Zobaczyć Królestwo Ladakh z perspektywy motocykla było moim marzeniem od lat. Wysoko położone klasztory buddyjskie, najwyższe przełęcze na świecie, kultura tybetańska oraz nieziemskie pejzaże widziane w różnych mediach przekonały mnie do tego miejsca już parę lat temu.
Na skróty:
Nigdy jednak nie znalazłam dostatecznej ilości czasu, żeby wyjechać do północnych Indii. Często miesiące, w których mogłam to zrobić, nie były dobrym okresem na podróżowanie po tym regionie. Ze względu na warunki pogodowe, wiele dróg było wtedy zamkniętych, co uniemożliwia zwiedzanie najpiękniejszych miejsc na motocyklu. Dodatkowo bałam się, że nie podołam na tych surowych, nierzadko terenowych trasach. Mimo to, dokładnie rok temu, razem z mężem zdecydowaliśmy się na kupno biletów do New Delhi i spełnienie naszego marzenia.
Przed wylotem nic nie planowaliśmy. Wiedzieliśmy jedynie, że chcemy przejechać przez dziewiczą Dolinę Spiti w stanie Himachal Pradesh i przez najbardziej ciekawe miejsca Królestwa Ladakh. Wylądowaliśmy w New Delhi i spędziliśmy parę dni na eksplorowaniu tego bogatego w kontrasty miasta, razem z moją koleżanką Aashną, która pokazała nam różnorodność i piękno tego miejsca.
Jednak po trzech dniach mieliśmy dość klaksonów, ogromnego hałasu, spiekoty, kurzu oraz uczucia klaustrofobii. W końcu nie przyjechaliśmy tutaj dla tych klasycznych Indii, które każdy zna choćby z opowieści. Przyjechaliśmy tutaj, żeby odkryć tę część najbardziej wysuniętą na północ, graniczącą z Pakistanem oraz Tybetem, gdzie drogą lądową można dostać się tylko przez kilka miesięcy w roku.
Aklimatyzacja kluczem do przyjemności
Po dwóch dniach wyboistej jazdy samochodem terenowym, dotarliśmy z Manali do Leh – stolicy regionu Ladakh. Od razu po przyjeździe do Leh wypożyczyliśmy dwa motocykle. Problemu z wyborem nie mieliśmy. Przez ostatnie dwa tygodnie jeździliśmy po Dolinie Spiti Royal Enfieldami Classic 350, które idealnie sprawdziły się na indyjskich drogach, a raczej bezdrożach. Royale dawały radę i na wysokich przełęczach, gdzie wielu motocyklom brakuje mocy, jak i na kamieniach, głębokich rzekach oraz piasku. W Dolinie Spiti były one niezawodne i dość komfortowe, dlatego właśnie w Ladakh Royale były dla nas oczywistym wyborem.
Na nasz pierwszy cel wybraliśmy Dolinę Nubra, znaną z baktryjskich wielbłądów oraz wydm. Żeby dostać się do Nubry, musieliśmy przejechać przez drugą najwyższą przejezdną przełęcz na świecie – Khardung La Pass, położoną na wysokości 5359 m n.p.m. Dla niektórych wysokość ta może się wydawać nie do pokonania, ale tak naprawdę, jeśli jest się dobrze zaaklimatyzowanym i nie zostaje się na tej wysokości za długo, to nie ma większego problemu. My już tego nie odczuwaliśmy, ponieważ mieliśmy za sobą parę przełęczy na około 4000-4500 m n.p.m w Dolinie Spiti. Dodatkowo nasze ciała są przystosowane do takich doznań, bo co roku spędzamy kilka miesięcy w Peru, codziennie na 3400 m n.p.m.
Sama droga z miasta Leh do przełęczy nie jest ogromnym wyzwaniem. Byliśmy bardzo zadowoleni, że w końcu przez większość przejazdu mamy asfalt, i to jeszcze świeżo położony. Mimo że dystans do pokonania był bardzo krótki, bo tylko 40 km, przejazd zajął nam około 2,5 godziny. Wszystko przez ostatni odcinek na tej trasie, który okazał się dość wymagający. Po wygodnej jeździe zatrzymały nas całkowity brak asfaltu oraz głębokie dziury z kamieniami, na które trzeba było bardzo uważać.
