fbpx

Wyprawę, której celem był najdalej na północ wysunięty skrawek Wysp Brytyjskich, odbyłem latem. Nim wyruszyłem, dni były upalne. Zapowiadała się motocyklowa pogoda, co optymistycznie nastrajało przed pokonaniem dystansu, jaki mniej więcej odpowiada szerokości Atlantyku dzielącego zachodnie brzegi Europy od wschodniego wybrzeża USA. Tymczasem, gdy pewnego świtu zaczęła się ta przygoda, rozpętała się burza. Nie wiedziałem […]

Wyprawę, której celem był najdalej na północ wysunięty skrawek Wysp Brytyjskich, odbyłem latem. Nim wyruszyłem, dni były upalne. Zapowiadała się motocyklowa pogoda, co optymistycznie nastrajało przed pokonaniem dystansu, jaki mniej więcej odpowiada szerokości Atlantyku dzielącego zachodnie brzegi Europy od wschodniego wybrzeża USA.

Tymczasem, gdy pewnego świtu zaczęła się ta przygoda, rozpętała się burza. Nie wiedziałem wtedy, że to oznaka załamania pogoda w całej Europie. Następne z górą 6,5 tys. kilometrów przejechałem w większości w strugach deszczu i temperaturach spadających do zaledwie paru stopni powyżej zera.

Osiem w skali Beauforta

W drodze przez Niemcy i Luksemburg wprawdzie przestało padać, lecz dla równowagi tysiąc kilometrów pokonałem w silnym wietrze.

Luksemburg wygląda tak, jakby wszyscy zapadli tam w drzemkę. Łąki, pola, krowy, lasy, białe domki, a obok nich typowe dla luksemburczyków: Ferrari, Porsche, Bentley czy (przy uboższych) Mercedes i BMW. Kraina ta, choć życie w niej jest generalnie drogie, utrzymuje się z trzech rzeczy, które są o wiele tańsze, niż u sąsiadów: z benzyny, wódki i z papierosów. Wszyscy po nie tu przyjeżdżają.

Luksemburg stał się obowiązkowym przystankiem na mojej trasie, bo stąd przynajmniej do Londynu towarzyszył mi dobry kolega, Filip na Hondzie Pan European.

Zobacz także: Honda STX Pan-European. Spadkobierca Legendy

Z Filipem pierwszy raz spotkaliśmy się przypadkowo parę lat temu w Czarnogórze, pod najstarszą oliwką w Europie. Jak zwykle, kiedy spotykają się przypadkowo dwa motocykle gdzieś na zapiecku Europy, to są z Polski.

Wyprawa w skrócie: Pokonany dystans: 6600 km z czego 4300 km po Wielkiej Brytanii.Koszt wyprawy: 4200 zł, z czego paliwo ok. 2000 zł.Najmniej przydatna rzecz: kąpielówki (tylko one nigdy nie przemokły).Najbardziej przydatna rzecz: kombinezon przeciwdeszczowy, bardzo ciepły (puchowy) śpiwór, profesjonalny namiot.

Już we dwóch, w silnym, bocznym wietrze i temperaturze spadającej do 10?C przejechaliśmy przez Belgię do Calais, skąd zabrał nas prom wielki jak Pałac Kultury. Na Kanale La Manche wiała „ósemka” w skali Beauforta, czyli jak zimą na Bałtyku, więc choć wielki, prom kiwał się z boku na bok.

Oko w oko ze Szkotem

Na początku jazdy lewą stroną drogi wrażenie jest dziwne. Na autostradzie, dzięki doskonałemu oznakowaniu, nie ma większych trudności. Gorzej jest po zjechaniu z niej. Na początku problemem są ronda. Po pierwsze, jedzie się w lewo, po drugie oznakowanie jest takie, że często to wjeżdżający na rondo mają pierwszeństwo, a nie ci, którzy po nim jadą. A ponieważ my odruchowo najpierw patrzymy w lewo to zaskakują nas auta nadjeżdżające dokładnie z drugiej strony.

