Na wiele milionów lat przed powstaniem aktualnych podziałów politycznych natura wykonała tu swój własny plan. Na skutek aktywności wulkanicznej i działania potężnych sił erozyjnych dawne dno morskie zmieniło się w krainę pełną fascynujących formacji skalnych, a przy tym porośniętą bujną roślinnością i piękną o każdej porze roku. Człowiek dodał do tego sieć krętych asfaltów i szereg budowli godnych zobaczenia. Góry Połabskie, a zwłaszcza leżące w nich dwie Szwajcarie – Czeska i Saksońska – to atrakcyjny cel motocyklowego wyjazdu. I to bardzo blisko polskiej granicy!
Na skróty:
Wrzesień to pod względem turystyki motocyklowej mój ulubiony miesiąc w roku. Koniec upałów, ale wciąż przyjemne temperatury. Koniec wakacji, więc zauważalnie mniej turystów, również tych zmotoryzowanych. Wreszcie koniec lata i pierwsze oznaki złotej jesieni, które nadają wspaniały charakter każdej odwiedzanej okolicy. Nic więc dziwnego, że co roku staram się maksymalnie wykorzystać czas, w którym dzieci wracają do szkół, mieląc w ustach przekleństwa, których znaczenia jeszcze nie rozumieją.I tym razem nie jest inaczej – tuż po powrocie z rajdu Enduro Rally 24 przepakowuję mandżur i ruszam w stronę Wrocławia. Tam, z tacą pełną potraw wybitnie niewegańskich i oprawionym w szkło tomikiem poezji Baczewskiego, czeka na mnie Rafał, z którym łączy mnie wieloletnia znajomość z widzenia (z lekkimi objawami przyjaźni). Od kilku sezonów wspólne wrześniowe wypady motocyklowo-gastronomiczne są naszą świętą tradycją, często wbrew dostępnemu budżetowi i zaleceniom dietetyków.
Awan-Turów
W tej podróży pośpiech nie jest naszym kumplem, więc z miasta wyjeżdżamy tak wcześnie, jak pozwalają nam na to skutki wieczornej degustacji i zwykłe lenistwo. Przyjemna obwodnica S8 niestety szybko przechodzi w symulację podróży tasiemca przez jelito cienkie, czyli autostradę A4. Po krótkim tańcu między zderzakami ciężarówek z ulgą odbijamy w krajową piątkę, a następnie na wysokości Bolkowa w trójkę, którą przez Jelenią Górę docieramy do Szklarskiej Poręby i Harrachova. Nie opuszczamy jednak naszego kraju na dobre, ponieważ przecinając drogą nr 290 fragment czeskiego terytorium (z pięknym zamkiem Frýdlant) kierujemy się na Kotlinę Żytawską, zwaną również Bramą Łużycką. To ten mały „dzyndzelek” na południowo-zachodnim wierzchołku Polski. Górują nad nim kominy Elektrowni Turów, o którą od dłuższego czasu trwa polsko-niemiecko-czeska polityczna batalia. Mijamy Bogatynię i zaczynamy objeżdżać ogromną kopalnię odkrywkową węgla brunatnego w poszukiwaniu jakiegoś tarasu widokowego. Niestety, wokół całego obiektu napotykamy same szlabany i groźne hasła na tablicach, a fragmenty ścian kopalni widać tylko między drzewami.
