Tym materiałem chcemy udowodnić, że stuletnie pojazdy to nie są jedynie stacjonarne muzealne zabytki. Można się nimi też świetnie bawić, jeżdżąc nawet po plaży… Zapraszamy do relacji Olka z niesamowitej imprezy.
Na skróty:
Od początków motoryzacji ludzie chcieli jeździć coraz szybciej i szybciej. Dodatkowo wraz ze wzrostem liczby samochodów i motocykli, ujawniła się odwieczna chęć rywalizowania. Coś w tym musi być, skoro najstarsze wyścigi motorowe mają ponad 120 lat. Gdy sieć drogowa była bardzo skromna, a profesjonalne tory wyścigowe jeszcze nie istniały, szukano odpowiednich miejsc, by sprawdzić granice możliwości zarówno swoich maszyn, jak i samych siebie. Amerykanom matka natura podarowała słynne Bonneville, gdzie szybko zaczęto organizować próby prędkości. Europejczycy nie mieli jednak tyle szczęścia i do ścigania się musieli szukać miejsca innego, niż fantastyczna słona równina wyschniętego jeziora.
Złe dobrego początki
Niezłe ku temu warunki dostrzeżono na nadmorskich plażach – długich, szerokich i płaskich jak stół. W naszej części świata można takie znaleźć m.in. na zachodnich wybrzeżach Danii, co zostało od razu odnotowane przez Svena Simmelkjæra, który marzył o zorganizowaniu wyścigu motocykli i samochodów na jednej z jutlandzkich plaż. Światem wstrząsnęła jednak wtedy Wielka Wojna i nie był to czas na podobne fanaberie. Pomimo neutralności Danii, część mężczyzn trafiła na front, a paliwo było zbyt cenne, by zużywać je do wyścigów. Plany zostały chwilowo zawieszone, ale nie zapomniane. Upłynęło kilka lat, I Wojna Światowa dobiegła końca i Sven mógł wreszcie zrealizować swoje marzenie. Ukoronowanie jego starań miało miejsce 23 sierpnia 1919 roku, gdy na duńskiej plaży Fanø pojawili się pierwsi zawodnicy, mechanicy i oczywiście stadko kibiców. Wszyscy chcieli uczestniczyć albo przynajmniej być świadkami niecodziennego wydarzenia. Zanim jednak rozpoczęto wyścigi, jeden ze śmiałków musiał samodzielnie rozbroić minę morską, śmiercionośną pozostałość po niedawno zakończonym konflikcie, którą fale akurat wyrzuciły na brzeg. Obeszło się bez ofiar.
Krzysztof i Olo do tej imprezy przygotowywali się od dłuższego czasu.
Nieuniknione skojarzenia
Duńskie wyścigi przyciągały od zawsze najszybsze maszyny i najlepszych kierowców. Wśród zawodników pojawiały się takie sławy, jak sir Malcolm Campbell, który w swym życiu aż 9 razy bił światowy rekord prędkości. W 1935 roku Brytyjczyk jako pierwszy przekroczył magiczną granicę 300 mil na godzinę (483 km/h) oraz ustanowił – do dziś niepobity – rekord szybkości na plaży: 445 km/h na Daytona Beach. Zanim odniósł swoje największe sukcesy, musiał jednak zmierzyć się z konsekwencjami pewnego tragicznego wydarzenia. W 1924 roku, na plaży Fanø podczas kolejnej próby prędkości, z jego pojazdu urwała się opona i zabiła 15-letniego widza. Wypadek ten skłonił władze Danii do zakazania wyścigów na plażach. Krótki, bo raptem 5-letni epizod wspaniałych zmagań dobiega końca. Może zostałby zapomniany albo żył jedynie w pamięci garstki osób, gdyby nie Rømø Motor Festival. Impreza, która w prostej linii czerpie z najlepszych duńskich tradycji wyścigowych sprzed stu lat, organizowana jest na sąsiadującej z Fanø wyspie.
Początki festiwalu nie były spektakularne, ale to, co widziałem i w czym brałem udział w 2023 roku, zdecydowanie zasługują na ten przymiotnik. Pierwsza edycja, zorganizowana w 2016 roku, miała bardziej lokalny charakter (ok. 40 maszyn), by po kilku sezonach rozrosnąć się do rozmiarów światowej klasy wydarzenia i na zawsze zapaść w pamięci, ale o tym za chwilę.
Uczestnicy niby dobrze się bawią, ale gdy staną już na linii startu, kończą się żarty i zaczyna prawdziwa walka.
Tu nikomu nie przeszkadzają agresywne przeróbki kultowych zabytków.
Póki co, jest czwartkowy wieczór 17 sierpnia i po całodniowej podróży samochodem docieram wreszcie na miejsce. Nie przyjechałem niczym szczególnym – współczesną osobówką ze zwykłą przyczepą, ale na niej wiozłem wyścigowego, 80-letniego Harleya mojego przyjaciela. Krzysiek Kłowaty, właściciel maszyny, czeka już na miejscu z rodziną i znajomymi. Jego zgłoszenie zostało zaakceptowane kilka miesięcy wcześniej i obaj dostaliśmy zaproszenie do startu. Stawiamy więc Harleya na koła i zaczynamy krótkie jazdy testowe. Pierwsze wrażenia są niesamowite – piach ciągnie się po horyzont, jest równy i wyjątkowo zbity. Plaża ma kilometr szerokości! Nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z czymś takim, nijak się to ma do naszych bałtyckich plaż: wąskich, pofałdowanych i sypkich. Atmosfera jest wspaniała, na miejscu są już inne ekipy, które też postanowiły sprawdzić swoje maszyny, pojawiają się zabytkowe samochody. Skojarzenia z filmem „The Fastes Indian” nasuwają się mimowolnie, a całości dopełnia malowniczy zachód słońca. Przyjeżdża też patrol duńskiej policji i swoją obecnością daje znać, że na dzisiaj już wystarczy, na plaży można przebywać od godz. 7 do 21.
