Tym razem postanowiliśmy odwiedzić Kruszwicę. Z centrum Polski to niedaleko, ale wycieczka zajęła nam kilka dni. Nie chcieliśmy się spieszyć. Naszym celem było przyrządzenie kilku pieczeni na jednym ogniu: odpocząć, przygotować dla Was trasę na weekend i bardzo fajnie pojeździć na motocyklach!
Na skróty:
Wycieczkę po Polsce połączyliśmy z testem porównawczym dwóch motocykli marki Triumph (o nich przeczytacie już niebawem w wydaniu papierowym). Były to oczywiście flagowe turystyki marki: Tiger 800 oraz 1200. Na wyjazd wyruszyliśmy przygotowani jak na wojnę: termin naszej podróży zgrał się z pierwszymi, chłodnymi dniami jesieni. Organizmy, jeszcze nieprzyzwyczajone do niższych temperatur, mogły dostać niezły wycisk. Gruby śpiwór, membrany i ciepłe śpioszki okazały się na wagę złota.
Popołudniem cieplej
W podróż mieliśmy ruszyć z samego rana w poniedziałek. Jak się już domyślacie, nie udało się. To klasyka, kiedy chcesz wyjechać gdzieś wcześniej. Nie wiadomo skąd, każdy sobie o Tobie przypomina i czegoś chce. Staraliśmy się zatem ogarnąć robotę jak najszybciej, ale lawina mejli spowodowała, że wyruszaliśmy dopiero o 16.
Nie ma jednak tego złego..!
Zrobiło się ciepło i słonecznie. Pogoda idealna, żeby wbić się objuczonymi motocyklami w korki i słuchać muzyki w interkomie. Powoli przetoczyliśmy się przez Warszawę i miasteczka sąsiednie. Po jakichś 50 kilometrach styrani robotą postanowiliśmy wjechać na stację i wsunąć po hot-dogu. Nigdzie się już nam nie spieszyło. Zeszło z nas ciśnienie. Byliśmy my, hot-dogi (z sosem czosnkowym) i motocykle. Żyć, nie umierać!
Czas ruszyć na całego!
W końcu ruszyliśmy podrzędnymi dróżkami w stronę Kujaw. Jechałem, kontemplowałem piękną rzeczywistość i zdałem sobie w końcu sprawę, że za chwilę będzie „Golden hour” (to najlepsze w ciągu dnia światło do robienia zdjęć). Zatrzymaliśmy się na poboczu, żeby utrwalić tę chwilę i motocykle – jutro pogoda mogła nie być już taka dobra. Na łące spędziliśmy blisko godzinę, ale kamień spadł nam z serc. Mogliśmy w spokoju jechać, testować i zwiedzać. A pogoda? Niech sobie robi, co chce! Minimum planu wykonane.
Nasza dalsza podróż nie trwała zbyt długo. Zrobiło się już ciemno i dosyć chłodno, dalsza jazda nie miała sensu. Powoli zaczęliśmy szukać noclegu.
Spojrzeliśmy na Google, znaleźliśmy jakiś market i zrobiliśmy zakupy. Po raz kolejny zanurzyliśmy się w nawigacji, aby znaleźć dogodne miejsce na nocleg. Chodziło nam o miejsce nad rzeką – dobrze jest opłukać twarz o poranku w zimnej, czystej wodzie. Okazało się, że byliśmy raptem kilka kilometrów od Wisły. Woda była czysta jak kryształ (przecież niedawno była awaria oczyszczalni). Zjechaliśmy z trasy na tereny zalewowe i po chwili poszukiwania znaleźliśmy dogodne miejsce na nocleg.
Ba! Nawet drzewo na opał było. Szybko rozłożyliśmy namioty, rozpaliliśmy ogień, otworzyliśmy wino (każdy swoje), puściliśmy sobie smętną muzykę i roztrząsaliśmy nasz los i możliwości podboju świata. Z każdym łykiem wina nasze opowieści stawały się coraz bardziej realne. Nawet zimno przestało doskwierać – zaskakujące jak dużo potrafi zdziałać mały ogień.
Chociaż miejsce na pierwszy rzut oka wydawało się spokojnie, nie dane było nam jednak szybko zasnąć. Gdzieś w oddali koncert urządził sobie jakiś zwierzak (jeleń?). Darł się wniebogłosy przez całą noc, a nad ranem podszedł naprawdę blisko. Leżąc w namiocie miałem wrażenie, że jest już tuż obok.
Z kluczykiem w namiocie
Kolejnego dnia już naprawdę wyruszyliśmy do Kruszwicy. No cóż. Plany były wielkie, ale nadal się nam niezbyt spieszyło. Na brzegiem Wisły nagraliśmy jeszcze kilka filmów, porobiliśmy zdjęcia i odkryliśmy największą zaletę niezbyt lubianego przez nas systemu bezkluczykowego. Kiedy pakujesz się na szybko prawie zawsze zostawisz coś w namiocie. Tym razem w spakowanym namiocie zostały kluczyki. Masz w swoim sprzęcie system bezkluczykowy? Bez problemu odpalisz motocykl i będziesz mógł jechać bez większej gimnastyki logistycznej.