Odpuszczamy zwiedzanie „na dziko” i jedziemy zobaczyć trójstyk granic, położony nieco na południe od miejscowości Porajów. O ile Polskę od Niemiec oddziela kameralne, ale konkretne koryto Nysy Łużyckiej, o tyle do Czech można dosłownie przeskoczyć nad rzeczką Lubota. Sam trójstyk ma formę estetycznego parku z masztami i flagami trzech państw. Żeby rozpoznać polską stronę nie trzeba jednak kierować się flagą, ponieważ dołożyliśmy tam jeszcze słusznych rozmiarów symbol religijny. Nie krytykuję, zauważam specyfikę…
Niemiecko-czeski slalom
Cofamy kawałeczek i w Żytawie przejeżdżamy na stronę niemiecką, choć to również mała część niemieckiego terytorium wpuszczona z kolei w czeskie. Nie ma to zresztą znaczenia, granice obu krajów będziemy odtąd przekraczać wielokrotnie. W miejscowości Bertsdorf zatrzymujemy się na stacji Żytawskiej Kolejki Wąskotorowej, która w tym miejscu rozdziela się na odcinki prowadzące do Jonsdorfu i Oybinu. Jeśli w dzieciństwie lubiliście zabawy kolejkami elektrycznymi, to odnajdziecie tu klimat parowozów, węglarek, wagoników i stacyjek z oferty kultowej enerdowskiej firmy PIKO, niegdyś obiektów gwiazdkowych marzeń. Jeśli będziecie mieli więcej czasu i wpadniecie tu w sezonie z dziećmi, zdecydowanie warto przejechać się w otwartym, drewnianym wagoniku ciągniętym przez prawdziwy parowóz.
Ponownie mijamy granicę, o czym informują nas stosowne tabliczki, i przez Jiřetín dojeżdżamy do absolutnie przepięknej miejscowości Chřibská, słynącej z artystycznych wyrobów ze szkła. Widoki jak z pudełka z puzzlami – miasteczko ciągnie się wzdłuż krętej rzeczki, a liczne, doskonale utrzymane kolorowe chaty zachęcają do spacerów. Jeśli akurat w tym miejscu zaskoczy was zmierzch, warto poszukać noclegu w jednym z licznych miejscowych pensjonatów. My jednak jedziemy dalej. Chřibská to również brama do Czeskiej Szwajcarii, kawałek dalej wjeżdżamy do parku narodowego. To porośnięte gęstym lasem pagórki, z których raz po raz wyrastają bazaltowe skałki o najróżniejszych kształtach. Pomiędzy nimi wiją się wstążki wąskiego, ale równiutkiego i świetnie utrzymanego asfaltu. Pętlę pomiędzy miejscowościami Jetřichovice, Srbská Kamenice i Hřensko można pokonać wielokrotnie i za każdym razem będzie to tak samo przyjemne.
Pierwszy dzień naszej podróży dobiega końca i powoli kierujemy się do miejsca pierwszego noclegu, miasta Děčín. Góruje nad nim charakterystyczny zamek o białych ścianach, a nieopodal wznosi się Děčínský Sněžník (723 m n.p.m.), najwyższy szczyt Gór Połabskich. Naszym celem jest fajny hotel U Kaple, który odkryliśmy przypadkiem rok temu. Jego nazwa nie jest przypadkowa, mieści się on w dawnych zabudowaniach klasztornych, na wprost klimatycznej kaplicy ze strzelistą wieżą. Tatar z czosnkowymi grzankami i kilka kolejek lokalnego piwa podsumowują ten bardzo udany dzień.
