fbpx

Czasami historia zaczyna się od momentu, który trwa ledwie kilka sekund, ale na zawsze zmienia życie całej rodziny. Mariusz Kupczyński doskonale pamięta tamten dzień na działce, kiedy jego starszy syn Andrzej właśnie dostał na czwarte urodziny elektryczny motocykl. Obok stała Honda ojca, więc obraz był kompletny: duży motocykl, obok mały i dwóch kilkuletnich chłopaków.

Andrzej podchodził do nowego nabytku z należytym szacunkiem. Oglądał, macał, zastanawiał się. Mariusz rozsądnie powiedział spokojnym głosem: „Słuchaj Andrzej, to sobie tu stoi, będziesz chciał, to wsiądziesz, nie będziesz chciał, to nie wsiądziesz. Nikt ci go nie zabierze”. Kiedy ojciec patrzył w drugą stronę, Witek – malutki szkrab – wskoczył na motocykl, odkręcił manetkę na do końca, krzycząc: „Tutututututututututu!”.

Taki był początek wielkiej historii. Historii o tym, jak jeden moment zaprowadził polską rodzinę aż na hiszpańskie tory wyścigowe, gdzie dziś walczą o mistrzowskie tytuły. Historii o tym, że czasami wystarczy jeden skok na motocykl, żeby całe życie stanęło na głowie.

Początki – pierwsze motocykle

Po tamtym dniu na działce wydarzenia potoczyły się jak lawina. Andrzej rzeczywiście nauczył się jeździć na swoim elektrycznym Kubergu, ale za nim wszędzie, jak zombie, łaził młodszy brat. Witek miał wtedy dwa i pół roku, ale jego obsesja na punkcie motocykla była aż nazbyt oczywista. Rodzice postawili mu warunek, który wydawał się rozsądny: „Dostaniesz swój motocykl, jak nauczysz się jeździć rowerem bez kółek bocznych”.

Co się wydarzyło potem, brzmi jak zmyślanie, ale zostało udokumentowane przez rodzinę. Witek przez całą zimę – nie siedząc ani razu na rowerze – przeprowadzał w głowie mentalne treningi jazdy na dwóch kółkach. „Wyszliśmy przed dom, Witek po swojemu wymamrotał, że chce na rower” – opowiada Mariusz. „Ubrałem go w kask i ochraniacze, po czym on wsiadł, zrobił rundkę dookoła osiedla, wrócił do mnie i powiedział: „Tata, no to kiedy ten motocykl?”. Spełnił warunek, więc nie mieliśmy z Kają wyboru. Kupili mu motocykl jeszcze mniejszy niż Andrzejowi i wtedy okazało się, że Witek jest do jazdy po prostu stworzony.

Jego naturalny zmysł równowagi był na poziomie, jak wspomina ojciec, „kosmicznym”. Od tego momentu wydarzenia nabrały tempa. Pojawiały się coraz to większe (choć wciąż małe) motocykle, a to co prezentowali chłopaki było tak niespotykane, że rodzice zaczęli się poważnie zastanawiać, czy nie warto spróbować czegoś więcej. Talent to jedno, ale to jakie robili postępy wykraczało poza schemat.

Trzeci rok zapadł Kupczyńskim w pamięć. W swoim drugim sezonie na Mir 110, Witek po prostu pozamiatał. Zaczął od wygrania sześciu wyścigów z rzędu…

Kupili mu motocykl jeszcze mniejszy niż Andrzejowi i wtedy okazało się, że Witek był do tego po prostu stworzony.

Pierwsze oznaki talentu

Kiedy robisz coś naprawdę dobrze, eksperci to zauważają. I tak właśnie było z Witkiem – jego jazda zaczęła przyciągać uwagę zawodowców.

Jeden z trenerów określił Witka mianem „czarnego złota” i stwierdził wprost, że dzieciaki wysłałby do Hiszpanii. Takie opinie powtarzały się coraz częściej. Każdy z doświadczeniem w sporcie motocyklowym, mówił to samo, widząc tych dwóch rozrabiaków: „Trzeba ich jak najszybciej wywieźć”. Jeden z nich jak popatrzył na Witka, powiedział do Mariusza „Jemu się białka przewracają, jak widzi motocykl – trzeba coś z tym zrobić”. Wątpliwości szybko się rozwiewały.

