fbpx

Podejrzewam, że ze względu na wiek, był to dla mnie już ostatni dzwonek, żeby po kilkunastu latach wrócić na motocyklu w najwyższe góry świata. Gdy więc Witek Palak zadzwonił z propozycją wyskoczenia na parę tygodni w Himalaje, długo się nie zastanawiałem.

Od dłuższego czasu zastanawiałem się, gdzie by tu zabrać na wycieczkę mojego przyjaciela Andziusia, z okazji ukończenia przez niego sześćdziesiątego roku życia. Początkowo po głowie błąkał mi się pomysł wyjazdu do Nowej Zelandii, ale ceny biletów lotniczych dosyć szybko zweryfikowały moje możliwości. Po prostu chwilowo, a podejrzewam, że także jeszcze przez dłuższy czas, nie stać mnie na taką eskapadę. Gdy jednak z Witkiem wstępnie oszacowaliśmy budżet wyprawy (w wersji totalnie oszczędnościowej) na pogranicze Indii, Chin i Pakistanu, wyszło, że jakoś damy radę. I wcale nie wyjdzie drożej, niż spędzenie dwóch tygodni zimą na słowackim Chopoku, a przynajmniej góry będą nieco wyższe. Udział w wyprawie zaproponowałem także Erwinowi Gorczycy, bo po pierwsze, od dziesięcioleci dobrze nam się wspólnie jeździ na motocyklach, a po drugie jest wielkim miłośnikiem gór, który jeszcze nigdy nie był w Himalajach. No i poszło… Gdzieś, kiedyś kolegom pochwaliliśmy się naszymi planami i nagle z czterech osób zrobiło się osiem, a potem trzynaście albo czternaście — w końcu straciłem rachubę. Tak czy owak, w połowie czerwca znaleźliśmy się w Leh — stolicy indyjskiego okręgu Ladakh, gdzie czekał już na nas Witek Palak oraz fantastyczny organizator i przewodnik — Arshdeep Sharma.

Witel Palak to ambasador wyprawy, a Arshdeep Sharma był mózgiem, kierownikiem i opiekunem naszej eskapady.

Zdecydowaliśmy się na jeden rodzaj motocykli – Royal Bullet 500, to znakomicie ułatwiło pracę naszemu mechanikowi.

Trudy aklimatyzacji

Poprzednim razem wypad w Himalaje zaczynałem mniej ambitnie. Wtedy z New Delhi dojechaliśmy autobusem do Nagar i dopiero tu wsiedliśmy na motocykle. Z Nagar do Leh jest około 500 km i jedzie się kilka dni, więc jest czas na aklimatyzację. Tym razem zostaliśmy rzuceni na naprawdę głęboką wodę, bo z Delhi (ok. 300 m n.p.m), w półtorej godziny samolotem dotarliśmy do Leh, które leży na wysokości 3 500 m n.p.m. No i zaczął się dwudniowy dramat związany z chorobą wysokościową. Jedni przechodzili ją ciężej i bardzo spektakularnie, inni odrobinę lżej. Podczas aklimatyzacji i spacerów po mieście, każdy atak, nawet na niewielkie wzniesienie (np. piętro w hotelu), wymaga zakładania obozów pośrednich. Po kilku dniach krew z nosa już niemal nikomu nie kapie, a pod górkę wchodzimy tylko z lekką zadyszką. Za to po powrocie do domu, czeka nas nagroda. Przez niemal 2 tygodnie wszyscy będą czuć się jak nowo narodzeni. Sportowcy potrzebują do tego komory hiperbarycznej, a my załatwiliśmy to sposobem naturalnym.

Pierwsze dwa dni musieliśmy spędzić w Leh – konieczna była aklimatyzacja na wysokości 3500 m n.p.m.

Drogi często są trudnoprzejezdne i rzeczywiście wymagają ogromnej koncentracji.

W kamiennej wiosce Yoma-Hanu Gongma żyje lud Brokpa, z aryjskimi korzeniami.

