Pomysł na ten wypad zrodził się podobnie jak wszystkie inne szaleństwa – spontanicznie. Idea krążyła nam po głowach od kiedy jeden z nas z okazji czterdziestych urodzin zakupił Burgmana 125 i zupełnie oszalał na punkcie jazdy skuterem. Postanowiliśmy też przekuć naszą ideę na coś naprawdę pożytecznego i pomóc w zbiórce na rzecz dwójki chorych dzieci.
Na skróty:
Moim przyczynkiem do tego wydarzenia była youtubowa seria „Świata Motocykli” dotycząca reanimacji chińskiego skutera. Oglądając myślałem: „Hej, skoro redaktor Lech Potyński zasuwa skuterem po mieście i właściwie nie widzi wad tego rozwiązania, to musi coś w tym być!”. Kolejna inspiracja i finalny punkt zapalny to odtworzenie przez dwóch dziennikarzy zza oceanu pojazdu i trasy z filmu „Głupi i Głupszy”. Po obejrzeniu tego wyczynu od razu napisałem do mojej ekipy, że my też musimy zrobić coś tak niedorzecznego!
Na co dzień jeździmy sprzętami ADV różnej maści, od Trampka przez Tenery, Tigera, nową Afrykę, starą Afrykę, KTM, na GS 1150 kończąc. Spora część z nas ma na koncie wyprawy w dalekie strony. Gruzja, Maroko, Murmańsk to tylko część z nich (możecie o nich przeczytać na http://motorlucky.pl). Zaliczyliśmy też cały polski TET. Uwielbiamy to! Jednak od dawna marzyliśmy o wyjeździe w spokojnym tempie, bocznymi drogami, który pozwoli nacieszyć się widokami. No i o odwiedzeniu innych krajów, po roku przymusowego siedzenia w domu.
W odpowiedzi na moją wiadomość Pyra niemal od razu odpisał: „Skutery! Rysuję trasę.” Po 15 minutach mieliśmy już trasę i czterech chętnych do jej pokonania! Jedyne, czego większość z nas nie miała, to skuter… Plan był prosty – jedziemy szukać końca lata do chorwackiej Puli!
Jechać, ale czym?
W okolicach przełomu lipca i sierpnia jako pierwszy zaczynam poszukiwania sprzętu. Moją uwagę przyciąga ogłoszenie z Daelimem History, rocznik 2003. Na oględziny jadę oczywiście z Pyrą – kierownikiem wszystkich wypadów i naszym głównym mechanikiem. Naszym oczom ukazuje się srebrna koreańska rakieta w bardzo dobrym stanie wizualnym. Po kolejnych dwóch dniach szukania wracam po ten skuter i przemierzam nim pierwsze 15 km. Startując spod świateł zaliczam pierwsze w życiu obtrąbienie, połączone z pokazaniem środkowego palca przez jakiegoś sfrustrowanego kierowcę SUV-a. Ale jakoś wzbudza to tylko mój śmiech. Kilka wieczorów później „Delma” ma już nowiutki napęd, dwa amortyzatory z tyłu zamiast fabrycznie montowanego jednego (brak bujania w zakrętach), nie puszcza oleju, a hamulce działają wzorowo (z postojowym włącznie). W międzyczasie Pyra kupuje Hondę PCX (PeCeta), Wojtek dogaduje wypożyczenie Aprilii, a do ekipy dołącza Piotrek (brat Wojtka) na X-City. Piotrek właśnie zdobył prawko kat. A, ale ponieważ musiał dojechać do nas 140 kilometrów, oficjalnie stał się najbardziej doświadczonym kierowcą skutera w grupie! Pyra dokonuje jeszcze przeglądu pozostałych skuterów, zmienia napęd w PeCecie, Wojtek usuwa wyciek płynu chłodzącego w Aprilii i powoli szykujemy się do próby generalnej.
Mniej więcej w tej chwili dociera do mnie, że cały ten pomysł jest tak niedorzeczny, że może narobić sporo szumu. Zastanawiamy się wspólnie, jak to wykorzystać. Zakładamy skarbonkę na siepomaga.pl, nagłaśniamy całość wydarzeniem na Facebooku i planujemy pomoc dla chorego Adrianka, a później Amelki. Zakładamy zebranie na każde dziecko złotówki za każdy przejechany kilometr.