Jednak warto się pomęczyć, ponieważ widoki z Przełęczy Khardung La wynagradzają cały trud. Przełęcz jest bramą do Doliny Nubra położonej na 3000 m n.p.m, do której teraz zmierzaliśmy. Przed sobą mieliśmy pięknie wyasfaltowaną drogę z ostrymi zakrętami. Byliśmy kompletnie sami, bo większość turystów jedzie tylko z Leh do przełęczy, która jest główną atrakcją. Dodatkowo był koniec września, więc nie było mowy o tłumach jak w lipcu i sierpniu.
Krajobraz powoli zaczynał się zmieniać, a my co chwila robiliśmy przerwy na zdjęcia, ponieważ nie mogliśmy się nadziwić pięknu tego regionu. Przed naszymi oczami zaczynały się pojawiać pustynne, surowe góry z ośnieżonymi szczytami, jaki samotnie wędrujące na zboczach dróg oraz zielone oazy z dzikimi końmi. Dopiero teraz poczuliśmy, że zaczynamy tracić na wysokości, oddycha nam się coraz lepiej, temperatura jest o wiele wyższa niż na 5400 m n.p.m, a nasze motocykle zaczynają nabierać mocy.
Po paru godzinach jazdy dotarliśmy do małej wioski Diskit, która jest dość popularna wśród turystów, dzięki obecności najstarszego i jednocześnie największego klasztoru buddyjskiego w dolinie. Nubra przyciąga turystów nie tylko ze względu na oszałamiającą scenerię oraz surrealistyczne otoczenie, ale przede wszystkim przez wydmy piaskowe oraz wielbłądy baktryjskie, które mieliśmy okazję sfotografować w pobliżu wioski Hunder.
Jednak zmieniamy plany
Po zwiedzaniu Nubry udaliśmy się w stronę jeziora Pangong Tso, którego nie braliśmy pod uwagę w naszych planach. Baliśmy się, że będzie bardzo podobne do tych, które widzieliśmy wcześniej i byliśmy przekonani, że droga do tego miejsca to całodzienna przeprawa terenowa. Mieliśmy już wracać z Diskit do Leh przez przełęcz Khardung La, ale nasz gospodarz powiedział nam, że z Nubry do Pangong Tso prowadzi nowa droga w ładnym stanie. Jak tylko to usłyszeliśmy, zmieniliśmy nasz plan i pojechaliśmy w stronę słynnego turkusowego jeziora Pangong. Była to jedna z najlepszych decyzji jaką podjęliśmy podczas naszej miesięcznej podróży po Indiach.
Sześciogodzinny przejazd okazał się czystą przyjemnością. Nie spieszyliśmy się nigdzie, ponieważ po raz kolejny widoki zapierały dech w piersiach, nie było ani jednej chmurki na niebie, a my byliśmy po prostu przeszczęśliwi. Dojechaliśmy do Pangong Tso tuż przed zachodem słońca, kiedy to czyste oraz błękitne niebo nadawało jezioru głębokiego, turkusowego koloru, a ośnieżone góry idealnie odbijały się w wodzie.
Pangong Tso leży na granicy Indii z Chinami (Tybet), a jego większa część znajduje się po stronie chińskiej. Jezioro ma 155 km długości oraz nawet 5 km szerokości i jest położone na 4250 m n.p.m, co sprawia, że w ciągu nocy temperatura bardzo często spada poniżej zera i nie ma tutaj praktycznie żadnej roślinności. Ludzie mieszkają nad jeziorem tylko przez parę miesięcy w roku, w sezonie turystycznym, kiedy drogi do tego miejsca są przejezdne.
