W drugiej części mojego artykułu o podróżach motocyklowych z dzieckiem znów postaram się przekazać garść informacji jak najbardziej praktycznych. Pozwolę sobie jednak przy tym na szczyptę filozofii, bo jak tu nie myśleć o sprawach ostatecznych, kiedy szybkim pojazdem bez pasów bezpieczeństwa i żadnej strefy zgniotu wieziemy młodziutką osobę, za którą oddalibyśmy życie?
Na skróty:
W internecie krąży wiele statystyk dotyczących ryzyka jazdy motocyklem. Jedna z nich, nie pamiętam już z którego roku, głosi, że decydując się na podróż jednośladem mamy 16 razy większe szanse na wypadek ze skutkiem śmiertelnym niż gdybyśmy wybrali auto. O ile w przypadku własnej skóry i innych osób dorosłych nie robi to na nas motocyklistach większego wrażenia, to myśląc w tym kontekście o własnym dziecku łatwo o cwałujący przez umysł tabun wątpliwości.
Wozić czy nie wozić?
Opinie są różne, często skrajne. W naszej unijnej rzeczywistości bezpieczeństwo w ruchu drogowym urosło do rangi absolutnie najwyższej. Masę wysiłku wkłada się w przebudowę infrastruktury, tworzenie kolejnych systemów elektronicznych i ciągłe zaostrzanie przepisów. Wszystko w ramach dążenia do celu, jakim jest „zero ofiar na drogach” czy też szerzej, „w systemie transportowym”. W tym otoczeniu rodzic zapraszający własne dziecko na motocykl nie wygląda na postać szczególnie rozsądną i pasującą do tego schematu. Ja nie zamierzam nikogo przekonywać, mogę mówić tylko za siebie.
Po pierwsze, kocham motocykle i uważam je za najwspanialszy ludzki wynalazek jeśli chodzi o pokonywanie przestrzeni, który bardzo podnosi jakość mojego życia. Nie jest to dla mnie żadna wstydliwa przyjemność i coś, od czego odwodziłbym własne dzieci, bo to w końcu niebezpieczne… Zaliczam piękno motocyklizmu do grupy cennych wartości przekazywanych kolejnemu pokoleniu, tuż obok „szanuj bliźniego swego” czy „publiczną toaletę zostaw w takim stanie, w jakim chciałbyś ją zastać”. Proste rzeczy. Po drugie, mnie nie interesuje życie w pełni bezpieczne. O wiele bardziej boję się życia nieprzeżytego niż zakończonego przedwcześnie.
Nie chcę żyć w strachu i nie chcę, żeby moje dzieci żyły w strachu. Mając świadomość możliwych konsekwencji idę do przodu i biorę ze sobą najbliższych. To być może dosyć oryginalne podejście w świecie, w którym przyjęło się, że rodzice mają przede wszystkim za wszelką cenę chronić swoje dzieci. Ale właśnie, chronić przed czym i do jakiego stopnia? Jeśli oczekiwaliście bardzo konkretnej odpowiedzi na pytanie, czy wozić dzieci motocyklem, to ja jej nie udzielę. To osobisty dylemat, z którym musi się zmierzyć każdy z nas.
Podobno podejście, że trzeba w życiu spróbować wszystkiego, znacznie częściej kończy się na wejściu w narkotyki i amatorskie porno niż na zgłębianiu tajników gry na fortepianie i fizyki kwantowej. Niemniej jest to najbliższe mojej postawie wobec prezentowania dzieciom świata. Słysząc o ich każdym nowym pomyśle – pływanie, karate, rolki czy wreszcie treningi i podróże motocyklowe, nie zastanawiam się, czy to bezpieczne, tylko jak zorganizować to jak najbezpieczniej. Dlatego zamiast panicznego „łojezu, zabijesz się” mówię „rób tak, żebyś się nie zabił”.
