Co się odwlekło, to nie uciekło, a wyczekane smakowało jeszcze lepiej! Nie mówimy oczywiście o pogoni za zwierzyną na niedzielny obiad czy obronie pracy magisterskiej po wieloletnich bojach na uczelni. Motocyklowy wyjazd do Kirgistanu, nagroda w trzeciej edycji konkursu Motul Tour, został przesunięty o rok z powodu pandemicznych obostrzeń. W tym czasie tęsknota zwycięzców i towarzyszącej im ekipy za dziką Azją zdążyła napęcznieć jak długo gotowany ryż…
Na skróty:
Z Bartkiem, Danielem i Januszem – trzema motocyklistami, którzy wzięli udział w konkursie, a ich filmy okazały się najlepsze, spotykamy się ostatniego dnia czerwca w hali odlotów warszawskiego lotniska. Czeka tam również dzielna załoga z Motula, a także kumple z kilku zaprzyjaźnionych motocyklowych redakcji.Wszyscy świeżo po wątpliwie przyjemnym masażu nozdrzy długim patyczkiem z wacikiem, który w obecnych czasach jest nieubłaganym palcem medycznej sprawiedliwości, wskazującym kto wejdzie na pokład samolotu, a kto nie. Na szczęście „wszyscy w domu zdrowi” i bez przeszkód w komplecie docieramy przez Stambuł do stolicy Kirgistanu – Biszkeku.
Ze względu na długi nocny lot z przesiadką i cztery godziny różnicy czasu połowę pierwszego dnia spędzamy w hotelu na odsypianiu oraz odbiorze i sprawdzaniu motocykli – dziewięciu przygotowanych na trudne warunki Suzuki DR 650 SE. Po południu idziemy zobaczyć kawałek miasta, a szczególnie pobliski Osz bazar, który przypomina nam czasy drobnego handlu detalicznego w Polsce lat 90. Można tu w okazyjnych cenach kupić w zasadzie wszystko: żywność, odzież, elektronikę, części do maszyn…
Jeśli komuś brakuje myszkowania po zakamarkach targowiska na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia, tutaj wróci do przeszłości. Trzeba tylko uważać na licznych kieszonkowców i mocno trzymać myśli, że unoszący się w powietrzu słodkawy zapach pochodzi z perfum i wyrobów cukierniczych, a nie z mięsa sprzedawanego wprost ze stołów, bez lodówki.
Początek przygody
Ruszamy z Biszkeku przedzierając się przez potworne poranne korki. Musimy mieć oczy dookoła głowy i dodatkowo tam, gdzie plecy tracą swoją renomę. Miejscowi kierowcy zupełnie nie przejmują się obecnością innych pojazdów, każdy toczy bitwę we własnej sprawie.
Zatrzymujemy się obok stoiska ze świeżym lokalnym pieczywem. Jest jeszcze gorące i absolutnie pyszne. W dodatku sprzedawca nie chce pieniędzy, to jego prezent dla gości „z Polszy”. W Kirgistanie, mimo widocznej na każdym kroku panującej biedy, ludzie są niezwykle serdeczni i chętnie dzielą się tym, co mają, choć najczęściej mają niewiele.
My też jesteśmy dla nich atrakcją. Motocykle są tutaj rzadkością, przez cały dzień – również w stołecznym Biszkeku – spotykamy może ze czterech motocyklistów, w tym dwóch zagranicznych turystów. Ludzie machają do nas z przejeżdżających aut, trąbią, robią zdjęcia, nagrywają. Obłęd!
Nasza trasa wiedzie na wschód, płaską doliną wzdłuż granicy z Kazachstanem. To dzień typowo „asfaltowy”, dojazdowy, choć robimy też treningową pętlę po szutrach. Naszym celem jest ogromne jezioro Issyk-kul, o powierzchni mniej więcej 2/3 całego woj. opolskiego (ciekawostka od Niny z Motula, podróże kształcą!). Ośnieżone szczyty gór odbijające się w czyściutkiej, przejrzystej wodzie robią na nas ogromne wrażenie.
W normalnych warunkach byłby to hit turystyczny i tutaj również czyniono takie próby, dla Kirgizów to namiastka wyjazdu nad morze, do którego nie mają dostępu. Niestety pandemia zrujnowała wiele lokalnych biznesów i wzdłuż brzegu jeziora straszą szeregi opuszczonych ośrodków i pensjonatów. Zatrzymujemy się w jednym z działających, w którym spędzimy dwie noce – jutro czeka nas pierwsza pętla po górach i dla odmiany będzie to trasa niemal wyłącznie szutrowa i kamienista. Nie możemy się doczekać!
