„W życiu wszystko robimy albo dla przyjemności, albo ze strachu” – o motocyklach i ponad trzydziestu latach pracy jako fotoreporter opowiada Sławek Kamiński.
Mariusz Rakowski: Jak wyglądał Instagram w 1972 roku?
Sławek Kamiński: Miałem 10 lat, gdy wybrałem się do Centrum po chomika. Po drodze, na zbiegu ulic Foksal i Kopernika, zobaczyłem gablotkę Centralnej Agencji Fotograficznej. Wisiały tam zdjęcia, które później były publikowane w tygodnikach lub miesięcznikach. To właśnie była moja namiastka internetu.
Dziś sytuacja nie do pomyślenia!
Wiesz, to była wyprawa. Mieszkałem na Okęciu i dostanie się do gablotki wymagało 30 minut jazdy tramwajem. Później stałem tam godzinę i czytałem wszystkie podpisy pod zdjęciami. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, ale właśnie to ukształtowało mnie pod kątem fotograficznym. Widzę zdjęcia na płasko, nie próbuję robić planów. Jestem wychowany na płaskich odbitkach z gablotki CAF.
Pierwsza była gablotka czy aparat?
Chyba gablota. Aparat dostałem na komunię. Znajomy ojca przywiózł z Moskwy Zorkę 4. Kosztowało to dwie pensje ojca i z tego powodu rodzice kłócili się pół roku. Drugi raz kłócili się tak, gdy kupili mi czerwoną Jawkę Mustang w Pewexie za 100 dolarów. Decyzję podjęli razem, ale długo zastanawiali się, czy wydanie czterech pensji było rozsądne.
Niezły debiut!
Błyskawicznie zdewastowałem ten motocykl. Potem kupili mi drugi, już za złotówki.
Ile miałeś lat?
Trochę więcej, jakieś 13-14. Z Jawkami robiliśmy cuda. Ktoś opatentował przeszprychowanie większej obręczy od Komara, a ojciec jednego z kumpli, pracownik Instytutu Lotnictwa na Okęciu, wymyślił nam dyfuzor, dzięki któremu te Mustangi jeździły po 90 km/h. Trochę się dziwię, że przeżyliśmy. Te wydechy były strasznie głośne, dlatego znowu ktoś zrobił patent. Tym razem ze zużytego dezodorantu marki Derby, chyba jedynego dostępnego na rynku. Kombinerkami wyrywało się plastikową końcówkę. Z drugiej strony wierciło się trzy dziurki. Inżynier, który robił nam dyfuzory, spawał oczko na końcu, gdzie naciągało się ten dezodorant i dzięki temu można było po cichu przejechać przez miasto na dziki tor w dzielnicy Włochy nazywany „Bergamo”. Dziś takie urządzenie nazywa się db-killerem.
Czyli motocykle pojawiły się dość wcześnie.
Na poważnie motocykle przyszły dużo wcześniej niż fotografia. Dostałem ten aparat na komunię, ale nie bardzo wiedziałem, co z nim robić. Fotografia fascynowała mnie, ale raczej tylko do pooglądania. Za moich czasów motocykl był naturalnym krokiem. Wiesz, chłopak wyrastał z roweru, to musiał mieć motocykl. Prawo jazdy zrobiłem za zgodą rodziców, jak miałem 16 lat.
Co było dalej?
Zacząłem jeździć w Stołecznym Klubie Motorowym. W tamtych czasach SKM miał sekcję enduro, cross, wyścigową i trial. Jak na Warszawę, która nie miała ani torów, ani górek, to był duży wyczyn.
Dziś nie ma nawet namiastki SKM-u.
A wtedy był triathlon motocyklowy w Lidze Obrony Kraju, był Pałac Młodzieży, z którym sympatyzowałem, ale nigdy tam nie jeździłem. W SKM-ie dostałem starego triala 125, później powstała szkółka motocyklowa z Włodkiem Kwasem. Po kimś dostałem WSK-ę 250 Trial – PRL-owski patent ze szwedzkim iskrownikiem, tłokiem od Wartburga, włoskim zawieszeniem. Do dziś to wyjątkowy sprzęt, bo powstało dosłownie 11-12 egzemplarzy, tylko dla klubów.