Mieszkańcy Ladakhu i Zankaru bardziej wyglądają jak Tybetańczycy niż Hindusi.

Kwadratura koła biurokracji

Załatwienie indyjskiej wizy turystycznej jest bajecznie łatwe — składasz dokument on-line, płacisz 10$ i otrzymujesz wizę w maksymalnie 36 godzin. Cała ekipa przeszła tę procedurę, oprócz… mnie. Wszyscy dostali wizy, a ja mailem, około północy — odmowę. Następnego dnia rano, cały w nerwach, pobiegłem do przedstawicielstwa. Tam, dosyć uprzejma pani wyjaśniła mi, że skoro kiedyś (8 lat temu) byłem w Indiach z wizą dziennikarską, to nie mogę aplikować o turystyczną on-line i muszę to załatwić tradycyjną drogą papierową. Nie ma innej ścieżki. Nie dość, że będzie trwało to do 3 tygodni, to jeszcze kosztuje 500 zł. Czasu było teoretycznie na styk, złożyłem kwity, zapłaciłem i cierpliwie czekałem. Jednak cierpliwość zaczęła kończyć się na dwa dni przed wylotem. Bilety lotnicze zapłacone, noclegi i motocykle zarezerwowane, a pani w okienku z uśmiechem mówi: „cierpliwości, młody padawanie”. Na szczęście paszport z wizą pojawił się na czas, a ja uszczęśliwiony nawet nie zerknąłem, co indyjski konsulat wklepał mi na przedostatniej stronie. Niestety, ta niefrasobliwość z mojej strony miała potem poważne konsekwencje dla całej wycieczki. Już w Indiach okazało się, że owszem wizę mam, ale niestety z wyłączeniem tych regionów kraju, do których akurat jechaliśmy. Niezastąpiony Arshdeep interweniował, gdzie tylko mógł, żeby odkręcić tę sytuację, ale hinduska biurokracja jest nieubłagana.

Tu należy się kilka słów wyjaśnienia. Ladakh leży tuż przy granicy Indii z Pakistanem i mówiąc delikatnie, oba te państwa nie żyją ze sobą w przyjaźni. Najprościej rzecz ujmując, gdy Wielka Brytania w 1947 roku zdecydowała wycofać się z kolonii w tym regionie, kraj rozpadł się na Indie Brytyjskie (raczej buddyjskie) i Pakistan (bardziej islamistyczny). Spornym terytorium pozostał Kaszmir, którego Maharadża zdecydował o pozostaniu regionu w Indiach. Wybuchły dwie kolejne wojny, w wyniku których Kaszmir został podzielony na dwie części i państwa jakoś się dogadały, ale cały czas pogranicze Indii i Pakistanu jest potencjalnym ogniskiem zapalnym dla kolejnego konfliktu. Pełno tu baz wojskowych, stref militarnych i posterunków policji, do przekroczenia których potrzebne są odpowiednie zezwolenia. A ja, z powodu klauzuli w wizie, tych pozwoleń nie miałem. Kilka razy udało się w rozgardiaszu jakoś przemycić mnie przez te posterunki, ale im wyżej w górach, tym kontrole były dokładniejsze. W pewnym momencie musieliśmy rozdzielić się. Główna karwana, ze wsparciem samochodów i mechanika, ruszyła atakować najwyższą dostępną dla ruchu kołowego przełęcz Umling La (5 799 m n.p.m.), ja z Witkiem i Andziusiem, już bez żadnego wsparcia, musieliśmy zadowolić się wycieczką do Zanskaru oraz do niedawna najwyższą dostępną przełęczą Kharung La (5 359 m n.p.m.) Trudno, ale w zasadzie taki był pierwotny plan naszej wycieczki – czterech facetów na motocyklach bez wsparcia. Do pełnej realizacji zabrakło nam tylko Erwina, który pojechał z karawaną. Ten podział grupy miał też inny pozytywny, dla naszej trójki, wymiar. Zgodnie z powiedzeniem “kto drogi prostuje, ten w domu nie nocuje”, szukając jakiegoś skrótu, trochę zgubiliśmy się i trafiliśmy na absolutnie niekomercyjne i nieuczęszczane przez turystów szlaki. Tu dopiero człowiek uświadamia sobie, w jakim ciepłym i miłym grajdołku żyjemy w Europie. I jak w rzeczywistości mało trzeba ludziom, żeby przeżyć. Po pięciu, czy sześciu dniach znowu spotkaliśmy się z ekipą gdzieś w drodze…