Na pierwszą wyprawę do Hiszpanii Mariusz spakował trzy „pit-y” i pojechał sprawdzić z synami, jak to jest. „Okazało się, że wcale nie odstają w porównaniu z hiszpańskimi dziećmi” – wspomina z uśmiechem. Tam potwierdziło się, że Andrzej i Witek nie są przypadkowymi amatorami. To był ich pierwszy krok w kierunku Hiszpanii, do której wrócili na dwa tygodnie, a potem na miesiąc. Za każdym razem te obserwacje się powtarzały – polskie dzieci naprawdę mogły konkurować z Hiszpanami. Żeby zająć się tym na serio, potrzebowały czegoś więcej niż wakacyjnych wyjazdów. Potrzebowały całego życia.

Hiszpańska rzeczywistość

Przeprowadzka do obcego kraju z dwójką dzieci brzmi jak przygoda, ale szara rzeczywistość okazała się znacznie mniej atrakcyjna niż wakacyjne wyjazdy. Czym innym jest przyjechać tu na kilka tygodni, a zupełnie czym innym zderzyć się z codziennymi sprawami, problemami, usterkami i życiem w miejscu, gdzie niewiele osób mówi po angielsku.

Kaja – super Mama – wzięła na siebie całą odpowiedzialność utrzymania rodziny, a Mariusz staje na głowie, przygotowując motocykle w garażu oraz wożąc chłopaków na wszystkie treningi i zawody. Obliczenia jasno wskazywały, że taka praca ojca zaoszczędzi im więcej pieniędzy, niż mógłby gdziekolwiek zarobić. Dom, w którym dziś mieszkają Kupczyńscy, znaleźli po sześciu miesiącach poszukiwań, ponieważ ich telefony urywały się natychmiast po usłyszeniu obcego języka. „Jak tylko usłyszeli choćby nie ten akcent, to rozmowa kończyła się bez słowa” – wspomina Mariusz. Z kilkudziesięciu połączeń tylko dwie osoby w ogóle odpowiedziały, a żeby w końcu obejrzeć nieruchomość, musiała dzwonić ich znajoma, mówiąca perfekcyjnie po hiszpańsku. Później miały miejsce jeszcze trzy spotkania weryfikacyjne, podczas których cała rodzina musiała się stawić i zostać zaakceptowana. Na szczęście jednymi z elementów, które sprzedającą przekonały, były uśmiechy Andrzeja i Witka. Ten dom wybrali tylko dlatego, że w zasięgu godziny jazdy znajdują się trzy obiekty treningowe. Generalnie całe nasze życie w tej chwili jest podporządkowane absolutnie ekonomii i ergonomii związanej z motocyklami – tłumaczy Mariusz.

Codzienność wygląda prosto: zawiezienie dzieci do szkoły, powrót do domu i zejście na dół do warsztatu, bo zawsze coś trzeba naprawiać czy poprawiać. Zazwyczaj wszystko. Andrzej trenuje obecnie na silniku złożonym już z trzech różnych jednostek, bo finanse nie pozwalają na zakup nowych części. Mariusz spędza dziewięć na dziesięć dni, naprawiając motocykle. „Dosłownie na palcach jednej ręki można policzyć dni w miesiącu, kiedy nie ma pożaru, a cztery z tych pięciu palców to dni, w których zajmuję się mniejszymi usterkami”.

Zajmując drugie miejsce w generalce kategorii Moto5, Andrzej utarł nosa swoim rywalom…

Finalnie to jednak Witek z pseudonimem „El Loco” zgarnął tytuł mistrza.

Pomimo dodatkowych 12kg, Andrzej triumfował nad swoimi rywalami.

Sportowe sukcesy

Po przeprowadzce do Hiszpanii zaczęła się prawdziwa jazda bez trzymanki. Pierwszy sezon w pucharze Cuna de Campeones to była szkoła życia dla całej rodziny. Motocykle przygotowywane przez „kogoś tam” w Polsce były, delikatnie mówiąc, mało przewidywalne. „Wszystko w nich było losowe i zazwyczaj nie działały” – wspomina Mariusz z goryczą. Dopiero gdy sam zaczął się zajmować maszynami synów, sprawy ruszyły do przodu.

Witek miał za sobą tylko jeden rok na Polini i zaczynał od końca stawki, z okolic trzydziestego miejsca. Systematycznie piął się w górę, wyścig za wyścigiem, aż w ostatniej rundzie zakończył na piątej pozycji. To już wzbudziło uznanie wśród Hiszpanów, którzy na początku nie patrzyli na Polaków jak na zagrożenie. Andrzej miał trudniej, bo od razu wszedł do kategorii wyższej rangi, gdzie ścigał się na motocyklu Mir 110, z którym nie miał wcześniej styczności. Mariusz nie miał zielonego pojęcia o ustawianiu zawieszeń, więc cały pierwszy sezon poszedł na ogarnięcie podstaw. Nauka szła pełną parą, choć często przez cierpienie. Po drodze było wiele nieprzyjemnych niespodzianek, które odbijały się na rezultatach, ale ojciec pilnował, aby te same błędy nie powtarzały się drugi raz.