Jak wtedy wyglądał trial?
Gówniarze, tacy jak ja, nie mieli wówczas szans. Gdy zaczynałem w 1977 roku, zawody wygrywali panowie po czterdziestce, wtedy dla mnie staruszkowie. To była bardzo techniczna dyscyplina, a oni startowali na motocyklach Bultaco i Montesa.
Kupę kasy trzeba było mieć na takie hiszpańskie Bultaco.
Całkiem sporą kupkę kasy! W mojej grupie było 6 czy 7 zawodników. Jednym z wiodących był dyrektor Mody Polskiej. Jeździł Bultaco Sherpa, a te nasze WSK-i – mimo PRL-owskiego pędu za światową czołówką – były po prostu słabiutkie. Na początku lat 90-tych, już jako fotograf, pojechałem na jakieś zawody i zobaczyłem, jak trial się zmienił. Nie startowali już czterdziestoletni faceci, a młode, postawne dryblasy. Dziś trial jest jeszcze inny, zawodnicy mają parametry dżokeja. Są niscy i chudziutcy.
I nagle trach, zapalenie kolan.
Tak. Jeździliśmy przez cały rok. Nie było specjalistycznych ciuchów, co dziś jest nie do pomyślenia. Jedynym wyposażeniem były kalosze, wykorzystywanie na co dzień przez jakieś służby, może przez pracowników kanalizacji. Ja w tych kaloszach miałem wsadzone jeszcze ochraniacze hokejowe. Na górze trialowcy jeździli w kurtkach olejowanych typu barbour. Na dole zwykłe skórzane spodnie lub z jakiegoś sztucznego materiału. Przeziębiłem się, ponad dwa lata leczyłem zapalenie kolan i przez to porzuciłem motocykle.
Wracamy na ścieżkę fotograficzną. Jak z amatora stałeś się profesjonalnym fotografem?
W zasadzie nie miałem prawie okresu amatorskiego. Przez chwilę chodziłem do szkoły fotograficznej, dziś nazywałaby się chyba fotochemiczna, ale uważam, że jeśli się czegoś chce, można to w sobie dopracować, dopieścić. Szkoła nie jest potrzebna. W czasach Krzyśka Millera, który należał do pierwszego składu działu foto Gazety Wyborczej, nikt nie miał wykształcenia fotograficznego. To były w jakiś sposób prostsze czasy. W końcówce PRL-u zacząłem kręcić się wokół tygodnika „Nowa Wieś” wydawanego przez Młodzieżową Agencję Wydawniczą. Na rynku istniały inne świetne tytuły, „IPD”, „Razem”, „Walka Młodych”, „Na Przełaj”, w którym zaczynał na przykład Mariusz Szczygieł.
Za jakie zdjęcia dostałeś pierwsze pieniądze?
„Nowa Wieś” wysłała mnie w delegację z dziennikarzem. Wiejska szkoła, dzieciaki siedzące w paltach. Wyglądało to bardziej jak lata 50-te, a nie 80-te. Na środku wisiał wielki plakat „Alkohol szkodzi zdrowiu”. To było coś niebywałego, bo nie dość, że zapłacili, to jeszcze podpisali mnie z imienia i nazwiska pod zdjęciem. W fotografii prasowej, przez którą pokazujesz świat innym, jest jakiś dreszczyk. Pracując jako fotoreporter, przestajesz robić zdjęcia do szuflady. Wszystkie zdjęcia zaczynają być tymi profesjonalnymi. Zdjęciami, których zwieńczeniem jest publikacja w druku.
Później od razu trafiłeś do Wyborczej?
Nie. Dwa lata spędziłem jeszcze w miesięczniku „Panorama Polska” wydawanym dla Polonii i sprzedawanym w kilku językach za dolary. To było coś wyjątkowo nudnego, a jak już trafił się temat typu obalenie pomnika Dzierżyńskiego, to u nas drukowało się to pół roku później.