W dzień próby generalnej wsiadamy na skutery i ruszamy w 20-kilometrową trasę „Tour de Dobromierz”. Test przebiega bez najmniejszych problemów. Wszystkie skutery są w stanie utrzymywać 90 km/h poza miastem i sprawnie pokonywać wzniesienia. Jest lepiej niż dobrze. Akcja pomocy dla dzieciaków zaczyna żyć własnym życiem. Zauważają nas włodarze naszego miasta i w przeddzień wyjazdu organizują nam oficjalną odprawę na rynku w Świebodzicach. Wirtualna skarbonka zaczyna się zapełniać!
Dzień wyjazdu
Spotykamy się 1 września przed szóstą rano. Tego dnia planujemy dojechać na nocleg aż do Słowenii. Szybkie dopakowywanie i przy asyście przyjaciół i najbliższych RUSZAMY! Trasa przebiega idealnie. Jest zimno, ale wesoło i sprawnie. Do granicy czeskiej dolatujemy według planu. Delma przekracza granicę Polski! Lecimy dalej czeskimi drogami do pierwszego postoju. Kawka, kanapki i gadamy. Chłopaki stwierdzają, że spadła mi nieco prędkość przelotowa. Pyra spogląda w okolice pokrywy napędu. Szybka weryfikacja i już wiemy. Niestety uszczelniacz, który dwukrotnie wymienialiśmy, ponownie zaczął puszczać olej. Ten powoli kapie w okolice paska napędowego. Napęd się ślizga. To pierwszy moment próby dla mnie. Decyzja – jedziemy dalej! Najwyżej będę dolewał oleju.Kolejne kilometry dosłownie połykamy jeden za drugim. Widoki na razie takie sobie i jest zimno! Gdzie to lato się podziało? W takich okolicznościach dojeżdżamy do granicy austriackiej. Po prostu mijamy tablice informujące nas, że oto zawitaliśmy do Austrii. Kontroli brak. Zatrzymujemy się, by uwiecznić ten moment. Kontroluję przy okazji poziom oleju i stwierdzam, że ubywa go na tyle niewiele, że chyba nie ma się czym martwić.
Jedziemy dalej. Zaczynają się lekkie podjazdy. Delma początkowo jakoś sobie z nimi radzi, ale muszę wykorzystywać ukształtowanie terenu. Widoki zmieniają się na coraz ciekawsze. Wpadamy na drogę licznie uczęszczaną przez motocyklistów. Mijamy ich dziesiątki, pokonując zakręty i nawroty jeden po drugim, jak na karuzeli. Dojeżdżamy nad Dunaj. Tutaj zjemy obiad. Widoki piękne, jedzenie dobre, nastroje świetne. Zmęczenia nie widać. Nagrywamy kolejny meldunek z trasy. W wydarzeniu na FB kibicuje nam coraz więcej ludzi!
Pyra wspomina przy obiedzie, że teraz dopiero zaczną się góry. Po krótkiej chwili potwierdzają to widoki. Widzimy wielkie szczyty wyłaniające się spod chmur. I docieramy do pierwszego prawdziwego podjazdu. Chłopaki lecą bez problemu, natomiast Delma… Najpierw zwalnia do około 30 km/h, później do 10 km/h, aż w końcu przestaje jechać. Dolatuje do mnie Pyra i przejmuje Delmę. Udaje mu się z rozbiegu zachęcić Delmę do pokonania wzniesienia. Ja wskakuję na PeCeta.
Delma bardzo powoli, ale zaczyna się napędzać. Udaje nam się pokonać podjazd! Zatrzymujemy się chwilę później. Słońce coraz niżej, robi się jeszcze chłodniej. Dalsza trasa poprzecinana jest różnymi długimi podjazdami, na których czasami Pyra musi mnie wspomagać popychając mnie ze swojego PCX-a, ale jedziemy. Powoli, ale do przodu! Zatrzymujemy się na tankowanie. Swoją drogą jest coś satysfakcjonującego w tym, że zalewasz sprzęt pod korek za równowartość 30 zł…
Przed nami Alpy i zachodzące nad nimi słońce. Piotrek ze zdumieniem odkrywa, że w kufrze nie trzyma mu zamknięcie – ułamało się. Naprawa to po prostu zapięcie pająka, który wiozę w plecaku. Poziom oleju w Delmie – nieco ponad połowa stanu w oczku. W krótkim czasie robi się naprawdę ciemno, a wraz z tym sakramencko zimno. Telepie mną jak psem – od czubka głowy po końcówki palców. Jest 21:35, my jesteśmy nadal w Austrii, niedaleko Klagenfurtu. Już wiemy, że nie ma szans na dotarcie do Słowenii. Podjazdy się skończyły i teraz mkniemy w okolicach 100 km/h, ale zmęczenie daje już swoje pierwsze oznaki. Zatrzymujemy się na poboczu, żeby ustalić co dalej.
