Tym razem stoi przede mną wyjątkowo trudne zadanie, gdyż region, po którym będziemy jeździć, jest tak nafaszerowany godnymi polecenia miejscami, że bez problemu można o nim napisać grubaśny przewodnik, a nie tylko parę zdań na kilku stronach. Mowa o Dolnym Śląsku – przepięknej i ciekawej krainie, skrywającej do dziś wiele niewyjaśnionych tajemnic. Wystarczy wspomnieć o rozpalającym wyobraźnię „złotym pociągu”, podziemiach zamku Książ, czy słynnych sztolniach w Górach Sowich.
Na skróty:
W te okolice powracać będziemy jeszcze wielokrotnie, a tym razem skupimy się jedynie na „górskiej” części Dolnego Śląska – Karkonoszach, polskim i trochę czeskim wycinku Sudetów oraz dosłownie na kilku fajnych miejscach, które po prostu trzeba zobaczyć.
Prolog w wielkim mieście
Podróż zaczniemy we Wrocławiu, mieście od pewnego czasu doskonale skomunikowanym z resztą Polski, do którego z Warszawy da się dojechać w czasie poniżej trzech godzin, niespecjalnie łamiąc przy tym przepisy ruchu drogowego. Tyle tylko, że podróż drogami szybkiego ruchu będzie dramatycznie nudna.
Z Wrocławia udamy się drogą nr 35 do Świdnicy, w której skręcimy na bardziej lokalną drogę do Jaworzyny Śląskiej, gdzie zatrzymamy się na chwilę, by zwiedzić Muzeum Kolejnictwa na Śląsku. Ta instytucja, założona w 2005 roku przez Piotra Gerbera (także motocyklistę) na terenie zabytkowej lokomotywowni z 1908 roku, zgromadziła ponad 150 unikatowych pojazdów kolejowych. Dodatkową atrakcją jest możliwość przenocowania, a jakby się ktoś zasiedział, to i spędzenia pełnych wczasów, w kuszetkach wagonów sypialnych z czasów głębokiego PRL–u.
My jednak nie zostajemy tu na noc, bo od Wrocławia ujechaliśmy zaledwie 60 km. Z Jaworzyny udamy się w miejsce bardzo mało dzisiaj znane, jednak jeszcze w latach 30. ubiegłego wieku będące jednym z najbardziej ekskluzywnych uzdrowisk Dolnego Śląska. Odległość nie przeraża (ok. 40 km), jednak znalezienie drogi nie będzie zbyt łatwe. Musimy najpierw dotrzeć do Świebodzic, a potem drogą nr 35 przez Wałbrzych jechać do małej miejscowości Kowalowa i szukać tu skrętu w lewo na Sokołowsko. Wydaje się, że ta starodawna miejscowość uzdrowiskowa (dawniej Görbersdorf) leży na samym końcu świata, bo tam po prostu droga się kończy.
Oprócz ciszy, spokoju i pięknych krajobrazów znajdziemy tu zrujnowany potężny zakład wodoleczniczy (leczący swego czasu choroby płucne nowatorskimi metodami doktora Priessnitza – tego od pryszniców), a także świetny budynek dawnego obserwatorium astronomicznego. Na wzór Sokołowska zbudowane zostało słynne uzdrowisko w Davos. Niestety po II WŚ infrastruktura uzdrowiskowa została w dużej mierze bezpowrotnie zrujnowana, ale ostatnio podjęte zostały prace renowacyjne głównego budynku sanatorium. W młodości upodobał sobie tę miejscowość Krzysztof Kieślowski i ja również się w niej trwale zakochałem.
Jak pisałem, w Sokołowsku kończy się asfaltowa droga, musimy więc cofnąć się do szosy nr 35, z powrotem w kierunku Wałbrzycha, i skręcić z niej w Kuźnicach Świdnickich w lewo, na Kamienną Górę. To znów niewielki odcinek (ok. 30 km), więc dotrzemy tam bardzo szybko. Ci, co lubują się w atrakcjach naturalnych, zwiedzą Kolorowe Jeziorka, które powstały w wyniku zalania terenów pokopalnianych. Ci zaś, którzy interesują się w miarę współczesną historią, zajrzą do kompleksu Arado – zaginionych laboratoriów Hitlera.
Kamienna Góra w czasie II WŚ została przez Niemców (rękami przymusowych robotników) podziurawiona podziemnymi tunelami jak ser szwajcarski. Dzisiaj wiemy o tylko dziesięciu obiektach w różnych częściach miasta, jednak podobno jest ich znacznie więcej, tyle tylko, że nie zostały jeszcze odkryte. Do kompleksu Arado traficie bez problemu, bo prowadzą do niego liczne drogowskazy rozmieszczone w każdej części miasteczka.