Cykl wydawniczy był zbyt wolny.
Dokładnie tak. To było coś zupełnie nie dla mnie, ale magazyn był wydawany na grubym papierze, pracowaliśmy na filmach Kodaka, o których inni mogli tylko pomarzyć. Gdy redakcja się rozwiązała, na trzy miesiące trafiłem na budowę jako stróż. Musiałem utrzymać jakoś rodzinę. Miałem za to dużo czasu na przemyślenia.
I?
W 1991 roku trafiłem do Wyborczej. Wiedziałem, że to coś zupełnie nowego, ale pod kątem fotograficznym była tragedia. Gazeta była wydawana na bardzo cienkim papierze, zdjęcia wyglądały jak jedne wielkie czarne plamy. Pierwszy materiał dotyczył sprzątania po imprezach Sylwestrowych. Miałem pójść na stadion, by zrobić materiał. Zapytałem „Na kiedy?”. Od szefa dostałem odpowiedź „Jak to na kiedy? Na dzisiaj!”. Jako człowiek z miesięcznika trafiłem do gazety codziennej. Szok.
W tej pracy nie chodzi o polityków, a chyba o newsa, o bycie w samym centrum wydarzeń.
Były doradca prezydenta USA powiedział kiedyś, że polityka to teatr dla brzydkich aktorów. Ty ten teatr fotografujesz od ponad 30 lat. Co w tym jest tak pociągające?
Ukierunkował mnie mój nietuzinkowy szef, Sławek Sierzputowski. On zawsze mówił, że jesteśmy fotografami. Po miesiącu pracy zacząłem myśleć, że jestem fotoreporterem. A Sierzputowski na to „Wiesz, to się jeszcze okaże”. Zapadło mi to głęboko w pamięć i tak naprawdę poczułem, że jestem fotoreporterem dopiero kilka lat temu. Objawia się to tym, że każdy dzień to dla mnie biała niezapisana kartka. To fantastyczne uczucie nie wiedzieć, co się wydarzy, na jaki temat się pojedzie. W pewnym momencie podświadomie zacząłem unikać długoterminowych zleceń. W tej pracy nie chodzi o polityków, a chyba o newsa, o bycie w samym centrum wydarzeń. News jest czymś nieprawdopodobnym, bo nawet tego największego za moment można przykryć innym newsem. Wtedy okazuje się, że byłem w złym miejscu, bo gdzieś indziej działo się coś ważniejszego.
Co uchroniło Cię przed wybraniem drogi fotoreportera wojennego?
Wspomniany przeze mnie Sławek Sierzputowski od początku chciał nas wszystkich wyspecjalizować w czymś konkretnym. To on zaproponował, bym zajął się polityką. Miałem epizody w tak zwanych gorących miejscach. Kiedyś pojechaliśmy do Albanii, gdzie wybuchły protesty po tym, jak spora część społeczeństwa zainwestowała w jakieś piramidy finansowe. Protestujący zatrzymali auto, wyciągnęli nas i zaprowadzili na torowisko, gdzie stał pociąg towarowy. Zupełnie pusty pociąg, ale z maszynistą ubranym w mundur z herbem Albanii. W ich mniemaniu był przedstawicielem władz. Chcieli go na naszych oczach ukamienować, byśmy mogli to sfotografować i puścić w świat. Zrozumiałem, że w takich miejscach aparat może wywołać eskalację konfliktu, jakąś niepotrzebną pokazówkę. Oczywiście w tamtym momencie nikt nie podniósł aparatu. Udało nam się uspokoić sytuację. Drugi aspekt to to, że redakcje zawsze oczekiwały czegoś mocnego. Ciągłe szukanie sensacji. Zrozumiałem, że to zupełnie nie dla mnie.
Kiedyś Teresa Torańska powiedziała mi rzecz, która utkwiła mi do dziś: „Wiesz, to jest taki zawód, że od samego początku do końca zbiera się w nas osad. No i sam wiesz, jak wygląda stary czajnik”.