Dlatego odkąd Maciek skończył 7 lat i może już jeździć ze mną z normalnymi prędkościami drogowymi, nie ma zmiłuj. W trasę zawsze w kasku, kombinezonie, butach i rękawicach, na treningi pitbike tak samo, z tym że tu zmienia buty z turystycznych na mocniejsze, crossowe. Jednocześnie cieszę się, że zaczął zgłębiać temat już teraz, na długie lata zanim będzie mógł zdobyć pierwszą kategorię prawa jazdy i że wiedzę czerpie z pewniejszych źródeł niż opinie kolegów z podwórka czy niewydarzonych jutuberów. Śmiem twierdzić, że przygotowanie mentalne do jazdy motocyklem jest znacznie ważniejsze niż sama technika.
A jeśli już wozić…
Załóżmy, że jako rodzice przeszliście przez etap decyzji i proponujecie młodzieży miejsce za swoimi plecami. Czy to gwarancja początku wspaniałej przygody? Absolutnie nie! Tak jak nie każdy dorosły, tak nie każde dziecko nadaje się do podróży motocyklem. Może się boi, a może go to nudzi… nieważne. Nie ma nic gorszego niż realizacja marzeń na siłę – w tym przypadku swoich marzeń, a nie dziecka. Dlatego zanim zaczniecie snuć plany podróżnicze i kompletować nietanie przecież ciuchy i akcesoria, porozmawiajcie z potencjalnym pasażerem na temat tego, czy w ogóle chce nim zostać.
Warto też zacząć od krótkich wycieczek po okolicy, żeby obie strony mogły sprawdzić się w boju. Mój syn jeździ ze mną od trzeciego roku życia, zanim zaczęliśmy latać w długie trasy, przez cztery lata krążyliśmy wokół komina. To już solidne przygotowanie, pozwalające mnie więcej poznać zawodnika i jego zwyczaje. Może się na przykład okazać, że dziecko na motocyklu łatwo i szybko zasypia. Nie trzeba zbyt bujnej wyobraźni, żeby wiedzieć, czym to się może skończyć np. na autostradzie.
Kolejny ważna rzecz – na początku motocyklowej przygody warto skupić się nie na tym, by młodego człowieka zachwycić, tylko żeby go nie zrazić. Dzieci bardzo szybko nabierają awersji do różnych aktywności, jeśli zafunduje im się terapię szokową. Potwierdzą to chyba wszyscy, u których nauka pływania polegała na wrzuceniu przez tatę/wujka na głęboką wodę. Na pierwszych wyjazdach motocyklowych ma być zatem spokojnie i komfortowo.
Stąd tak ważne jest chociażby zadbanie o ciuchy przeciwdeszczowe – jeśli wycieczka motocyklowa będzie się młodzianowi kojarzyła z totalnym przemoczeniem w ulewie i szczękaniem zębami w drodze do domu, nieprędko zdecyduje się na następną. Tak samo z reagowaniem na wytrzymałość i potrzeby takiego pasażera. Tatuś może i lubi walić 500 km na raz bez przerwy na siku, ale dla synka może to być doświadczenie nieprzyjemne i w związku z tym być może ostatnie na motocyklu.
… to jak?
Jeśli chodzi o samą jazdę, to moim zdaniem najważniejsze jest zadbanie o jak najlepsze, kilkupunktowe umocowanie młodego pasażera na jego miejscu. Po pierwsze, musi on być na tyle duży, by nogami pewnie opierać się na podnóżkach. Dyndające nogi to mizerna stabilność, szybkie zmęczenie i prosty przepis na nieszczęście. Po drugie, pewny chwyt dla dłoni, przy czym w przypadku kilkulatka nie ufałbym fabrycznym uchwytom na motocyklu. W poprzedniej części prezentowałem specjalny pas z uchwytami, który zawsze zakładam na siebie na wspólne wypady. To moim zdaniem najlepsze rozwiązanie nie tylko do jazdy z dzieckiem, ale z każdym niedoświadczonym lub niepewnie czującym się na motocyklu pasażerem. Daje pewność obu stronom, potęgowaną przez ciągły fizyczny kontakt.