Motocykle wyprawowe

Przy tak dużej liczbie uczestników, zdecydowaliśmy się na jeden rodzaj wypożyczonych motocykli. Wybór padł na stare, dobre, sprawdzone Bullety 500. Nie trzeba chyba dodawać, że chodzi o Royale Enfieldy. Nie wiem, jak to jest, ale inni indyjscy producenci chwalą się, że, produkują znacznie więcej maszyn niż Royal, ale w Himalajach motocyklowy król jest tylko jeden, za to w wielu odmianach. Najbardziej popularne są oczywiście Himalayany, w wersji starszej i nowszej, za to niezwykle rzadko spotyka się twiny typu Interceptor czy Continental. Poczciwych Bulletów też jest sporo, chociaż niemal wyłącznie już tych na wtrysku, a nie gaźniku. Takie ujednolicenie floty wkrótce opłaciło się. Nie ma co ukrywać, że doszło do kilku niezbyt znaczących awarii, począwszy od pękniętej sprężyny w szczękach hamulca tylnego koła, poprzez przebite dętki, a na wymianie kilku padniętych pomp paliwowych i zatartym tłoku – kończąc. Nie potrafię powiedzieć, jakim cudem mechanik wiedział, jakie części zapasowe wozić ze sobą, ale gdy w ciągu pół godziny od zatankowania rozleciały się aż trzy pompy paliwowe, po prostu wyciągnął nowe i je zainstalował. Podobno to typowa awaria, gdy na tak dużej wysokości zaleje się zbiornik paliwa do pełna. W takich warunkach paliwo bardzo szybko gotuje się i gdy brak jest odpowietrzenia baku, ciśnienie oparów jest tak duże, że po prostu niszczy pompę paliwową. Wymiana tłoka z cylindrem? W warunkach absolutnie drogowych mechanik załatwił temat w 40 minut. Tak się wtedy zastanawiałem, ile czasu zajęłaby mu podobna operacja, gdyby na drodze stanął Triumph Explorer albo BMW GS? W warunkach himalajskich wydaje się, że po prostu żaden inny motocykl nie dałby rady. Tak, wiem – zaraz podniosą się głosy wybitnych podróżników, że oni nie w takich warunkach dawali radę na swoich advenczerach, ale ja, mając w perspektywie 70-kilometrowy zjazd z przełęczy bardzo wąskimi i krętymi szutrowymi (tłuczeń co najmniej wielkości pięści) trawersami, wolę mieć pod tyłkiem w miarę lekki i niski motocykl. Nie będę kłamał — na kamienistych duktach zaliczyłem glebę kilka razy, po czym szybko podnosiłem solidnie ogmolowanego Royala i jechałem dalej. Jedyne rany powstawały na moim ego, bo przed kolegami było trochę wstyd. Zużycie paliwa w zasadzie nie przekraczało 4,5 l/100 km, a dziennie przejeżdżaliśmy między 90 a 250 km, w zależności od jakości dróg, czy – dokładniej mówiąc – czasami bezdroży.