Jak przez tyle lat zachować apolityczność w swojej pracy?
Sam się dziwię, ale to chyba właśnie to pozwoliło mi zrozumieć, że jestem fotoreporterem. Jak każdy mam poglądy, ale absolutnie w pracy tego nie pokazuję. Staram się nie być stronniczym. Właściwie z żadnym politykiem nie jestem na „ty”, choć spotykam ich każdego dnia. Staram się każdego fotografować obiektywnie. To trochę relacja myśliwy-zwierzyna. Różnica jest taka, że nie czatujesz na kompromitujący moment, ale i nie rozmawiasz, nie budujesz relacji.
Marcin Kącki, autor wielu trudnych reportaży, powiedział mi kiedyś, że nawet w najgorszym zwyrodnialcu musi znaleźć coś, co byłby w stanie polubić, bo bez tego nie powstanie dobry materiał. Wymienię Ci kilka nazwisk, a Ty powiedz mi, za co można by ich polubić. Na pierwszy ogień Aleksander Kwaśniewski.
Uważam, że był bardzo przekonujący. Był w tym wiarygodny. Mimo różnych ekscesów, które często były przerysowywane, był też zawsze merytorycznie przygotowany.
Andrzej Lepper.
Fotografowałem go od pierwszych blokad Samoobrony. Polubiłem go, bo był totalnym naturszczykiem, ale miał swoje zdanie, swoją godność. Był osobowością.
Janusz Palikot.
Koloryt. Palikot był trochę szalony z tymi wszystkimi gadżetami, które przynosił do sejmu. Tacy ludzie też są potrzebni, bo robią przeciąg w polityce.
Jerzy Urban.
Postać ciekawa. Swoją karierę zaczynał w „Nowej Wsi”, tyle że trzydzieści lat wcześniej. Tam też zaczynał sam Hłasko. Urban kłamał z takim wdziękiem i przekonaniem, że wszyscy byli w stanie w to uwierzyć. Można by go polubić za wyrazistość.
Fotografia polityczna wydaje się być nudna. Ty jednak właśnie za zdjęcie z sejmu dostałeś Grand Pressa w 2019 roku. Zrobiłeś zdjęcie pokazujące całe spektrum emocji, podczas protestu rodziców dorosłych dzieci z niepełnosprawnościami.
Nieskromnie przyznam, że to jest bardzo dobre zdjęcie. Klatka przed i klatka po byłaby już zupełnie inna, bez przekazu. Los fotografa newsowego jest bezwzględny. Jeśli zżera Cię pycha, duma czy rutyna, los Ci nie pomoże. Jeśli jesteś skromny, los Ci to wynagrodzi. Ja miałem dużo szczęścia. Protesty trwały 41 dni i chyba tylko raz nie poszedłem. Nie fotografowałem, jak matki myją czy karmią swoje niepełnosprawne dzieci. W tej sytuacji, gdy jedna z matek ścierała się ze strażnikiem, znalazłem się przypadkiem. Los mnie rzucił. Wszyscy wiedzieli, że coś się dzieje, ja nie wiedziałem, ale jakoś znalazłem się w dobrym miejscu. Poza wygraną w konkursie zdjęcie wywołało dyskusję w społeczeństwie, świat dowiedział się o problemie, który do tej pory był spychany na margines.
Próbowałeś zmienić specjalizację?
Miałem różne propozycje, z których nigdy nie skorzystałem. Pracowałem też przy sesjach modowych. Niestety nawet w trakcie tych najciekawszych przeżywałem, że nie jestem na posiedzeniu rządu, a przecież tam mogłoby wydarzyć się coś ważnego.
Adrenalina, adrenalina, adrenalina
Zdecydowanie.
Może to syndrom sztokholmski. News jest Twoim katem.
Może tak być. Miewałem poważne kryzysy, myślałem, żeby to wszystko rzucić. Usłyszałem kiedyś, że w życiu wszystko robimy albo dla przyjemności, albo ze strachu. Jeśli robimy coś ze strachu, bo musimy zarobić, nigdy nie będzie to fajne. Jeśli robimy coś z głębi siebie, nie jest to udawane, to zupełnie inna jakość.