Ku szczytom
Rano ruszamy na wschód wzdłuż południowego brzegu jeziora Issyk-Kul. Nie licząc średniej jakości asfaltu i ośnieżonych gór majaczących po drugiej stronie jeziora, trasa przypomina nadmorskie drogi na południu Europy. Wspaniałe doznanie w słoneczny, rześki poranek. Naszym pierwszym celem jest „bajkowy” kanion Skazka w pobliżu miejscowości Tosor. Fantazyjne formy wyrzeźbione przez naturę spotykają się tu z dziełem rąk ludzkich w postaci resztek fortyfikacji. Całość tworzy miks kształtów i kolorów, którego nie jest w stanie oddać żadne zdjęcie. To zresztą typowa cecha Kirgistanu – bardzo ciężko przenieść na fotografie cuda, które widzą nasze oczy.
Jadąc dalej na wschód docieramy do Barskoonu, gdzie tankujemy motocykle pod korek przed czekającymi nas szutrami w wysokich górach. Skręcamy na południe w pozbawioną asfaltu drogę A364, biegnącą w dolinie rzeki Barskoon. Tutaj klimat robi się mocno alpejski. Na zielonych pastwiskach na brzegach rwącej rzeki pasą się kozy i konie, po bokach piętrzą się surowe, nagie skały, z których efektownymi kaskadami spływają mniejsze strumienie. W oddali widać ośnieżone szczyty – sielanka jak z reklamy czekolady w fioletowym papierku.
W pewnym momencie droga zaczyna iść ostro w górę serią serpentyn. Zatrzymujemy się na chwilę, by założyć cieplejsze ubrania, bo temperatura spada z każdym metrem. Walcząc z pokrytymi drobnymi kamyczkami nawrotami docieramy na przełęcz na wysokości niemal 4000 m n.p.m. Jest tu wyraźnie mniej tlenu, nizinnym turystom z Polski ciężko jest oddychać, a każda drobna czynność wymaga sporego wysiłku. Wszystko wynagradzają widoki, które ciężko opisać. Krajobraz jest księżycowo-marsjański. Nie licząc lodowców i czap śnieżnych na szczytach, dominuje czerń i szarość skał, a liczne osuwiska znajdują swój finał w turkusowych jeziorkach. Coś pięknego!
Jadąc dalej na południe docieramy pod granicę z Chinami, zasygnalizowaną imponującym pasmem górskim. Niestety tutaj łapią nas w kleszcze dwie potężne ulewy, zbliżające się ze wschodu i zachodu. Rezygnujemy z zaplanowanej pętli i czym prędzej wracamy tą samą drogą, ale w wyraźnie szybszym tempie. Udało się – docieramy do Barskoonu „na sucho”, nie licząc szybkiej przeprawy przez rzekę.
Wracając do pensjonatu spontanicznie odbijamy do kanionu rzeki Tosor, który z kolei jest bardzo „bałkański”, wąski, z ostrymi skałami. Droga robi się bardziej wymagająca. Objeżdżamy masyw górski, w którym krajobraz zmienia się diametralnie za każdym zakrętem. Ciężko to opisać, ale szerokie banany na naszych twarzach mówią same za siebie. Dziś pokonaliśmy prawie 300 km, w większości po szutrach, jesteśmy wypompowani, ale bardzo szczęśliwi. Wspaniały dzień!
Raj w pięciu smakach
Kolejnego ranka wyruszamy na zachód. Po szybkim tankowaniu i harcerskim śniadaniu pod sklepem kierujemy się w głąb Kirgistanu, w kierunku miasta Koczkor. Po zjechaniu z drogi biegnącej wzdłuż jeziora Issyk-Kul następuje zmiana krajobrazu. Mamy wrażenie, że znaleźliśmy się w Arizonie. Pustynna równina, droga prosta po horyzont i czerwone skały po obu stronach.
W Koczkorze, średniej wielkości i niezbyt urodziwym mieście robimy zakupy, próbujemy baraniny na gorącym żeliwnym półmisku (Jeeezu…) i ruszamy dalej na południe. Tu kolejne zaskoczenie – kiepski poradziecki asfalt ustępuje gładkiej jak stół nawierzchni, a droga wije się najpierw wśród gór przypominających hiszpańskie krajobrazy, by za chwilę teleportować nas do Szkocji – miejsce piachu i porostów zajmuje intensywnie zielona trawa porastająca zbocza. Wspaniałe!