Kamienne olbrzymy
Rano zjadamy śniadanie i ruszamy wzdłuż Łaby na północ. Czeska droga nr 62 na granicy z Niemcami zmienia numer na 172, ale na szczęście nie zmienia się krajobraz. Rzeka płynie głęboką doliną, w której nie brak efektownych punktów widokowych i miejsc na odpoczynek. W miejscowości Bad Schandau skręcamy w prawo, by pojechać wzdłuż jednej z najpiękniej położonych linii tramwajowych na świecie. Kirnitzschtalbahn działa od końca XIX wieku, wożąc turystów pomiędzy położonymi w miejscowym parku narodowym miejscowościami, punktami startowymi szlaków i restauracjami. Tramwaje w stylu retro jeżdżą pojedynczym torem z mijankami, 8-kilometrową trasą wzdłuż rzeki Kirnitzsch, aż do wodospadu Lichtenhain. Wjeżdżając tam dosyć głośnymi motocyklami czujemy się trochę nieswojo, z pewną dezaprobatą patrzą na nas również mijani turyści i goście licznych knajpek w kurortach. Osobiście nie przepadam za byciem w centrum wątpliwej uwagi i w takich miejscach coraz cieplej myślę o motocyklu elektrycznym…
Naszym głównym celem na ten dzień jest słynny kamienny most Basteibrücke, znany również pod angielską nazwą Bastion Bridge, wraz z położonymi tuż obok pozostałościami średniowiecznego zamku Neurathen, zlokalizowanymi na pionowych skalnych kolumnach. Początkowo podjeżdżamy tam od południa, od rzeki Łaby i miejscowości Rathen. Szybko się jednak stamtąd wycofujemy, ponieważ ruch kołowy w miasteczku jest dozwolony tylko dla mieszkańców, ponadto czekałoby nas długie i strome podejście – przy naszej kondycji i w motocyklowych ciuchach jednak mordercze.
Lecimy więc objazdem i atakujemy obiekt od północy, z miejscowości Rathewalde. Jest tam wygodny i niedrogi parking z wydzielonymi miejscami dla motocykli, z którego szeroką i na szczęście płaską aleją spacerujemy, by zobaczyć cuda z kamienia. A są one warte zobaczenia i przemęczenia się w towarzystwie licznych międzynarodowych wycieczek. Z jednej strony mamy budowle, których skala, rozmach i wyobrażalne trudności w procesie budowy robią duże wrażenie, a z drugiej absolutnie wspaniały widok na dolinę Łaby z bardzo wysokiego klifu. Na koniec posilamy się pysznymi kiełbaskami na gorąco i równie dobrym, lokalnym piwem – po jednym małym, korzystając z dość liberalnych niemieckich limitów spożycia alkoholu dla kierowców niezawodowych.
Zjeżdżamy na dół i w mieście Pirna przekraczamy Łabę. Mieliśmy jeszcze zahaczyć o położoną nieopodal efektowną twierdzę Königstein, ale z powodu kończącego się powoli dnia i psującej się pogody tym razem odpuszczamy. Tym niemniej bardzo polecam zwiedzanie tego wielkiego, położonego na rozległym wzniesieniu obiektu wszystkim miłośnikom wszelakich fortyfikacji. My, bocznymi dróżkami biegnącymi przez klimatyczne niemieckie miasteczka, zmierzamy na południe. Tani i bardzo przyjemny nocleg udaje nam się znaleźć w Teplicach, w hotelu Green House, którego właściciel udostępnia nam również zamykany garaż na motocykle. Wieczorem wychodzimy, by przejść się po mieście i spożyć tradycyjnie zbyt obfitą kolację w czeskim stylu. Wybieramy knajpę o swojskiej nazwie Monopol, którą w tym miejscu z czystym sumieniem polecam.
W deszczu i mgle
Następnego dnia wracamy na granicę i wąziutkimi górskimi drogami, biegnącymi wśród zielonych pastwisk, kierujemy się w stronę Karlowych Warów, by finalnie pokręcić się po bardzo ładnym obszarze Sławkowskiego Lasu, ale szybko dociera do nas, że to się nie uda. Pogoda nie rozpieszcza, a ciężkie chmury, które zaległy na wzgórzach co prawda tworzą mglisty, tajemniczy i w gruncie rzeczy fajny klimat, ale nie ułatwiają jazdy. Krążymy to po jednej, to po drugiej stronie granicy ciesząc się krętymi trasami z równiutkim, choć mokrym asfaltem. W ciągu drogi S211 przejeżdżamy efektownym, łukowatym wiaduktem, rozpiętym nad wodami sztucznego jeziora Talsperre Rauschenbach. Ostatecznie decydujemy się zjechać z gór i udać do stolicy czeskiego chmielu – Žateca, gdzie znajdujemy przystępny cenowo hotel w kamienicy przy samym rynku. Resztę deszczowego popołudnia i wieczoru spędzamy w typowo czeskiej (a jakże!) restauracji U Medvěda, w której do obowiązkowego zestawu dań głównych i genialnego lokalnego piwa dostajemy najlepsze krążki cebulowe, jakie dane mi było spożywać w moim blisko 40-letnim życiu. Kocham ten kraj!