Jak sobie przeliczyłem wszystkie plusy i minusy, wyszło mi, że plusów jest wciąż więcej. Zostałem.
Wróćmy do świata motocyklowego. Kto o zdrowych zmysłach sprzedaje kultowy aparat marki Leica, by kupić motocykl?
Byłem totalnie wyleczony z motocyklowej choroby, nie jeździłem dwadzieścia lat. Wtedy Agora już od ponad roku była właścicielem „Świata Motocykli”, a ja wciąż nie miałem okazji pracować z redakcją. Zdjęcia motocykli robili przypadkowi fotografowie. Mówiąc wprost, robili to bez emocji, fotografowali jak marchewkę. Po pierwszej wspólnej sesji Szymon Dziawer zapytał, czy umiem jeździć na motocyklu. Odpowiedziałem, że pewnie! Dodałem, że nawet mam licencję. Nabijał się ze mnie, że z licencją powinienem sobie poradzić ze zjazdem do garażu podziemnego. Po tym krótkim epizodzie choroba wróciła natychmiast. Ten sam Szymon znalazł mi Kawasaki KLE 500. Sprzedałem legendarną Leicę M6 i tak wróciłem do motocykli.
Warto było?
Pewnie, że warto! Oczywiście Leica to Leica. Już jej nie odkupię, ale absolutnie nie żałuję. Od tamtego momentu jeżdżę już dwadzieścia parę lat.
Wsiadasz na motocykl i…
Na motocyklach wyrosłem. Nie mam takiego sentymentu do nart, do roweru czy do piłki. Motocykle zawsze były dla mnie czymś ważnym. Rodzinna legenda głosi, że ojciec posadził mnie na Jawie 350 swojego kolegi, gdy miałem dwa latka. Podobno uśmiechnąłem się i możliwe, że wtedy złapałem bakcyla.
Co z takim zestawem cech, które pomagają w zmieniającym się świecie fotoreportera, daje Ci motocykl?
Na sukces fotografa studyjnego pracuje od kilku do kilkunastu osób. Jako fotoreporter jestem skazany tylko i wyłącznie na siebie. Nikogo nie pytam, co mam zrobić, gdzie stanąć. Motocykl daje mi to samo. Jestem sam. Ja decyduję, gdzie i jak pojadę. Wiesz, to dość specyficzny środek lokomocji. Nawet jak jedziesz z pasażerem i się pokłócisz, nie możesz wysiąść i trzasnąć drzwiami. I w fotoreporterce, i w jeździe motocyklem podstawą jest samodzielność.
Czyli to jest o tym, że jesteś samotnym wilkiem.
Tak, choć to nie jest tak, że nie lubię towarzystwa. Jestem wręcz gadułą. Może powinien przebadać to jakiś specjalista. W pracy fotoreportera pracuję z kolegami w strasznym ścisku, niekiedy na metrze kwadratowym jest czterech fotografów. Żartujemy nawet, że spędzamy więcej czasu ze sobą niż z własnymi partnerkami w domu. Jednak każdy z nas jest samotnikiem, każdy stuka na swój rachunek. Dla mnie najlepszy moment jest wtedy, gdy o pierwszej w nocy wracam motocyklem z sejmu, mam czas dla siebie, czas na przemyślenia.
Zastrzyk adrenaliny czy jednak samotność wilka. Co łączy bycie fotoreporterem z byciem motocyklistą?
Nawet nie musisz kończyć pytania. Absolutnie jedno i drugie.
Co zmieniło się w motocyklizmie od Twoich trialowych przygód?
Tak jak mówiłem, kiedyś motocykl był elementem procesu dorastania. Dziś młodzi mają dużo więcej możliwości i rzadko wybierają motocykle.
Jak zatem wciągnąć ich w jednoślady?