Po drodze zatrzymujemy się w jurcie miejscowej, bardzo sympatycznej rodziny. Pijemy herbatę i zajadamy się doskonałymi plackami maczanymi w domowym klarowanym maśle. Kilka kilometrów dalej odbijamy z głównej trasy w szutrową drogę, która zaprowadzi nas nad jezioro Songköl. Już pierwszy stromy podjazd zapowiada emocje, ale okazuje się, że czeka nas coś, czego nie byliśmy w stanie przewidzieć. Po objechaniu pierwszego wzgórza trafiamy do raju, który ciężko opisać. Jedziemy przez rozległe połoniny pokryte intensywną trawą, na których pasą się stada koni i innych zwierząt.
Otaczają nas wzgórza o fantastycznych kształtach i kolorach. Gdy zjeżdżamy w dolinę, dopada nas mocna górska ulewa, a z drugiej strony wciąż świeci słońce, pojawia się tęcza. Daje to tak absurdalnie piękny efekt, że wpadamy w euforię i nie tracąc czasu na zakładanie przeciwdeszczówek jedziemy przed siebie, moknąc do ostatniej nitki. Na koniec wisienka na torcie – podjazd niemal kilometr w górę wąską, kamienistą i pełną nawrotów ścieżką. Widok ze szczytu oszałamia!Już na spokojnie, drogą wijącą się wśród wzgórz i zielonych pastwisk docieramy nad położone na wysokości ponad 3000 m n.p.m. przepiękne jezioro Songköl, gdzie zatrzymujemy się na nocleg w jurtach. Gramy z miejscowymi dzieciakami w piłkę i wozimy je na motocyklach. Po kolacji oglądamy efektowny zachód słońca, a gdy zapada całkowita ciemność, napawamy się bezksiężycową nocą i milionami gwiazd – widokiem niedostępnym już w zalanych sztucznym światłem „cywilizowanych” miejscach.
Niegwiezdny pył
W ogrzewanych piecykami na węgiel i drewno jurtach śpi się wspaniale i naprawdę ciężko zerwać się tuż po piątej rano. Chcemy jednak zobaczyć wschód słońca nad jeziorem. Warto było – podziwiamy zmieniające się kolory, światło powoli oblewające zielone pastwiska na okolicznych wzgórzach i na koniec „podwójne” słońce, to właściwe i odbite w tafli wody.
Pod względem jazdy ten dzień ma być dniem odpoczynku, mamy więc zaplanowaną stosunkowo krótką trasę do miasta Naryn. Zaczynamy od ostrego zjazdu w dół efektownymi kamienistymi serpentynami. Droga nie ma żadnych zabezpieczeń, więc każdy błąd może oznaczać nieplanowany lot. Obserwowani przez krążące nam nad głowami orły docieramy na dół w komplecie i kontynuujemy podróż kanionem.
Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się na odpoczynek i z radością zanurzamy głowy w lodowatej górskiej rzece. Przed nami ostatni etap przed wjazdem na asfalt. Droga jest kamienista i pokryta pyłem, w dodatku nie wieje wiatr. Okrutnie kurzymy spod kół, musimy więc utrzymywać bardzo duże odstępy między motocyklami, by cokolwiek widzieć. W dodatku mijają nas ciężarówki i ciągniki rolnicze, które wzbijają jeszcze większe tumany.
Po dojechaniu do asfaltowej drogi wyglądamy jak po grubej imprezie w cementowni. Do celu mamy jakieś 100 km spokojnej jazdy, niestety jeden z kolegów łapie gumę, spędzamy więc kilkadziesiąt minut pod bramą jednego z gospodarstw, gdzie stajemy się atrakcją turystyczną dla lokalsów i ludzi w przejeżdżających autach.
Późnym popołudniem docieramy do Narynu, sporego miasta położonego wśród efektownych formacji skalnych, nad rwącą rzeką o tej samej nazwie. Dzień kończymy kolacją, na której pojawiły się mocno zachwalane przez naszego przewodnika baranie szaszłyki ze słoniną. Nie kłamał – dla wegesceptyków to kolejny przedsionek raju. Idziemy wcześnie spać, jutro czeka nas sroga szutrowa przeprawa.