Przy okazji, po większości dróg kręcą się w górę i w dół niezliczone stada motocyklistów. Myślę, że jest ich znacznie więcej niż w szczycie sezonu w Alpach. W przeważającej większości są to Hindusi, często poubierani w egzotyczne dla nas barwy klubowe, ale wycieczki Europejczyków też nie należą do rzadkości. Te grupy da się bardzo łatwo rozróżnić. Lokalesi jeżdżą przeważnie w dżinsach z zewnętrznymi ochraniaczami i puchowych kurtkach, niekiedy w trampkach albo klapkach. “Biali” stawiają raczej na kosmiczne stroje topowych światowych marek, często – nie wiedzieć czemu – w ciężkich butach enduro. Hindusi zachowują się spontanicznie i hałaśliwie, śmiejąc się głośno niemal bez przerwy, za to przyjezdni są raczej nabożnie skupieni, chłonąc groźne piękno gór. Nie ma się zresztą czemu dziwić, ponieważ skala Himalajów po prostu onieśmiela wszystkich przyjezdnych. Są tak ogromne i majestatyczne, że często brak jest słów, by je opisać. Pamiętam, że gdy Erwin dopytywał się mnie przed wyjazdem, jak tam jest, to odpowiadałem, że nie umiem powiedzieć, pojedziesz sam i wtedy zobaczysz. Teraz Erwin mówi to samo.

To, co zebrane zostanie ze skromnych pól latem, musi wystarczyć do przeżycia przez cały rok.

Jęzor lodowca Drang Drung podchodzi niemal pod samą drogę.

Wjazd na przełęcz to ponad 50 km trawersów i serpentyn. Alpejskie Stelvio niech się schowa…

W trasie często natykamy się na posterunki policyjne, sprawdzające dokumenty. Pani chyba miała swobodny stosunek do służby.

Królestwa Ladakhu i Zanskaru

Trzeba wiedzieć, że Ladakh i okolice kulturowo mają tyle wspólnego z Indiami, co mniej więcej Polska z Madagaskarem. Te “dolne” Indie są bardzo kolorowe, tłoczne, wrzaskliwe, gorące i, delikatnie mówiąc, niezbyt czyste. Ladakh kojarzy się bardziej z Tybetem, a ludzie wyglądają (moim zdaniem) bardziej chińsko, a nie jak typowi, z bardzo ciemną karnacją, Hindusi. Część historycznej krainy Ladakh (do XIX wieku niezależnego królestwa, zaatakowanego później przez władcę Kaszmiru) należy dzisiaj do Chin. Tu prawie wcale nie ma wrzasku, natrętnych żebraków i tzw. “kolorytu Indii”. Zresztą Ladakh, leżący między wysokimi Himalajami a pasmem Karakorum, powszechnie zwany jest także “małym Tybetem” i jest w tym sporo prawdy. Z kolei Zanskar (bliżej Pakistanu niż Chin) przez wiele zimowych miesięcy w roku jest praktycznie odcięty od reszty Indii, a dziedzictwo buddyzmu zachowało się tu w niemal niezmienionej formie od tysięcy lat. Co ciekawe, region Ladakhu zamieszkiwany był przez Indo-Aryjczyków już w czasach Neolitu. To właśnie tu (oraz w starożytnym eposie narodowym Mahabharata), w swoim szaleństwie Hitler i jego poplecznicy dopatrywali się pochodzenia czystej rasy aryjskiej. Jeszcze dalej posuwają wyznawcy teorii starożytnych wizyt kosmitów na ziemi. To gdzieś w tych regionach, w pradawnych czasach, Hindusi toczyli nuklearną, kosmiczną wojnę z Atlantami. Czy jakoś tak… Niezależnie od tych wszystkich opowieści, historia tych regionów liczy tysiące lat, jest bardzo zagmatwana i ciekawa. Tym samym, oprócz skupiania się na samym zdobywaniu kolejnych 5000-metrowych przełęczy, warto też zwrócić uwagę na zabytki kultury, których jest tu zatrzęsienie. W czasie wyprawy wypada od czasu do czasu wstąpić do klasztoru, ruin starożytnych pałaców i fortec.

Do ataku na Himalaje!