W drugim roku pojawił się zauważalny progres. Puchar Cuna de Campeones zmienił się w-Mir Racing Cup, gdzie Andrzej awansował do Moto5, a Witek wszedł w buty starszego brata i startował w kategorii Mir 110. Z powodu ograniczonego budżetu, nie udało im się wystartować w rundach na bardziej odległych torach, natomiast doświadczenie rosło z każdym wyścigiem i owocowało ekspresowym postępem. Trzeci rok zapadł Kupczyńskim w pamięć. W swoim drugim sezonie na 110 Witek po prostu pozamiatał. Zaczął od wygrania sześciu wyścigów z rzędu, budując przewagę, która wydawała się dla rywali nie do odrobienia. Oczywiście musiały przyjść bardziej skomplikowane weekendy, bo „nigdy nie ma idealnie”. Na torze Calafat, pojawiła się awaria tuż przed treningami, mimo zainstalowania nowego silnika. Zmiana jednostki napędowej w rekordowym czasie sprawiła, że wkradła się pomyłka z zawieszeniem. I to duża. Mariusz wypuścił młodszego syna z całkowicie rozregulowanym widelcem, a mimo tego Witkowi świetnie poszły kwalifikacje. Wszyscy, łącznie z ojcem, łapali się za głowy, widząc co ten chłopak wyprawiał na torze.

Jakby tego było mało, to Witek złamał rękę dokładnie trzy tygodnie przed rundą finałową. W pucharze, gdzie za pierwsze miejsce jest 100 punktów, a za drugie 90, opuszczenie rundy mogło zniweczyć całoroczną pracę. Finalnie to jednak Witek z pseudonimem „El Loco” zgarnął tytuł mistrza.

Zajmując drugie miejsce w generalce kategorii Moto5, Andrzej utarł nosa swoim rywalom i to mimo wyraźnych trudności, bo od prawie całej stawki był cięższy o ponad 10 kg. Chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, jak dużą różnicę to robi przy tak małych maszynach… Sezon wygrał zawodnik prowadzony przez Chicho Lorenzo (tatę Jorge Lorenzo), który przyjeżdżał na zawody z zespołem jakby wprost z mistrzostw Europy. Jak patrzyłem na to, co oni robią z motocyklem, to czasami miałem ochotę się schować jako malutki człowieczek – wspomina Mariusz. Drugie miejsce przy tak zaciętej konkurencji to był już sygnał, że polskie dzieci mają prawo marzyć o czymś więcej.

Są jednak chwile, w których ojciec czuje się wewnętrznie rozerwany, ponieważ wyścigi motocyklowe to bardzo ryzykowny sport, a startują tam jego własne ukochane dzieci. „Była sytuacja, gdzie stałem z Andrzejem na pole position, podczas gdy Witek leżał w karetce. Walczyły we mnie dwie przeciwstawne siły i wyraźnie czułem jak byłem wewnętrznie rozrywany” – wspomina Mariusz.

Witek „El Loco” w akcji

Obecny sezon i plany na przyszłość

W tym roku Andrzej przeszedł do najwyższej dobrze wyczuł motocykli i w Walencji walczył w pierwszej grupie, przywożąc siódme i piąte miejsce. Pomimo tak dobrego początku, na torze w Jerez zrobił kolejny krok do przodu. Walcząc o zwycięstwo aż do ostatniego zakrętu, przewrócił się podczas walki z rywalem. Natomiast w drugim wyścigu stanął na podium, pokazując z dumą flagę Polski. W Moto5 potrzebował trochę czasu, lecz teraz już podczas drugiej rundy walczy na równi z najlepszymi. Wygląda to po prostu świetnie, choć mimo tego przyszłość jest niepewna. Zostawienie go na kolejny rok w tej serii prawdopodobnie nie ma sensu z punktu widzenia rozwoju, a następny krok – European Talent Cup – to już bardzo duży skok. Zarówno w poziomie zawodów, jak i finansowo. Kupczyńscy rozważają inne serie i planują „wystawić” Andrzeja na ostatniej rundzie hiszpańskich mistrzostw Superbike (ESBK), aby przyciągnąć wzrok większych zespołów, bo to już jest moment, gdzie samodzielne możliwości rodziny się kończą, a zaczyna prawdziwy motorsport z prawdziwymi kosztami.