Choć z górki, to pod górkę
Powrót z turkusowego jeziora do Leh okazał się bardzo męczący i pełen przygód. Do przejechania mieliśmy kolejną z najwyższych przełęczy na świecie – Chang La Pass położoną na 5360 m n.p.m. Wszystko szło idealnie do momentu, gdy Nicolas zatrzymał się na 5000 m n.p.m i powiedział, że złapał gumę. Od razu adrenalina mi podskoczyła, ponieważ wiedziałam, że nie ma tutaj nikogo, kto mógłby nam w miarę szybko pomóc. Jak na złość nie mieliśmy nawet pompki i potrzebnych narzędzi do wymiany dętki. Z drugiej strony, nawet jeśli byśmy je mieli, to nie potrafilibyśmy sobie z nimi poradzić, gdyż ani ja, ani Nicolas nie umiemy naprawić przebitego koła.
Początkowo mieliśmy bowiem tylko jechać do Nubry położonej 150 km od Leh, gdzie są mechanicy oraz stacje paliw, więc nie braliśmy ze sobą żadnych narzędzi. Mijało nas parę osób, ale były bezradne. Paru motocyklistów również zobaczyło w jakiej sytuacji jesteśmy i zostało z nami, żeby nam towarzyszyć. Życzliwość na indyjskich drogach jest naprawdę niesamowita. Ci wszyscy motocykliści, którzy technicznie nie umieli nam pomóc, czekali z nami do końca. Po około godzinie jeden z kierowców zatrzymał się i na nasze szczęście miał ze sobą pompkę elektryczną.
Wiedzieliśmy, że za długo ta dętka nie wytrzyma, dlatego Nico dał cały swój bagaż na mój motocykl i pojechał jak najszybciej w stronę przełęczy, żeby tam poszukać jakiejś pomocy. Do przełęczy udało się dotrzeć, co było pierwszym sukcesem, ale po drodze uciekło całe powietrze z koła. Mieliśmy już jednak jakieś pole do manewru. Na początku poprosiliśmy zorganizowaną grupę motocyklistów, żeby ich mechanik pomógł nam naprawić motocykl. Niestety utknął w drodze na przełęcz, ponieważ nie miał specjalnego pozwolenia i armia indyjska nie chciała go puścić. Kolejnym pomysłem było zatrzymanie pustej ciężarówki, która wzięłaby nasz motocykl na pakę, ale żaden kierowca nie chciał się tego podjąć, nawet za obiecaną zapłatę.
Zostało nam czekanie na kierowcę, który miał pompkę elektryczną. Byliśmy bezradni i nieco zrezygnowani. Do głowy nawet przychodziły nam myśli, żeby ten motocykl zostawić na przełęczy i wracać do Leh na moim, ale powrót tutaj z ciężarówką na pewno by nas sporo kosztował. W końcu spotkaliśmy naszego zaprzyjaźnionego już kierowcę – Nicolas znowu napompował oponę i na pełnych obrotach zjeżdżał z przełęczy w stronę Leh. Powietrza w oponie wystarczyło na 10 km, a kierowcy z pompką już nie było.
Na pomoc przyszli hinduscy żołnierze, którzy okazali się dla nas zbawieniem. Zatrzymali kierowcę ciężarówki i kazali mu wziąć motocykl Nicolasa na pakę. Był to najlepszy pomysł, a dodatkowo kierowca okazał się bardzo miły i puszczał świetną lokalną muzykę. Ja jechałam moim motocyklem przed ciężarówką, a Nicolas w samochodzie prosto do mechanika w Leh.
Podróż w czasie
Kolejne dni również obfitowały w przygody, ale już nie tak bogate w adrenalinę jak złapanie gumy na trzeciej najwyższej przełęczy na świecie. Tym razem wybraliśmy się na dwa dni do Lamayuru – najstarszego klasztoru buddyjskiego w Ladakh. To, co nas tam zauroczyło, to przede wszystkim lokalna ludność, która była niezwykle sympatyczna. Na drodze do klasztoru zobaczyliśmy kobietę, która się do nas uśmiechała. Zapytaliśmy czy możemy u niej spać i zaprosiła nas do swojego domu, który okazał się stancją dla turystów.