Piotrek przeszukuje popularny serwis z ofertami noclegów i znajduje apartament w Klagenfurcie w cenie niższej niż camping! Pyra próbuje wbić mi to miejsce w nawigację. Jest tak zimno, że nie może trafić palcem w odpowiednie miejsce na ekranie! Ruszamy za Piotrkiem. Miejscówka okazuje się strzałem w dziesiątkę, szybko rozlokowujemy się w środku. Wyciągamy nieco „wody rozmownej” i wtedy wchodzę ja – cały na biało. Dzięki mojej mamie w plecaku wiozę dwie konserwy, chleb i kabanosy. Idealna kolacja! Zajadamy, popijamy, rozmawiamy i w takiej atmosferze padamy po ok. 40 minutach.
Dzień drugi
Poranek wita nas zapachem śniadania. Piotrek odkrywa swój kolejny talent – kucharza wyprawowego. Na zewnątrz odkrywamy, że Delma przez noc nie wypuściła ani kropli oleju, a na dworze jest lato! Szybkie pakowanie i ruszamy w poszukiwaniu stacji benzynowej. Tu po raz pierwszy zauważam osoby zdziwione naszymi tablicami rejestracyjnymi.
Tuż przed granicą słoweńską zaczyna się prawdziwa walka. Podjazd jest naprawdę gruby. Delma znowu zwalnia do 10 km/h, ale jadę! No, może nie jadę, toczę się mozolnie pod górę. Po chwili jednak czar pryska. Delma nie daje rady. Zsiadam i zaczynam prowadzić skuter. Podnoszę głowę niemal pionowo do góry i widzę nad sobą jadące auto. Czyli muszę tam wprowadzić Delmę… Próbuję triku z rozpędzaniem z rozbiegu, ale nic to nie daje. Mijają mnie dwa Harleye. Muzyczka, rozpięte kraciaste koszule, lecą obok gościa pchającego skuter. Dolatuje do mnie Pyra i ponownie zamieniamy się na skutery. Nie jest łatwo, bo nawet PCX idzie tu max 50 km/h z moim tyłkiem na pokładzie. Pyra w międzyczasie zamienia się z Piotrkiem i ten wjeżdża na Delmie na przełęcz!
Szybka fota, chwila odpoczynku (jest już naprawdę gorąco) i ruszamy w kierunku granicy. Tu również żadnej kontroli. Przejeżdżamy przez tunel i… jesteśmy w Słowenii! Szaleństwo! Początkowo krajobraz jest podobny do tego w Austrii. Góry, zakręty. Właśnie… wiecie, co jest fajnego w górach? Jeżeli z jednej strony masz strome podjazdy, to z drugiej… Tak! Zjeżdżasz w dół z niesamowitą prędkością. To tutaj po raz pierwszy stwierdzam, że hamulce w Delmie są naprawdę niezłe! Jedziemy w dół pokonując niesamowite agrafki. Jedna za drugą. Mijamy ponownie sporo motocykli. Nawroty są tak ciasne, że dwa razy zatrzymuję się, żeby ułatwić zadanie kierowcy autokaru jadącego w przeciwnym kierunku. On musi brać te nawroty co najmniej na dwa razy. Jest po prostu pięknie! Motocyklowa ziemia obiecana.
Chwilę później góry zostają w tyle, a ich miejsce zajmują liczne łąki i lasy. Jestem zachwycony! Drogi niezłej jakości. Ruch nie za duży. Idealnie! W okolicach Lublany zatrzymujemy się na tankowanie. Tu jest już prawdziwe lato. Wypinamy membrany z kurtek, uzupełniamy płyny i dzida dalej! Zaczynamy mijać słoweńskie autostrady wzniesione na ogromnych słupach. Jedziemy pod nimi, robi to ogromne wrażenie. Zaczyna się odcinek świetnej szerokiej drogi, która prowadzi lekko w dół. Jest sporo długich zakrętów. To tu po raz pierwszy pojawia się „Optimus Prime”, jak nazwali to Pyra z Wojtkiem. Zauważyłem po prostu, że jeśli złożę się za owiewką, Delma jakby przełamuje opór powietrza, pasek najprawdopodobniej wchodzi wyżej na wariatorze i skuter leci jak szalony! Na tyle dobrze, że Pyra z odcięciem zapłonu w PCX nie jest w stanie mnie dopaść.