Patrząc na mapę, wydaje się, że w zasadzie to kręciliśmy się w okolicach Leh, jak g…o w przeręblu. W rzeczywistości ujechaliśmy dobrze powyżej 1500 km. W europejskich warunkach to niemal nic, jednak Himalaje to zupełnie inna bajka. Drogi są po prostu nieprzewidywalne. Jedziesz kilkaset metrów nowym, równiutkim asfaltem, który nagle zamienia się w ciężki, kamienisty offroad. W każdej chwili możesz napotkać stojące w poprzek drogi wywrotki i koparki ładujące urobek skalny, całkowicie blokujące przy tym przejazd. Atakując Khardung La, tuż przed nami zeszła lawina skalna, uniemożliwiając dalszą jazdę. Gdy ekipa “większa” ruszyła na Umling La, jakaś przeładowana ciężarówka zerwała most linowy na rzece. W takich sytuacjach nikt nie wie, ile potrwa naprawa lub udrożnienie drogi. Kwadrans, czy może dwa dni? Nikomu się nie spieszy, wszyscy cierpliwie czekają. Jednak jedynie do momentu, gdy trasa znowu się otworzy. Wtedy wszyscy na raz rzucają się na oślep (chyba) do przodu tak, że bitwa pod Grunwaldem wyglądałaby przy tej przepychance jak cicha msza żałobna. Jeżeli nie chcesz kiblować w miejscu do wieczora, to musisz aktywnie włączyć się w tę walkę.

Zdobywając kolejne przełęcze, docieramy do Lingshed. Widoki są nieprawdopodobne.

Zdobywamy Khardug La, do niedawna najwyższą dostępną dla ruchu przełęcz na świecie.

Budda Maitreya, czyli Budda Przyszłości stoi w tym miejscu od tysięcy lat.

Życie w maleńkiej wiosce Lingshed ogranicza się do niezbędnego minimum.

Nasza marszruta ułożona była bardzo rozsądnie — pierwsze dwa dni nieco łatwiejsze i trasa lżejsza. Tak, żeby uczestnicy mogli zapoznać się ze specyfiką Royali Bulletów 500. Niby zwykły motocykl, jakoś tam hamuje, przyspiesza i skręca, ale należy traktować go raczej w kategorii zabytków, a nie adwenczerów. Większość ekipy, poza Erwinem, Palmą i mną, ma raczej słabe doświadczenie z weteranami szos. Ruszamy więc z Leh przez Beema, Hanu Yogma, do Hanu Gongma. Tu na chwilę zatrzymujemy się w niewielkiej kamiennej wiosce, zamieszkałej przez plemię Brokpa, podobno z aryjskimi korzeniami. Następnie przebijamy się przez kolejne wioski — Dha, Garkone, Lalung i zdobywamy pierwszą “poważniejszą” przełęcz — Hambuting (4024 m n.p.m.), po czym spokojnie zjeżdżamy na nocleg do Kargil. Następny dzień jest równie lekki. Ruszamy z Kargil przez Mulbeck (wizytujemy pradawną świątynię wykutą w skale), przez zjawiskowe Lamayuru, przełęcz Fotu La z powrotem do Leh, gdzie kończymy etap rozgrzewkowy. Z opisywanych wcześniej proceduralnych powodów dzielimy się na dwie grupy. Zasadnicza karawana pod opieką Arshdeepa, z samochodami, rusza na Umling La – najwyższą obecnie dostępną przełęcz na świecie. Mniejsza, trzyosobowa grupa pod kierownictwem Witka, wyjeżdża w kierunku Zanskaru. Drogą krajowa NH1 docieramy do ruin monastyru i ruin pałacu królewskiego w Basgo, następnie Alchi. Kilka kilometrów za checkpostem w Kaltshe wbijamy się w boczną, lokalną drogę w kierunku Lamayuru. Andziuś twierdzi, że to trasa nieprzejezdna. Rzeczywiście, w poprzek drogi ułożono kilka kamieni, co w tamtejszych warunkach oznacza zakaz wjazdu. Ale czy musimy znać się na takich nieformalnych oznakowaniach poziomych drogi? Rzeczywiście trasa nie jest najłatwiejsza i, ze względu na zerwany częściowo most (pozostało ok. metra szerokości), jest nieprzejezdna dla samochodów, ale my przecież jedziemy motocyklami. Za to widoki zapierają dech w piersiach i jedzie się spokojnie, bez walki z innymi pojazdami — widać, że od dawna droga nie jest używana. Na kolejny dzień zaplanowaliśmy atak na przełęcz Sir Sir La. Pada deszcz, jest ślisko, a lokalesi zdecydowanie odradzają nam wyjazd i sugerują, aby poczekać kilka godzin, ponieważ to, co tu jest deszczem, nieco wyżej będzie śnieżycą. Ale co tam „frajerzy” mogą wiedzieć o górach? Ruszamy. No i rzeczywiście na wysokości powyżej 4 500 m n.p.m. wieje, pada, jest zimno i ślisko. Zaliczamy pierwsze, niegroźne gleby w błocie, ale przełęcz zostaje zdobyta. Zjeżdżamy do Photoksar ogrzać się herbatką w prowizorycznym namiotowym barze i atakujemy kolejną przełęcz – Singe La. To nasz pierwszy “pięciotysięcznik”.