Witek obecnie startuje w pucharze Ohvale, który charakteryzuje się tym, że dwóch czołowych zawodników z każdego pucharu krajowego, trafia do finału światowego w Walencji. Przez to konkurencja jest zacięta, a „łowcy talentów” śledzą te zmagania. „El Loco” ma realne szanse się tam dostać, gdyż po czterech wyścigach jest drugi w generalce, mimo wywrotki w jednym z nich. Zostało sześć rund i obecna sytuacja napawa optymizmem, choć jedna kontuzja może te plany pokrzyżować. Chłopak jest w formie, więc nadzieja żyje.

Przyszły rok to kolejne wyzwania i kolejne decyzje. Witek prawdopodobnie będzie musiał przesiąść się na Moto5, gdzie rodzina ma już motocykl i podstawową wiedzę o serii. Siedemnastocalowe koła, duże tory i wyższy poziom zawodników zdecydowanie będą dużym wyzwaniem, ale młody Kupczyński już niejednokrotnie udowadniał, że ma naturalny talent do jednośladów. Ze względu na wiek i tak nic innego nie mógłby jechać, więc wybór jest oczywisty.

„Nie zakładaliśmy, że to będzie się tak rozwijać. Też nie zakładaliśmy, że po trzech latach wciąż będą gotowi na topowe serie międzynarodowe” – śmieje się Mariusz, wspominając skromne początki tej przygody. To uczciwe przyznanie, że początkowo nie mieli wielkiego planu podboju świata. Mieli tylko dwóch chłopaków z talentem i chęć sprawdzenia, jak daleko może ich to zaprowadzić. Na torze Mariusz wyróżnia się jedną rzeczą – „Inni się ze mnie życzliwie śmieją, bo jestem jedyną osobą, która mówi swoim synom, żeby jechali wolniej” – opowiada. Podczas gdy inni rodzice krzyczą „Dawaj, dawaj!”, on pyta „gdzie tak pędzisz?”. Ci dwaj chłopcy są jak rośliny, których nie trzeba na siłę rozwijać coraz to bardziej nowoczesnymi metodami. Trzeba je tylko przesadzać w większe doniczki, żeby nie rozerwały tej, w której siedzą.

WSZYSTKO DLA CHŁOPAKÓW I WSZYSTKO DLA MARZEŃ, KTÓRE KAŻDEGO DNIA STAJĄ SIĘ ODROBINĘ BARDZIEJ PRAWDZIWE.

Podsumowanie

Historia rodziny Kupczyńskich brzmi nieco jak filmowy scenariusz, ale wszystko w niej jest prawdziwe. Od dzieci bawiących się na działce dziadków, do zawodników pokonujących najlepsze hiszpańskie talenty na ich własnym podwórku. Życie napisało im wyjątkowy scenariusz. Andrzej i Witek – dwóch szalenie szybkich chłopaków, którzy mimo już świetnych wyników, robią postępy z miesiąca na miesiąc. Chłopaków, którzy pokazali, że polski talent może konkurować ze światem.

Czasami człowiek nie do końca wie, czy to, co robi, ma jakikolwiek sens – przyznaje Mariusz w momentach szczerości. To nie jest łatwa droga, a życie pełne kompromisów, stresu i niepewności. To codzienne żonglowanie priorytetami, liczenie każdej monety, niekończące się naprawy i wieczny pośpiech, aby tylko udało się dotrzeć na kolejną rundę. Cały zespół Kupczyńskich aktywnie szuka środków i apeluje o pomoc, aby móc kontynuować swoją walkę o tytuły. Wszystko dla chłopaków i wszystko dla marzeń, które każdego dnia stają się odrobinę bardziej prawdziwe.

Tekst po raz pierwszy ukazał się w drukowanym wydaniu magazynu „Świat Motocykli” [04/2025]

Kilka słów od redakcji: W momencie publikacji tego artykułu, Witold Kupczyński właśnie sięgnął po zwycięstwo w światowym finale MiniGP, organizowanym tuż przed startem ostatniej rundy sezonu MotoGP w Walencji. „Toldzik” wygrał dwa z trzech wyścigów finałowych klasy 160 ccm i sięgnął tym samym po mistrzostwo. Z kolei Jego brat Andrzej Kupczyński w swoim debiucie w Campeonato de España ESBK w Jerez, już w drugim wyścigu Talent Cupu stanął na najniższym stopniu podium.

KOMENTARZE