Łatwo też pomylić się przy wyjazdach ze stacji benzynowych, po manewrach na dużych parkingach czy przy zawracaniu na wąskiej drodze. Czyli wszędzie tam, gdzie nie ma wyraźnego oznakowania kierunku jazdy i gdzie łatwo odruchowo zająć prawą stronę. Ciekawie też wyglądały niespodziewane spotkania na mijankach, typowych na wąskich, szkockich drogach. Szkot zjeżdżał na swoją lewą stronę, a ja odruchowo na swoją prawą i… po chwili patrzyliśmy sobie prosto w oczy.

Jeszcze jedna rzecz typowa dla brytyjskich dróg to pomiary średniego czasu przejazdu odcinków dróg za pomocą kamer rejestrujących pojazdy. Nietypowe dla przybysza z Polski jest to, że kierowca jest ostrzegany o takim pomiarze.

Jeżeli policja ustawia gdzieś lotną kontrolę prędkości, to nie tylko wcześniej wystawia informujący o tym znak, lecz staje w najbardziej widocznym miejscu. Czemu tak? Bo chodzi nie o wlepianie mandatów, ale o faktyczne uspokojenie ruchu. Nikt tam też nie wpadł tu na iście szatański pomysł ustawiania wysepek z krawężnikami i metalowymi słupami na środku drogi, co stało się ostatnio obsesją naszych drogowców.

Rezerwat Rockersów

Wjazd do centrum Londynu jest płatny. Ale nie w weekendy i nie dla motocykli! Lecz, uwaga, nie wszędzie można zaparkować, jak u nas. Motocykle mają swoje miejsca i pozostawienie maszyny np. na parkingu przeznaczonym dla aut osobowych grozi mandatem!

W tym mieście jest wiele charakterystycznych, zachwycających miejsc, lecz mnie urzekło Muzeum Lotnictwa. Wystawiono w nim dziesiątki autentycznych samolotów bojowych reprezentujących całą historię lotnictwa, od I wojny światowej po współczesnego Harriera, czy strategiczny bombowiec do przenoszenia ładunków nuklearnych, wielkości Boeinga 737.

Drugim, legendarnym dla motocyklisty miejscem jest Ace Cafe, gdzie spotykają się fani motocykli i starych samochodów. Każdy dzień jest poświęcony jakiejś marce. Załapaliśmy się na pokaz starych Suzuki – jeszcze z lat siedemdziesiątych. Wszystkie sprawne, wypieszczone, jeżdżące. W Ace Cafe można spotkać też prawdziwych, londyńskich Rockersów. W tej chwili to goście dobrze koło sześćdziesiątki. Ale nadal w tych samych kurtkach, z takimi samymi fryzurami i na tych samych motocyklach, co czterdzieści lat temu.

Tylko deszcz i rdza

Londyn opuszczałem przy słonecznej i zachęcającej do dalszej jazdy pogodzie. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że jest to tylko chwilowa przerwa w dostawach wody i że aż do końca będę już tylko mokry, bardzo mokry albo cholernie bardzo mokry.

Jadąc przez Yorkshire, dotarłem do ruin opuszczonego opactwa Fountains Abbey. Obok ruin znajduje się wspaniały park wodny i jeden z najwspanialszych młynów wodnych w Anglii. Niezapomniane wrażenie zostawiają też fantastyczne, wąskie, angielskie, boczne drogi, na skrajach których stoją charakterystyczne murki.

Nie przeoczyłem też Muru Hadriana. Obecnie to resztki ruin z pozostałościami rzymskich fortów. Ale nadal ten cud starożytnej inżynierii, powstały w 120 r n. e. robi ogromne wrażenie. Ciągnie się przez 120 km. Rzymianie odgrodzili się nim od Piktów. Ci w końcu wyparli Rzymian. Teraz myślę jednak, że zrobiła to raczej szkocka aura. Nim ruszyłem w dalszą drogę na północ, w nocy zaczęło lać i przez następne dwie doby z nieba spadała ściana wody.

Po drodze do Edynburga odbiłem na wybrzeże, do ogromnego zamku Bamburgh. Ta twierdza położona tuż nad morzem nawet mimo ulewy i mgły robi przytłaczające wrażenie. W Edynburgu, który witał mnie oberwaniem chmury i zaledwie 10°C, stare miasto zwieńczone zamkiem wyglądało niczym przeniesione z filmów o Harrym Potterze. Cały czas w powietrzu było tyle wilgoci, że codziennie rano tarcze hamulcowe motocykla pokrywała rdza.