Miejscówkę na obiad znajdujemy dokładnie 114 kilometrów od celu, jeszcze w Słowenii. Knajpa tuż przy drodze, jedzenie wygląda dobrze. Są ludzie. Zostajemy! Zamawiamy zestaw dla czterech osób. Po chwili przychodzi kelner z tacą jedzenia. Jest tego tyle, że nawet we czwórkę będziemy mieć problemy. Nastroje świetne, cieszymy się chwilą, jemy, gadamy, śmiejemy się. Chłopaki dzielą się swoimi konwersacjami na temat Delmy, które prowadzili w drodze przez interkomy. Umieramy ze śmiechu. „To nie Daelim, a Killim”, „Delminator” – to tylko niektóre z tekstów. Musimy ruszać dalej. Dosłownie po chwili dojeżdżamy do granicy chorwackiej!
Kontrola. Pierwszy podjeżdża Pyra. Pogranicznik chorwacki bierze paszporty – właściwy i covidowy – i wychyla się z budki. Przeciera oczy – na czym on tu dojechał? Pyra przejeżdża. W momencie kiedy podjeżdżam ja, pogranicznik już nawet nie bierze paszportu. Kiwa głową z niedowierzaniem i z uśmiechem macha mi, żebym jechał. Jesteśmy w Chorwacji! Nie wierzę! Robimy fotę z tej okazji i kierujemy się do Puli.
Pula
Delma już zupełnie nie odstaje od reszty ekipy, a nawet często ją wyprzedza. Prowadzę grupę, a chłopaki z tyłu umierają ze śmiechu z powodu mojej gimnastyki a’la Optimus Prime. I nagle JEST! Welcome to Pula! Udało się! To niesamowite! Zrobiliśmy to! Zatrzymujemy się na poboczu, żeby przygotować się do zaplanowanej wcześniej akcji. Jak na kierowców skuterów z południa przystało, do miasta wjeżdżamy bez kasków, w lnianych, rozwianych hawajskich koszulach. Oczywiście rejestrujemy całość. Do tego fota z flagą Świebodzic i szukamy campingu.
Jest tuż po zachodzie słońca, a my podziwiamy widoki. Mijamy piękne rzymskie koloseum, port
i stare, pamiętające Rzymian zabudowania. Znajdujemy pięknie położony camping. Obsługa informuje mnie, że każdy z nas musi opłacić osobne miejsce. OK, jak trzeba, to trzeba. Miła pani podaje ceny. Wracam do chłopaków, a Piotrek w telefonie pokazuje ofertę wynajmu mieszkania za połowę ceny campingu. Wybór jest prosty… Rezerwacja, telefon i po 20 minutach dojeżdżamy na miejsce. Po zainstalowaniu się w mieszkaniu wyciągamy porcję jedzenia, która została z obiadu. Wszystko elegancko podgrzewamy – mamy w końcu do dyspozycji w pełni wyposażone mieszkanie. Rozmowom i śmiechom tego wieczoru nie będzie końca.
Kolejny dzień zaczynamy „śniadaniem mistrzów” przygotowanym przez Piotrka. Resztę dnia spędzamy na spacerach po Puli, umilanych lokalnymi trunkami. Oczywiście instalujemy się też na kamienistej plaży i zaliczamy kąpiel w morzu. Wieczorem idziemy na kolację do restauracji. Trzeba jakoś zwieńczyć ten niesamowity dzień. Na koniec kelner życzy nam miłych wakacji.
– Przyjechaliśmy tylko na jeden dzień…
– Na jeden dzień z Polski? Dlaczego?!
– A dlaczego nie? No i dodatkowo zrobiliśmy to na skuterach (i tu pokazuję kelnerowi zdjęcia w telefonie).
– But, but guys, you don’t look like small folks to me… – duka zdziwiony kelner, a my padamy ze śmiechu i dziękujemy za kolację.
Powrót
Następnego dnia wszyscy wstajemy przed szóstą rano. Zaczynamy powrót. Mijamy przepiękne miejscowości turystyczne, m.in. Rijekę. Widoki zapierają dech w piersiach. Morze wdziera się na ląd, tworząc piękne klify. Delma jedzie bardzo dobrze. Tylko temperatura spadła o połowę. Z 26 stopni zrobiło się 12!
Dojeżdżamy do Zagrzebia, gdzie zauważamy potężny wyciek z Aprilii. Sprawa od razu wygląda na poważną. Płyn chłodzący gotuje się w zbiorniku. Zatrzymujemy się i zaczynamy szukać przyczyny. Najpierw termostat. Pyra wypina go z układu i przy pomocy starej dętki konstruuje uszczelkę, która pozwoli złożyć układ „na krótko”. Próba nieudana, płyn nadal się gotuje. Werdykt jest jeden – pompa chłodzenia, bolączka tego modelu.