Piątkowy poranek poświęcamy na ostatnie przygotowania motocykla, przymocowanie numerów startowych oraz demontaż zbędnych elementów, takich jak choćby akumulator czy oświetlenie. Po południu czeka nas odprawa kierowców i przegląd techniczny pojazdów. Całość imprezy odbywa się w Skærbæk, najbliższym miasteczku na stałym lądzie, które z wyspą Rømø łączy wielokilometrowa grobla. Jest to dobra okazja do przyjrzenia się z bliska maszynom innych uczestników, bo można swobodnie spacerować między samochodami i motocyklami zgromadzonymi na jednym placu i nikt nikogo nie przegania, strzegą zazdrośnie własnych tajemnic. Do zawodów dopuszczone są pojazdy wyprodukowane do 1947 roku, jest więc co podziwiać! Od sporej ilości duńskich czterocylindrowych Nimbusów, po supersportowe Brough Superiory. Prym wiodą jednak maszyny amerykańskie, zwłaszcza Harleye, których na moje oko jest najwięcej. Inspekcję techniczną Wuelka Krzyśka przechodzi bez najmniejszych problemów – motocykl może wziąć udział w sobotnim wyścigu. Wracamy więc do obozowiska i aby rano być w dobrej formie, szybciej niż zazwyczaj idziemy spać, choć przez emocje związane z jutrzejszym startem jeszcze długo przewracam się z boku na bok.
Na Rømø startują nie tylko motocykle, ale i całe stada zabytkowych, wyścigowych aut.
Krzysztof trochę denerwuje się przed swoim pierwszym startem.
Odcinek w sumie niedługi, ale i tak potrafi dać w kość maszynie.
Wehikuł czasu
Dzień wyścigów wita nas dobrą pogodą, jest lekkie zachmurzenie z przebłyskami słońca, nie jest upalnie, co na pewno dobrze wpłynie na chłodzone powietrzem silniki. Docieramy na miejsce zawodów, obok innych ekip rozkładamy małe stanowisko serwisowe – stare narzędzia, zabytkowe bańki na olej, metalowe skrzynki narzędziowe. Organizatorzy wyjątkowo dbają o stworzenie niesamowitego klimatu dawnych lat i każdy uczestnik jest zobowiązany do noszenia epokowego stroju. Dotyczy to także również mechaników, całej obsługi, a nawet fotoreporterów obecnych na torze. Część widzów również nosi stroje retro, co jeszcze bardziej podkręca klimat imprezy. Wszystko to wygląda niesamowicie, my jednak, jak na razie, bardziej myślimy o zbliżającym się starcie i skłamałbym, mówiąc, że nie mamy tremy. Pierwszy jedzie Krzysiek, a jego sparing partnerem jest Szwed na sportowej przedwojennej Husqvarnie. Na jego motocyklu emblematy z wyspy Man, bo tam też się ścigał – widać, że to stary wyjadacz, no cóż, nie będzie lekko. Ruszyli ostro, piach spod tylnych kół wzbił się w powietrze. Teraz moja kolej. Maksymalnie skupiam się na dobrym ruszeniu z nożnego sprzęgła – w moim Zündappie jest już bardziej współczesny układ zmiany biegów ze sprzęgłem w lewej ręce i biegami w lewej nodze, w Harleyu Krzyśka jest odwrotnie. Udało się, nie zdławiłem maszyny i tylko widzę jak piasek pod przednim kołem, umyka szybciej i szybciej. Wyścig odbywa się na dystansie 1/8 mili (200 m), ale z pozycji kierowcy to naprawdę spora odległość. Emocje potęguje fakt, że ścigamy się motocyklem na sztywnej ramie, z archaicznym przednim zawieszeniem na sprężynach i praktycznie bez hamulców. Mijam wieże wyznaczające koniec toru i wraz ze ścigającym się ze mną zawodnikiem wracamy już powoli przed wiwatującą publicznością. Wspaniałe uczucie. Podjeżdżamy na start i szukamy partnerów do kolejnego biegu – zawody mają formę prób prędkości w parach i można wystartować dowolną ilość razy. Nam udaje się to kilkukrotnie, po czym następuje koniec zawodów – ogłoszenie wyników i dekoracja zwycięzców. Podium jest poza naszym zasięgiem, ale i tak czujemy się doskonale, pierwszy start na Rømø uznajemy za bardzo udany.
Niedzielny poranek uświetniamy śniadaniem na tej samej plaży, na której dzień wcześniej odbywały się zawody – parkujemy nasze samochody tuż nad wodą i piknikujemy między nimi, bo na Rømø każdy może wjechać na plażę, od rowerów po autobusy. Harley nawija na koła ostatnie metry po duńskim piachu, a my snujemy plany na kolejne starty. Na bank przyjedziemy tu za rok-do zobaczenia, Rømø!
Od redakcji: Wiecie czemu w Polsce, nie da się zorganizować takich wyścigów? Bo Bałtyk nie ma przypływów i odpływów, formujących piach w idealnie gładki tor. Trochę szkoda, ale wydaje się, że miliony turystów wylegujących się latem na suchym i kopnym piasku, wcale tego nie żałują.