Z naszego pokoju mieliśmy niecodzienny widok na księżycowy pejzaż oraz osadzony w skale klasztor. Czuliśmy się jakbyśmy podróżowali w czasie. Na ulicach Lamayuru rdzenni mieszkańcy suszyli pszenicę na zimę, a kilkuletni mnisi uczyli się jeździć na rowerze oraz grali w piłkę nożną. Nad klasztorem spacerowali pielgrzymi trzymający w rękach młynki modlitewne, które obracali zgodnie z ruchem wskazówek zegara. To wszystko oddawało klimat błogiego spokoju oraz bycia w miejscu, w którym czas się zatrzymał. Przez te dwa dni mieliśmy czas na medytację oraz rozmyślanie o naszym życiu w tak zachwycającej aurze.
Szczęście w nieszczęściu
Ostatnim miejscem jakie odwiedziliśmy w Ladakh były dwa wysoko położone jeziora: Tso Moriri oraz Tso Kar. Niestety nie na motocyklach, tylko wypożyczonym jeepem – zaraz przed wyjazdem zachorowałam i nie dałam rady prowadzić Royala o własnych siłach. Wtedy właśnie uświadomiłam sobie, o ile prostsza i mniej emocjonująca jest podróż samochodem od takiej na motocyklu. Podczas dwóch dni nie martwiliśmy się o nic. Mieliśmy kierowcę, który się zajmował wszystkimi problemami związanymi z autem oraz trasą, a my tylko dokumentowaliśmy naszą podróż.
Czy żałowaliśmy, że nie przyjechaliśmy tutaj o własnych siłach? Oczywiście! Ale ja byłam za słaba by prowadzić, a droga to był czysty off-road, więc na jednym motocyklu mogłoby być ciężko. Mimo to przeżyliśmy piękne chwile, zwłaszcza nad jeziorem Tso Kar, które dla wielu turystów jest nieznane. Miejsce to jest rajem dla fotografów. Jak tylko je zobaczyłam, pomyślałam o parku Eduardo Avaroa w Boliwii, słynnym ze swoich turkusowych lagun, różowych flamingów oraz ośnieżonych szczytów.
Tak właśnie było tutaj. Ale zamiast różowych flamingów pojawiły się tybetańskie dzikie osły oraz wiele gatunków ptaków. Spaliśmy na 4500 m n.p.m. u rodziny, która wypożyczała przyjezdnym namioty w kształcie jurt. Wieczorem byliśmy wszyscy w jednym wielkim namiocie, gdzie gospodyni ugotowała nam klasyczne maggi (coś w stylu zupki chińskiej) oraz chow mein czyli makaron z warzywami. Nasi gospodarze razem ze swoimi dwiema córeczkami oraz my grzaliśmy się wokół pieca, który bardzo umilał ten zimny wieczór.
W drodze powrotnej spotkaliśmy starszą kobietę z przepiękną tybetańską biżuterią na sobie, która sprzedawała własnoręcznie dziergane skarpetki. Jednak jej widok był dość przygnębiający. Mieszkała w malutkim namiocie na 4500 m n.p.m., bez żadnego ogrzewania czy bieżącej wody. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak może w nim spać, kiedy w nocy jest około -10°C. Nasz kierowca powiedział nam, że ta kobieta pochodzi z plemienia Changpa, półkoczowniczego ludu zamieszkującego głównie region Changtang w Ladakh. Mieliśmy szczęście, bo rzadko można ich spotkać.
Nasza miesięczna, motocyklowa podróż po jednym z najpiękniejszych regionów na świecie dobiegała końca i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że była to, jak do tej pory, największa przygoda naszego życia. Przede wszystkim kolejny raz utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nawet w kompletnie beznadziejnej sytuacji zawsze znajdzie się drugi człowiek gotowy do pomocy, nawet w najodleglejszym zakątku świata.