Prognozy pogody są jednoznaczne – lepiej nie będzie – a ponadto kończy nam się czas, dlatego następnego poranka zaczynamy nieśpieszny powrót w kierunku polskiej granicy. Bocznymi drogami dojeżdżamy do Roudnic nad Łabą, a następnie przez Mielnik wjeżdżamy na teren chronionego obszaru Kokořínsko-Máchův, tworzącego wyniesioną, lesisto-skalną wyspę na tle coraz bardziej płaskiego krajobrazu. Objeżdżamy miejscowe dróżki, biegnące wielopoziomowo, często brukowane, z licznymi tunelami i wiaduktami. Z kamiennego mostu podziwiamy panoramę zamku Kokořín.
Wyjeżdżając z tego labiryntu kierujemy się na Liberec. Na prowadzącej na północ drodze nr 277, przed miejscowością Český Dub, natrafiamy na gigantyczny, ciągnący się przez kilkanaście kilometrów korek, prawdopodobnie spowodowany grubszym wypadkiem. Co gorsza, droga biegnie w tym miejscu wzdłuż rzeki i jest bardzo kręta. Nie ma więc jak z niej uciec w bok, a wyprzedzanie niekończącego się sznura ciężarówek i mniejszych aut jest mocno utrudnione ze względu na ślepe zakręty. Do tego siąpiący bezlitośnie deszcz… Kiedy w końcu docieramy do miasteczka, w którym jest most dający możliwość ucieczki, omijając ostatnią ciężarówkę wypadamy wprost na patrol policji. W myślach rozważam już kwotę mandatu, ale tym razem czescy funkcjonariusze okazują się wyrozumiali i wskazują tylko kierunek objazdu.
Docieramy do Liberca, przebijamy się przez miasto i fajną, krętą drogą przez Bedřichov i Desnę zamykamy czeską pętlę w Harrachovie. Tam jemy ostatni obiad i mając świadomość, że do Wrocławia będziemy wracać już po zmroku i w ciężkich warunkach pogodowych, ruszamy w stronę Szklarskiej Poręby. Tam okazuje się, że to nie koniec wątpliwych atrakcji. Tuż przed nami musiała przejechać ciężarówka z cieknącym zbiornikiem, więc od Jakuszyc aż do Jeleniej Góry musimy uważać na wielkie plamy rozlanego paliwa, które bardzo nas spowalniają i – co tu ukrywać – stresują. Ostatecznie późnym wieczorem, po mało przyjemnej i dłużącej się jeździe w kolumnie aut, udaje nam się bezpiecznie dotrzeć do Wrocławia.
Nie tylko na ostatnią chwilę
Czesko-niemieckie pogranicze, nie tylko w północnej, ale też w południowej części (z parkiem narodowym Szumawa) to pomysł na motocyklowy wyjazd, który zawsze będzie satysfakcjonujący. Polecam ten kierunek zwłaszcza wtedy, gdy jesteśmy ograniczeni czasowo i budżetowo, a Alpy, Pireneje czy nawet Bałkany są chwilowo poza zasięgiem. Oprócz krajobrazów i świetnych, krętych dróg, można tu posmakować nieśpiesznego czeskiego stylu życia i kuchni w stylu biesiadnym, która – choć niezdrowa – w połączeniu z niekwestionowanym mistrzostwem browarniczym jest moim zdaniem jedną z najlepszych na świecie. Uvidíme se!