No i tu odrobinę się pogubiliśmy, a raczej chcieliśmy zrobić przystanek na noc. Lądujemy w totalnej, nawet jak na te okolice, dziurze – wiosce Linkshed. W końcu lepszy taki nocleg niż żaden. Ale dzięki temu zobaczyliśmy, jak surowe było (i nadal jest) prawdziwe życie w Himalajach. Następny dzień przywitał nas kilkudziesięciokilometrowym stromym zjazdem trawersami, po czymś w rodzaju kamienistej drogi, z tylko jedną przeprawą przez rzekę. Ten odcinek solidnie dał nam w kość, ale motocykle jakoś przetrwały. Po takim treningu żadna trasa nie jest już nam straszna. Przebijamy się przez kolejne przełęcze: Kiupa La, Netuke La i Murgum La, a potem kanionem rzeki Zanskar, aż do Padum. Tu robimy niewielki serwis motocykli — dolewki oleju, pompowanie kół, łańcuchów niestety nie udało się nam naciągnąć, a wszystkie okoliczne warsztaty są zamknięte z powodu jakiegoś muzułmańskiego święta. Jedziemy dalej, ale w motocyklu Andziusia w końcu łańcuch zaczyna ślizgać się po resztkach zębatki zbiorczej. Z duszą na ramieniu i niewielką prędkością, pokonujemy w dwa dni ok. 500 km, mijając po drodze malowniczy lodowiec Drang Drung, i docieramy do Leh. W serwisie panowie nie bawią się w naprawy i regulacje, tylko podstawiają Witkowi i Andziusiowi inne, nieco bardziej sprawne maszyny. Już mamy ruszać na podbój Khardung La, gdy mój motocykl łapie gumę w przednim kole. Kolejna podmiana jednośladów, ale tym razem dosiadam Himalayana poprzedniej generacji. Przynajmniej będą hamulce i zawieszenia. Na nielegalu, mimo niewielkiej pogoni pani z posterunku policji, szczęśliwie udaje mi się bez pozwoleń wedrzeć na szlak. Czemu akurat tam? Gdy byłem w Himalajach kilkanaście lat temu, to właśnie Khardung była najwyższą dostępną przełęczą na świecie i koniecznie chciałem ją pokazać Andziusiowi. Tu dopada nas jednak pech — kilkaset metrów przed nami, dosłownie chwilę wcześniej, zeszła kamienna lawina i droga staje się nieprzejezdna. Jednak tutaj to dość często spotykane zjawisko i lokalne służby drogowe radzą sobie z takimi sytuacjami bardzo sprawnie. Nie wiadomo skąd, pojawiła się spora ekipa Hindusów z łopatami, kilofami i miotłami, dosyć szybko udrażniając trasę. Zdobywamy więc Khardung La, ale czeka nas spore rozczarowanie. Jeszcze kilometr przed szczytem rozpoczyna się totalny korek, złożony z samochodów osobowych, autobusów i motocykli, a na samym czubku działy dzikie, wręcz dantejskie sceny – gorsze niż podczas nocy sylwestrowej na Krupówkach. Przełęcz zdobyta, więc zmykamy stamtąd szybciej niż wjechaliśmy. A na dole… spotykamy resztę ekipy całą zadowoloną i mniej więcej zdrową. To oznacza zbliżający się nieuchronny koniec wycieczki.