Pokonywaliśmy kilometr po kilometrze, aż trafiliśmy do jednego z ciekawszych miejsc, w jakich w ostatnim czasie byłem. To Kujawsko-Dobrzyński Park Etnograficzny w Kłóbce. W skrócie skansen. Na szczęście dla nas było tam prawie pusto i zostaliśmy ugoszczeni po królewsku. W kasie zostawiliśmy kaski oraz resztę sprzętu i mogliśmy oddać się zwiedzaniu. Po chwili przeżyliśmy szok! Okazało się, że w cenie biletów wejściowych (była i tak bardzo niska) otrzymaliśmy przewodnika! Jeśli będziecie kiedykolwiek w okolicy, zaglądnijcie tam, naprawdę warto. Poza tym to kawał dobrej, polskiej historii. Czasem jednak nieco smutnej. Pozostawię Was z pewnym niedosytem historii, żebyście mieli pretekst do odwiedzenia tego miejsca.
Ozdrowieńcza Kruszwica
Z Kłóbki do Kruszwicy pozostało nam zaledwie 76 kilometrów. Dotoczyliśmy się tam główną drogą, proponowaną przez mapę Google’a. Żadne wyzwanie. Na miejscu znów pustki. Kupiliśmy po bilecie na Mysią Wieżę i mogliśmy rozpocząć wspinaczkę po schodach (109). Pewnie większość z Was słyszała legendę o Popielu, którego zjadły myszy? Tak, to rzekomo „odbyło się” właśnie tutaj. Z wieży rozciąga się przepiękny widok na jezioro Gopło. W sezonie można również wykupić rejs po Gople, a wokół jest naprawdę fajnie rozwinięta sieć turystyczna. Po sezonie? Cóż, jak to po sezonie. Pustki i cisza. Pełno miejsca, by skorzystać z pozytywnego oddziaływania rzekomego czakramu „pomocniczego”, który jakoby jest pod Mysią Wieżą.
Wymyśliłem sobie, że tą noc spędzimy gdzieś nad brzegiem Gopła. Z dzieciństwa pamiętałem, że w okolicy Połajewka jest fajna baza turystyczna – przyjeżdżałem tam na wakacje z rodzicami. Co ciekawe, zdarzało się, że moja rodzina wraz ze znajomymi i ich dziećmi (ogromna zgraja) potrafiła przyjeżdżać tam „pod namioty” nawet na miesiąc – to musiały być wspaniałe czasy!
Baza turystyczna faktycznie była… Była zamknięta, jak wszystko po sezonie. Gdy odjeżdżaliśmy na dalsze poszukiwania noclegu, Tomek zorientował się, że zostało mu w zbiorniku paliwa na jedyne 15 kilometrów. Niewiele. Pod dystrybutor dotarliśmy na oparach. Z pomocą znowu przyszła nam nawigacja, na której znaleźliśmy działające jeszcze pole namiotowe – zależało nam na prysznicu. Nie był to jakiś mus, ale byłoby miło się umyć i podładować urządzenia. W Triumphach próżno szukać gniazda USB.
Z pomocą „łodziarzy”
Po dłuższych poszukiwaniach, pokonywaniu bezdroży i błądzeniu po drogach polnych, dotoczyliśmy się do pola namiotowego. Nawigacja oszalała i pokazywała jakieś głupoty – cóż, zdarza się najlepszym. Na miejscu okazało się, że nikogo z kadry zarządzającej już nie ma i nie dostaniemy klucza, który mógłby odblokować dostęp do prądu, prysznica i toalety.
Tej nocy byliśmy jedynymi chętnymi na spanie w namiocie. Na szczęście pole leżało przy jeziorze, a tam – zacumowane łódki. W łódkach „łodziarze”, a jakże! Bardzo mili „łodziarze”. Dali nam swój klucz, pożartowali, pogadali i poszli śpiewać szanty na swoje łajby. Szanuję! Oddaliśmy klucze od prysznica i prądu, i poszliśmy rozpalić grilla. Było chłodno, ale tak przyjemnie, jak tylko się da!
Nazajutrz mogliśmy ruszyć w drogę powrotną do domu. Przez trzy dni, niezbyt się przemęczając, odwiedziliśmy kilka fajnych miejsc. Przetestowaliśmy motocykle i bez większego wysiłku zmieściliśmy się po raz kolejny w pięciuset złotych na osobę, włącznie z paliwem, noclegami i obiadami w knajpach. Oczywiście nie popisywaliśmy się hotelami, ale przecież hotel pod gwiazdami to najlepsza część podróży!
O kruszwickim czakramie przeczytacie tu: http://www.kruszwica.um.gov.pl/pl/page/czakram