Mnie przeraża to, że w Polsce średnia wieku motocyklisty to 46 czy nawet już 47 lat. W moim pokoleniu do motocykli zachęcał sport, te wszystkie sekcje, zawody, rywalizacja, wyjazdy. W tej chwili w Warszawie nie ma chyba żadnego klubu, sport motorowy stał się drogi. Bardzo podobał mi się pomysł Scramblera Ducati. Na premierę zaproszono dziennikarzy nie tylko motocyklowych, ale i lifestyle’owych. Pokazanie, że motocykl to część popkultury, coś fajnego, to dobra droga na przyciągnięcie młodych.
Jak się jeździ na urlop z kimś, kto żyje newsem?
Jest trudno, nawet na wyjazdach motocyklowych z kumplami. Oni zachwycają się siódmym klasztorem z rzędu, a na mnie nie robi to wrażenia. Dzięki swojej pracy siedziałem w bibliotece Jana Pawła II, w gabinecie owalnym, obserwowałem operację profesora Religi czy byłem w kopalni 800 metrów pod ziemią. Trudno mnie zaskoczyć.
W życiu chyba warto zachować w sobie odrobinę dziecka. Wszystkiemu się dziwić.
Po wielu latach pracy w końcu zaakceptowałeś, że jesteś fotoreporterem. Tymczasem na Instagramie @testynaparze, którego tworzysz wspólnie z Martą, jawi się kreatywna część Sławka Kamińskiego. Zdjęcia są dopieszczone, przemyślane, zupełnie inne niż w całej branży motocyklowej w Polsce.
Na naszym Instagramie @testynaparze mamy wolną rękę, mamy czas, nie musimy mierzyć się z żadnym zespołem. Marta jest dokumentalistką, ja jestem fotoreporterem. To kolosalna różnica. Ona pewnych rzeczy nie zauważa, a z kolei na moich zdjęciach nie widać emocji, które ona potrafi pokazać. Ja pokazuję informację, ona emocje. We wspólnych projektach uzupełniamy się. Często fotografujemy motocykle czy akcesoria w sposób nieakceptowalny dla naszego dość konserwatywnego środowiska, gdzie do niedawna królowały zdjęcia chopperów z frędzlami. Znajomy powiedział mi kiedyś, że nawet jeśli tylko 2% motocyklistów pochyli się nad naszymi zdjęciami, to i tak warto to robić. Robimy to dla siebie, dla tej potrzeby kreowania czegoś innego.
Trzy najbardziej fotogeniczne motocykle to…
Bardzo podoba mi się Moto Guzzi Griso. Przejechałem się nawet kiedyś. Prowadzenie nie było zachwycające, ale wygląd jak najbardziej. Drugi to dzieło Philippe Starcka – Aprilia 6.5. Jako całość brzydki jak noc, ale ciekawy… A trzecia to paradoksalnie ta moja Husqvarna Strada. Jest strasznie fotogeniczna. W każdym motocyklu staram się znaleźć coś ciekawego. Dla ułatwienia dodam, że jestem jedną z niewielu osób, którym podobał się Fiat Multipla.
Odważnie!
A jak.
Czego boi się Sławek Kamiński?
Tu Cię zaskoczę, bo nie znam tego uczucia, choć może to niedobrze.
Oriana Fallaci powiedziała kiedyś, że strach jest grzechem.
Podpisuję się pod tym! Często pakuję się w dziwne sytuacje, czy to na motocyklu, czy w życiu, ale u mnie zamiast strachu jest głównie troska. Troska o najbliższych.
Gdybyś miał to spiąć klamrą, to bycie fotoreporterem i motocyklistą jest o tym, że…
O tym, że w życiu chyba warto zachować w sobie odrobinę dziecka. Miała to Teresa Torańska. Ona się ciągle wszystkiemu dziwiła, wszystko było dla niej odkrywcze. Do końca miała w sobie taką dziecięcą naiwność.
Wszystkiemu się dziwić!
Może to brzmi dość nierozsądnie, bo facet w tym wieku nie powinien się niczemu dziwić, ale chyba właśnie to pozwala żyć z przyjemnością.
Zdjęcia: Sławek Kamiński, Marta Rybicka, Agencja Wyborcza.pl