Gdy już napatrzymy się na pozostałości hitlerowskich „snów o potędze”, ruszymy lokalną drogą do Karpacza, prowadzącą przez Miszkowice i Jurkowice. Po drodze staniemy jednak musowo w Kowarach, by choćby na chwilkę zerknąć (chociaż polecam bardziej staranne zwiedzanie) na Park Miniatur Zabytków Dolnego Śląska, posadowiony na terenach słynnej niegdyś, ale niedziałającej już fabryki dywanów. Na zwiedzenie obiektu „zmarnujecie” nie więcej niż 45 minut, ale naprawdę warto! Z Kowar do Karpacza jest zaledwie 10 km. Mamy za sobą co prawda niezbyt długą (w kilometrach), ale za to czasochłonną trasę.
Możemy więc zatrzymać się w tej miejscowości, słynnej nie tylko z największych krajowych zlotów wyznawców Harleizmu, ale także kilku innych atrakcji – głównie widokowych. Karpacz to miejscowość typowo turystyczno–uzdrowiskowa – bez problemu znajdziemy fajną knajpkę, a gdy nie chce się nam jechać dalej, także nocleg. Ja jednak proponuję wykonać ten drobny wysiłek (ok. 25 km) i malowniczą trasą przez Marczyce, nad sztucznym zalewem wodnym Sosnówka, dotrzeć do Szklarskiej Poręby i dopiero tu solidnie odpocząć, bo następnego dnia czeka nas kręta i męcząca trasa.
Czeski epizod
Na krótki i jak się okazało naznaczony strugami ulewnego deszczu wypad za czeską granicę namówił mnie znawca tutejszych szlaków – Rysiek Chomka, który od lat penetruje te okolice. Zwrócił mi uwagę, że jadąc ze „Szklarskiej” przez Jakuszyce, do słynnej skoczni narciarskiej w Harrachovie jest już tylko rzut beretem. Po zaliczeniu obiektu sportowego wracamy na drogę nr 10 i kierujemy się w głąb Czech, na Tesarov. Tutaj uwaga!
Kilka kilometrów dalej skręcimy w lewo w drogę nr 290 (dosyć słabo oznaczona, tuż za mostem na rzece Izera), która fantastycznymi winklami wije się aż do miejscowości Frýdlant, gdzie zwiedzić możemy miejscowy zamek. Nie jest to jednak konieczne, zwłaszcza że winklowanie może nam dać solidnie w kość, a przed nami jeszcze długa droga.
Ryszard zaleca dalszą wycieczkę drogą nr 13, a następnie skręt w miejscowości Svarov w 592, aż do punktu widokowego na górze Ještěd. Z Harrachova to ok. 65 km krętymi górskimi drogami, a więc prędkość nie będzie oszałamiająca. Gwarantuję za to, że o ile oczywiście nie będzie mgły, widoki będą zapierające dech w piersiach, a sama droga jeszcze piękniejsza. Za nami już kawał trasy, proponuję więc czym prędzej ponownie dopaść drogę nr 13 i dojechać z powrotem do Frýdlant.
Kuźnia nad zaporą
To jednak nie koniec atrakcji na dzisiaj. Drogą nr 291 polecimy przez Miłoszów i Leśną, aż do zamku Czocha. Jeżeli znajdziemy czas, można go zwiedzić, chociaż wokół pachnie nieco komercją. Ja jednak znalazłem w tej okolicy znacznie fajniejsze miejsce – to zapora i elektrownia na Jeziorze Leśniańskim. By zobaczyć to niesamowite dzieło ludzkich rąk, można dojść tu z zamku nawet na piechotę, to tylko 1,6 km.
Jeżeli się uda i gospodarz pozwoli, warto zajrzeć do leżącej nad zaporą kuźni artystycznej Bogdana Sztuby. Potrafi on wyczarować z metalu niesamowite kształty, a przy okazji posiada kilka ciekawych starych motocykli BMW. Jego ojciec chwali się czasem sztuką zapalania papierosa od rozgrzanego do czerwoności (kilkunastoma uderzeniami młotka) żelaznego pręta. Usiłowaliśmy w kilku powtórzyć ten wyczyn – nie udało się. Tuż obok, na samym brzegu jeziora, znajduje się przyjemny i przyjazny motocyklistom camping Plaża Czocha. Jeżeli macie odpowiednio dużo czasu, możecie tu zanocować albo poszukać kwater w pobliskiej miejscowości Leśna. Z czystym sumieniem mogę polecić tam fajną knajpkę w rynku (jedna jedyna), bo jest smacznie, tanio i miło.
Jeżeli jednak spieszymy się do domu, należy szybko przebić się do drogi krajowej nr 30 i, w zależności od potrzeb, pojechać albo na Zgorzelec, albo na Jelenią Górę, do najbliższej drogi szybkiego ruchu. Stamtąd jest już niedaleko do autostrad prowadzących do dowolnego punktu w Europie…