Wzrokowa kuracja wstrząsowa
Na dziś mamy zaplanowaną długą trasę offem z Narynu do Koczkoru, przez który przejeżdżaliśmy już kilka dni temu w drodze nad jezioro Songköl. Wyjeżdżając z miasta odwiedzamy lokalną wytwórnię cegieł. Są one wykonywane z mieszanki gliny, ziemi, wody i dodatków w postaci słomy i trawy, a następnie suszone na słońcu, bez wypalania. Średnio trzymają rozmiar, co tłumaczy jakość budowanych z nich domów i ogrodzeń.
Docieramy do zbiegu rzek Naryn i Mały Naryn (obie rwące i potężne), gdzie kierujemy się na północ. Z tego miejsca czeka nas bite 200 kilometrów szutrów, kamieni i różnych pułapek, chociażby w postaci spływających z gór zwałów mokrego piachu, który dosłownie wciąga jeden z motocykli. Są też niespodzianki bardzo przyjemne, jak chociażby krystalicznie czysty górski staw, w którym ochoczo zażywamy kąpieli. Widoki są oszałamiające, pod tym względem od kilku dni czuję, jakby ktoś dał mi w twarz, najpierw „z liścia”, a następnie codziennie poprawiał mokrą szmatą. Skały, pastwiska, stada koni, rwące rzeki, kaniony, ośnieżone szczyty… chłonę to całym sobą, nie tylko oczami.
Na sam koniec w szybkim tempie jedziemy krętą drogą z doskonałym asfaltem, która doprowadza nas do Koczkoru. Jutro niestety będziemy się już kierować z powrotem do Biszkeku. Kirgiska przygoda powoli się kończy…
Szybka lekcja mechaniki
To ostatni dzień naszej podróży przez Kirgistan, mało imponujący jeśli chodzi o przebyty dystans, natomiast równie – jeśli nie bardziej – intensywny. Na podsumowanie wyjazdu i nabytych umiejętności jazdy offroadowej wybieramy się na ciężką 30-kilometrową trasę wąską, stromą i bardzo kamienistą górską ścieżką w okolicach Koczkoru. Największym wyzwaniem okazuje się sforsowanie rwącej rzeki po zdradliwym dnie, pełnym rozpadlin i wielkich kamieni.
Jeden z kolegów przewrócił się i przytopił motocykl. Usunięcie wody z zakamarków silnika zajmuje nam dobre dwie godziny. Ostatecznie, po wielokrotnym rozkręcaniu poszczególnych elementów i pożyczaniu spracowanych akumulatorów z innych motocykli, udaje się odpalić poczciwe Suzuki starodawną metodą – na pych. W tym momencie wiemy już, dlaczego bardzo proste, gaźnikowe, pozbawione elektroniki motocykle są tu najlepszym wyborem. Po prostu w trasie nikt ci nie pomoże, z naprawami musisz sobie poradzić sam.
Do miasta wracamy późnym popołudniem, pijemy kawę i ruszamy w stronę Biszkeku. Trasa wiedzie początkowo pięknymi serpentynami z nowym asfaltem, a następnie dwupasmową ekspresówką do samej stolicy. Po wyjechaniu z gór na rozległą równinę przy granicy z Kazachstanem temperatura powietrza gwałtownie rośnie, a rozgrzany asfalt potęguje wrażenie jazdy po patelni. Do tego dochodzą wyczyny lokalnych kierowców, którzy na szerokiej drodze czują się królami życia. Na koniec przebijamy się przez gęsty ruch uliczny w Biszkeku i odurzeni spalinami docieramy do hotelu.
Kirgiska przygoda dobiegła końca. Wiem, że tu wrócę. Nie wiem z kim, nie wiem jak, ale wrócę, na pewno na dłużej. Przejechaliśmy 1,5 tysiąca km, głównie po szutrach i kamieniach, co jest zaledwie ułamkiem tego, co oferuje motocyklistom ten przepiękny i przyjazny kraj, który wszystkie inne kraje ma może nie pod sobą, ale na pewno w sobie. Różnorodność krajobrazów jest tu na absurdalnym poziomie. Dziękuję również firmie Motul Polska za możliwość wzięcia udziału w tym wspaniałym projekcie. Gromkie „spa-si-ba!”.
Zdjęcia: Tobiasz Kukieła, Konrad Bartnik