Angielski dla turystów

To, że dotarliśmy do Szkocji, można poznać po dwóch rzeczach: wszędzie wiszą ciemnoniebiesko-białe flagi i z nikim nie można się dogadać. Akcent szkocki przypomina śpiew. Szkoci, kiedy się zorientują, że nie rozmawiają ze swoim, natychmiast przechodzą na wariant angielskiego dla turystów.

Kraj dzieli się na dwa obszary Lowlands i Highlands. Lowlands rozciąga się od Glasgow do Edynburga. Tu leży Stirling, na którego polach doszło do zwycięskiej bitwy przeciwko Anglikom (poza nią w dziejach doszło tu do sześciu innych bitew). Tu postawiono też monument wniesiony ku czci Williama Wallace’a, przywódcy szkockiego buntu, którego postać spopularyzował film „Waleczne serce” Mela Gibsona. Higlands to klany, tartany, whiskey, dudy, wrzosowiska, pustkowia oraz góry i wyspy. Mieszka tam jedyne w Wielkiej Brytanii stado reniferów.

Aura w końcu nagrodziła moją wytrwałość, pozwalając podziwiać zapierające dech widoki na drodze wiodącej aż do Elgin: wrzosowiska, samotne domy pamiętające Rob Roya (szkockiego Robin Hooda z przełomu XVII i XVIII w.), ptaki, zakręty i wąziutkie szosy z mijankami. Niestety, wszędzie widać kryzys. Co piąty dom jest na sprzedaż.

Spotkanie z czarnym Nortonem

Po nocy na jednym z wielu agrokempingów znalazłem się na drodze wiodącej wzdłuż wschodniego wybrzeża w kierunku John O’Groats, najbardziej na północ wysuniętej osady Wysp Brytyjskich. Z jednej strony opuszczone, kamienne domy i cmentarzyki z nagrobkami sprzed bez mała trzystu lat, z drugiej platformy wiertnicze na Morzu Północnym. Wokół czyste, zimne powietrze i północne, dające ostry kontrast słońce. Jechało się dobrze i szybko, aż pod John O’Groats zagotowałem płyn w tylnym hamulcu.

Na miejscu ujrzałem pięknego, czarnego Nortona Commando na zawieszeniu Ohlinsa. Przyjechał nim Charley Boorman, kolega Ewana Mc Gregora z „Long Way Round” – motocyklowej wyprawy z Londynu do Nowego Jorku przez Azję i Alaskę. Boorman robił program o tym Nortonie. Niestety, dostępu do motocyklowego celebryty bronił nieprzejednany ochroniarz.

Było też inne, ciekawe spotkanie. Gdzieś po drodze zatrzymał się przy mnie jadący 30-letnią Kawaski GT 750 młody Szkot – Kieran Pentland. Kieran jechał w kierunku odwrotnym niż ja, z rodzinnego Glasgow dookoła Szkocji, a potem do Danii, na festiwal Rotskilde, z namiotem z Tesco, bateryjkami do aparatu fotograficznego na silniku (żeby wydały z siebie resztki energii) i zapasem chińskich zupek.

Koło Cape Wrath (Przylądka Gniewu, północnego krańca Wysp) puchnący tylny hamulec zmusił mnie do wymiany płynu. I tak na „końcu świata”, w wiosce Durness, położonej na skraju Oceanu Atlantyckiego, spotkałem Eana Blacka, jedynego w promieniu wielu mil motocyklistę i właściciela warsztatu motocyklowego.

Ean mieszka w domku położonym na samym skraju dwustumetrowego klifu, z pięknym widokiem na Cape Wrath. Mieszczący się w stodole warsztat robi wrażenie złomowiska. Pod sufitem wiszą ramy starych motocykli, a pod ścianami kilka rozbitych w okolicznych wypadkach sprzętów różnej maści. Gdyby nie on, powiedziałbym, że zachodnie wybrzeże Szkocji, smagane wiatrami znad Oceanu, nie jest zbyt gościnne. W nocy temperatura spadała do 2 st. C a w dzień nie przekraczała 10 st. C. Do tego porywisty wiatr.