Po trzecie wreszcie, mocno rekomenduję, by mały pasażer zawsze miał coś za plecami (bo że ma za uszami, to akurat pewne, hehe…). Nie chodzi tylko o wygodę na dłuższych przelotach, ale przede wszystkim o komfort psychiczny dziecka i spokój ducha kierowcy w czasie przyspieszania. Najlepszy jest oczywiście centralny kufer z miękkim oparciem, ale solidnie przymocowana miękka torba również robi dużą różnicę. Świadomość, że za plecami młodzika są tylko wolna przestrzeń, tylne koło i uciekający asfalt nie robi dobrze nikomu.
Czy jeśli jadę z dzieckiem, to mam jechać wolniej niż zwykle? No cóż, tu warto zrobić rachunek sumienia i odpowiedzieć sobie na pytanie, jak jeździmy solo. Nie zgrywając świętego uważam, że generalnie należy jeździć przepisowo albo przynajmniej blisko przepisów. Na pewno nie wolniej niż towarzyszące nam na drodze pojazdy, ale też bez szaleństw, które mogłyby odebrać ich kierowcom czas na ewentualną reakcję. Czy z dzieckiem, czy bez, jeśli wlazłem między wrony, kraczę tak jak one. Strachliwa jazda bywa równie niebezpieczna jak ta brawurowa.
Przy okazji jeszcze jedna ważna rzecz – wasze doświadczenie jako kierowców motocykli. W mojej opinii przed wzięciem na plecy pasażera warto mieć przejechanych kilka sezonów samemu. Głównie po to, żeby mieć już pewien automatyzm działań, nie bać się ruchu drogowego, nie doprowadzać do trudnych sytuacji i zawsze mieć trochę zapasu umysłowo-ruchowego na wypadek niespodziewanych zachowań „plecaka”, zwłaszcza jeśli ten ma tylko kilka lat.
Program rozszerzony
W poprzedniej części poradnika pisałem również o tym, że bardzo przydatnym urządzeniem jest interkom. Nie wszyscy je lubią, ale w czasie podróży z dzieckiem warto poświęcić własny komfort i umiłowanie ciszy. Przez interkom szybko sprawdzicie poziom koncentracji pasażera i przede wszystkim to, czy nie śpi. Dostaniecie informację, że potrzebuje przerwy lub że w czasie poprawiania rękawicy zdjął ją i zgubił – bywa i tak.
Wreszcie mając ze sobą ciągły słowny kontakt, jesteście w stanie na bieżąco mówić młodemu lub młodej co robicie. Tłumaczyć, że w zakręcie patrzymy w zakręt, a nie pod koło. Że właśnie hamujemy z dużym odstępem, bo nie wiadomo co zrobi auto przed nami. Że przejeżdżając przez skrzyżowanie skanujemy całe jego otoczenie i nie ufamy zielonemu światłu. Że w krzakach czai się pies i musimy zwolnić, bo nie wiadomo, czy nie wybiegnie na drogę. Takie rzeczy są bardzo ważne, a wpajane w młodym wieku wchodzą w podświadomość i procentują w przyszłości.
Zauważyłem, że każdy nasz wspólny wyjazd to prawdziwa kopalnia wiedzy i rozwoju dla Maćka, co wychodzi dużo później i w niespodziewanych sytuacjach. Coś zobaczył, coś usłyszał i wie, jak się zachować. Ze swojej strony ostrożnie zachęcam do podróżowania z dziećmi na motocyklu, choć jeszcze raz – nie czuję się upoważniony do wiercenia w głowie i wymuszania decyzji. Przemyślcie temat!
Zdjęcia: Tomasz Parzychowski, archiwum autora
Za pomoc w realizacji materiału dziękujemy przedstawicielom marek Modeka, Origine Helmets, Rainers, Cardo, BMW i Kawasaki.