Jest zielono, znaczy że jest rzeka. Domy wznoszą się na nieprawdopodbne wysokości.

Pod koniec eskapady staraliśmy się upodobnić wyglądem do tubylców. Cierpliwie czekamy, aż panie skończą shopping.

Wujek dobra rada

W ciągu ostatnich kilkunastu lat himalajska część Indii bardzo się zmieniła i ucywilizowała. Wyraźnie czuć, że region usiłuje żyć z turystyki. Nie oznacza to jednak, że podróż motocyklowa niczym nie będzie różniła się od jazdy po Lazurowym Wybrzeżu, czy nawet w Alpach. Pamiętajmy, że Himalaje to wciąż największe gór na świecie, które są kapryśne i niebezpieczne. Żeby złapać skalę porównawczą, to trochę tak, jakby Alpy w całości przenieść gdzieś między Himalaje i Karakorum, a nikt by tego nawet tam nie zauważył. Teren nie jest gęsto zamieszkały i w razie czego trudno jest szukać pomocy. W związku z tym, zawsze lepiej jest jeździć w grupie niż indywidualnie. Jeżeli nie zdecydujecie się na wynajęcie suportu samochodowego z mechanikiem, trzeba wozić ze sobą narzędzia i jakieś części zamienne. Europejskie sieci telefonii komórkowej w Ladakhu nie działają, ale po spełnieniu nudnych procedur da się kupić kartę SIM lokalnej sieci. Warto, żeby chociaż jeden uczestnik wyjazdu miał działający telefon komórkowy, a w nim mapy terenu i najprostszą nawigację off-line. Przynajmniej będziecie wiedzieli, gdzie się gubicie. Jednak znacznie bezpieczniej jest jechać z doświadczonym przewodnikiem, niż samemu improwizować. Może będzie mniej romantycznie, ale prawdopodobieństwo uniknięcia kłopotów znacznie wyższe. Nasz Arshdeep był w tym zakresie kapitalny i gorąco polecam jego asystę.

Klimat jest tu latem raczej łagodny, a niekiedy nawet upalny. Tyle tylko, że gdy wjeżdżamy na wysokie przełęcze, może zastać nas tam nawet śnieżyca. Dlatego raczej trzeba mieć porządne ubrania motocyklowe nie tylko z dobrą wentylacją, ale i z podpinkami ocieplającymi. Najlepiej sprawdzą się wodoodporne buty trekkingowe, a nie pancerne crossowe. W czasie wyprawy będziemy sporo chodzić zwiedzając klasztory, świątynie i inne atrakcje. Oczywiście obowiązkowo trzeba wziąć kilka par rękawiczek na różne temperatury i opady, kask dowolny, ja preferuję typu otwartego, ale sporo ludzi jeździ w integralach.

W Ladakhu na ogół nie jest drogo (jak na europejskie możliwości) – motocykl wynajmiemy za ok. 20$ dziennie i mniej więcej tyle samo zapłacimy za w miarę przyzwoity hotel (przeważnie z siecią WiFi). Nie dajcie się zwieść — noclegi w sezonowych wioskach namiotowych w górach wcale nie będą tańsze niż w hotelach, a często wręcz przeciwnie. Jedzenie także nie jest drogie, a z alkoholami jest raczej słabo, chociaż nasza wyprawa dosyć szybko i sprawnie zlokalizowała chyba jedyny bar w okolicy Leh. Jednym słowem, pobyt na miejscu nie nadszarpnie mocno budżetu, a z pewnością będzie znacznie taniej niż w Zakopanem w środku sezonu. Nie ma co się zastanawiać — trzeba jechać w Himalaje, zanim dopadnie was starość!

KOMENTARZE