Zmierzyć się z Ben Nevis

Jadąc na południe, w ulewie, przez kompletne pustkowia otoczone ponurymi górami, na szczytach których zaczepiły się granatowo-czarne, ciężkie chmury dotarłem w końcu do mostu wiodącego na Hybrydy, a konkretnie na wyspę Skye.

Wyspa znana jest ze zmiennej i wietrznej pogody. Na moście ciskało więc mną po obu pasach. Na samej wyspie było tylko gorzej. Z wielkim trudem doczłapałem do klifów Kilt Rock. Spadający z 300 metrów wodospad był jednak wart walki z wiatrem i ścianą wody z nieba.

W orzeźwiającym, trwającym bodaj czwartą dobę deszczu, łapiąc kolejne tylne i przednie uślizgi na zakrętach, dojechałem do najpiękniejszego zamku w Szkocji – Eilean Donan. Dalej pomknąłem do Loch Ness, gdzie nie sposób nie zauważyć potworów… zalegających w sklepach z pamiątkami.

Realizując ambitny plan zapędziłem się pod najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii – Ben Nevis. Wznosi się on „aż” na wysokość 1344 m n.p.m. Tylko pozornie łatwo go zdobyć. Choć był to czerwiec, szczyt pokrywał śnieg, a szlak – tafla lodu. Kto nie da rady górze, może zmierzyć się z whiskey Ben Nevis, z destylarni założonej w 1825 roku w położonym u stóp szczytu Fort William. Szkocję pożegnałem, zwiedzając po drodze zamek Culzean.

Jak z filmu

Kamienny krąg w Stonehenge to jeden z symboli pradawnej Anglii. Mało kto wie, że takich kręgów jest w Wielkiej Brytanii więcej. W okolicach Penrith świetnie zachował się jeden z najstarszych, Castlerigg, datowany nawet na 3200 lat p. n. e. W odróżnieniu od Stonehenge, tu można swobodnie chodzić między kamieniami i nie grozi rozdeptanie przez japońską wycieczkę.

W drodze przez zieloną Umbrię, jadąc bocznym drogami podziwiałem filmowe pejzaże brytyjskiej wsi. Z błogostanu wyrwało mnie Birmingham, gdzie przez omyłkę wjechałem do dzielnicy Soho. Przez 16 km po jednej stronie głównej ulicy mijałem meczety, hinduskie i tureckie sklepy, wypożyczalnie filmów z Boolywood, a po drugiej – podpierających ściany i lampy ciemnoskórych zakapiorów.

Wypoczynkowe miejscowości na południowym wybrzeżu Anglii przypominają kadry filmów z lat dwudziestych. Zatrzymane w czasie drewniane pensjonaty, mola, nadmorskie promenady pełne ławeczek, kawiarenek, pubów i lodziarni.

Pożegnały mnie białe klify Seven Sisters i Beachy Head oraz chwilowe przebłyski słońca. Gdy w całonocnej jeździe przez zalewane deszczem Niemcy starałem się dotrzeć do Ojczyzny i domu, walkę ze zmęczeniem ułatwiał mi obraz szkockich gór, niekończących się dróżek, bajkowych zamków i jezior przed oczyma.

Przydatne rady
*Prom przez Kanał La Manche warto zarezerwować wcześniej przez Internet. Koszt: motocykl + kierowca ok. 40 funtów. W porcie – 50% więcej.*Żywność i noclegi w Szkocji są o ok. 20% tańsze niż w Anglii.*Kempingi i agrokempingi znajdziesz w każdej miejscowości. Te przydomowe zawsze oferują czyste łazienki i ciepła wodę. Nie trzeba rezerwować miejsc.*Szkocki funt wymienia się na angielskiego w stosunku 1:1*Przylądek Gniewu (Cape Wrath) to jedyne miejsce w Wielkiej Brytanii, gdzie armia podczas ćwiczeń używa ostrej amunicji. Chcąc się dostać na Cape Wrath warto zapytać się w pobliskiej miejscowości, czy akurat nie są planowane ćwiczenia.

Tekst i zdjęcia Jarosław Spychała

Publikacja Świat Motocykli nr 2/2012

Zobacz także:

Chopin we mgle, czyli wyprawa w Alpy

U stóp dachu świata

KOMENTARZE