Wiemy już, że Aprillia nie wróci na kołach do domu. Zaczynamy szukać rozwiązania. Piotr nagle kojarzy, że nieopodal jest fabryka firmy, w której pracuje. W czwartek ma tam przyjechać transport z Polski, a później ciężarówka wraca do kraju. Brzmi jak plan! Teraz kilka telefonów do koordynatora w Polsce. Finalnie umawia się ze znajomą z pracy, która mieszka niedaleko od nas (zaleta globalnych organizacji), że możemy przechować skuter u niej. Fakt, że Piotrek pokojarzył miejsca, że pamiętał datę transportu, że Marie miała gdzie przechować skuter, to niesamowity fuks! Ale świat sprzyja szaleńcom!
Teraz trzeba tylko jakoś dostarczyć Aprilię na miejsce. Wojtek kupuje linkę holowniczą. Po kilku nieudanych próbach zaczepiamy linkę o podnóżki i powolutku jedziemy na miejsce. W początkowej fazie kierowaliśmy się do fabryki, ale w Chorwacji w sobotę po 14:00 absolutnie nikogo byśmy tam nie zastali. W międzyczasie Piotrek odbiera telefon, że mamy jednak jechać pod dom Marie. Robimy piękną trasę wokół Zagrzebia i finalnie trafiamy jakieś 1,5 km od miejsca awarii… Tam zostawiamy skuter. Pyra zabiera część gratów Wojtka, a ten wsiada jako pasażer na X-City Piotrka. Umieramy ze śmiechu, chłopaki wyglądają niczym komiksowi Bracia Be (i też noszą nazwisko zaczynające się na tę literę). Jedziemy. Teraz już tylko kotły! Dodatkowa osoba nie robi zbyt wielkiego wrażenia na X-City. Już po zmroku przejeżdżamy granicę słoweńską. Sprawnie przechodzimy kontrolę i gnamy w kierunku Węgier. Te odwiedzamy już w nocy i tu organizujemy sobie ostatni nocleg. Następnego dnia zaliczamy start przy wschodzie słońca. Przelot przez Węgry, kontrola na granicy austriackiej, pyszne miejscowe śniadanie i wpadamy do Czech. Tu korzystamy już z autostrady i nawet udaje nam się pogubić. Dopóki nie ma wzniesień, Delma nie wyróżnia się na trasie szybkiego ruchu. Kiedy się pojawiają, staję się użytkownikiem pasa awaryjnego. Na szczęście tylko raz. W ten sposób dojeżdżamy do Polski. Jest szaleństwo! Jak to, to już? Zrobiliśmy to? Najdłuższa podróż Delmy przed tym wypadem to jakieś 80 kilometrów! Założę się, że PeCet czy X-City też nie były wcześniej długodystansowcami. Tankujemy. Tuż za granicą łapie nas Maciek na NTV. Zabiera Wojtka do siebie i rusza z nami do domu jako eskorta honorowa.
Wpadamy do Świebodzic. Wita nas spora ekipa! Są kwiaty, emocje, ciasto itd… Ja przeskakuję na Trampka, przepakowuję mandżur dorzucając jeszcze kilka rzeczy i ruszam do Wrocławia. Całą drogę śmieję się do siebie i nie dowierzam, że to się udało! Powiecie, że dojechać do Chorwacji skuterem 125 ccm to żaden wyczyn? Cóż, może macie rację. Ja patrzę na to nieco inaczej. Ludzie całe życie marzą o podróżach w takie miejsca. Nasza pokazuje, że to marzenie jest w zasięgu ręki już przy naprawdę niewielkim budżecie i odrobinie zaangażowania. Wystarczy znaleźć kilku wariatów podobnych do ciebie i nawet największe szaleństwo staje się dobrym planem.
Dziękujemy rodzinom, Maćkowi (który wspólnie z Pyrą trzymał pieczę nad tym, aby skutery nas nie zawiodły), Dorocie ogarniającej wirtualne skarbonki na siepomaga.pl i oczywiście wszystkim wspierającym. Ja dziękuję reszcie ekipy za niezapomnianą wyprawę. Panowie, było git! Łącznie udało nam się zebrać aż 3530 zł dla Adrianka i 3200 zł dla Amelki. Jeszcze lepszą wiadomością jest ta, że Adrianek wkrótce po naszym starcie dostał upragniony lek, który pozwoli mu wrócić do zdrowia i pokonać raka po raz trzeci.
Tekst i zdjęcia: Paweł Nasiadka