Dlaczego jeżdżę na motocyklach? Dlaczego z katalogu tysiąca i jednej choroby, wybrałem właśnie tę polegającą na ubieraniu, rozbieraniu, uciekaniu przed deszczem, gonieniu słońca, unikaniu słońca, walce z samochodziarzami, rowerzystami, kolesiami na hulajnogach, matkami z dziećmi, matkami bez dzieci, emerytami, rencistami i wszystkimi świętymi? I to na kupie metalu z silnikiem sprawiającym, iż moje klejnoty dalekie są od jaj Fabergé, a bliżej im do Kinder Niespodzianki, z zastrzeżeniem pisanym malutkimi literkami, że niespodzianka może i jest, ale raczej z tych mniej przyjemnych, rozpuszczona, z przekroczoną datą przydatności i niemożebnie cuchnąca.
„Późnym wieczorem 29 sierpnia 1952 roku pianista David Tudor wszedł na niską drewnianą estradę i usiadł przy fortepianie.”
Mógłbym odpowiedzieć metodą Kuby Wojewódzkiego i powołać się na jakieś słowa Jana Nowickiego. By zaznaczyć typ relacji, napisałbym „Kiedyś Janek Nowicki powiedział mi…”. Rach, ciach, sprawa załatwiona. Czytelnik ciekawy, a może wcale nieciekawy mojej odpowiedzi, a jedynie sięgający po gazetę w klasycznej sytuacji tronowej, dostałby ekspresowy strzał z ładnego zdania.
Mógłbym napisać, że przeczytałem kiedyś słowa Charlesa Bukowskiego „Znajdź to, co kochasz, i pozwól, aby cię zabiło”.
Mógłbym napisać ckliwą historyjkę o matce i ojcu moim. O dniach i nocach spędzonych pod Pewexmi, o życiu na chwilówkach, tymczasówkach, mini ratkach. I synu marzącym o zostaniu mistrzem świata w jeździe motocyklem w kółko, by w końcu wynagrodzić staruszkom znój życia między Wisłą a Bugiem. Mógłbym. Tu powinien wjechać Wojtek Sokół i dyskretnie nucić „Mógłbym mieć takie życie, jaki inni mają sen. Mógłbym pojechać hen i właśnie tam znaleźć szczęście. Mógłbym być szczęśliwy tu, mając proste zajęcie. Mógłbym zostać prezydentem i mieć własne wojsko. (…)”
Mógłbym. Niestety, we wszystkich wersjach pojawiłoby się trochę dziur. Po pierwsze primo, nie miałem okazji znać Jana Nowickiego, a i jest wysoce prawdopodobne, że ten o jednośladach miał do powiedzenia tyle, ile ja o piłce nożnej. Po drugie primo, na motocyklach zacząłem jeździć na długo przed odkryciem amerykańskiego pisarza-utracjusza Bukowskiego. Po trzecie primo-ultimo – wspomniani rodzice od ponad trzydziestu lat prowadzą stację benzynową i radzą sobie całkiem nieźle. Ja natomiast od zawsze byłem na tyle leniwy, by chociażby nad plany zostania mistrzem w układaniu zapałek, zawsze przedkładać dobry sen i proste uciechy. Nie pozostaje więc nic innego, jak napisać prawdę.
„Późnym wieczorem 29 sierpnia 1952 roku pianista David Tudor wszedł na niską drewnianą estradę i usiadł przy fortepianie. Zamknął pokrywę klawiatury i spojrzał na stoper.”
Jako dziecko byłem testerem krótkoterminowych pasji. Karate, taniec hip-hop, taniec nowoczesny, tenis, modelarstwo, jazda konna, rolki, zawody MTB. Na dłużej zatrzymały mnie tylko dwie. Gra na fortepianie i motocykle. Niestety edukację muzyczną dość drastycznie przerwał syn mojej nauczycielki. Mówiąc delikatnie, wysłał matkę na tamten świat. Dowiedziałem się o tym wiele miesięcy później z lokalnej gazety.
Z motocyklami miałem więcej szczęścia. Wszelkie przerwy w działaniu placówek oświatowych spędzałem na pograniczu województwa mazowieckiego i podlaskiego. Rozrywki na polskiej wsi przełomu lat 80. i 90. były ograniczone do obserwowania, co i jak szybko alkohol robi ze statystycznym Polakiem, co i jak szybko robi właściciel sadu za przywłaszczenie kilku garści czereśni, ewentualnie, co i jak szybko jest w stanie pokonać trasę między furtką dziadkowego podwórka a drzewem znajdującym się na najniebezpieczniejszym zakręcie w okolicy. Początkowo wybór ograniczał się do BMX-a, roweru górskiego, składaka babci i wózka na zboże. Sytuacja uległa diametralnej zmianie, gdy jeden z kumpli dostał motorynkę Romet. Od tamtej pory sen z powiek spędzały nam już nie dziecięce, a całkiem dorosłe sprawy – przejazd radiowozu przez wieś, spuszczanie paliwa z Łady i dostęp do działającej świecy zapłonowej. Nikt nie martwił się o kask, ochraniacze i godzinę powrotu. „Daj jej!”, okrzyk oznaczający odkręcenie gazu bez pomyślunku o przyczepności, bezpieczeństwie, a tym bardziej drodze hamowania stał się hymnem wiejskich wakacji. Pierwszy raz zasmakowałem, jak to jest być wolnym. Wolnym od nakazów i zakazów dorosłych.
Z biegiem lat zmieniały się tylko sprzęty. Motorynkę zastąpił Mińsk 125 i WSK-a. Ktoś dał się przejechać Hondą DJ1, czy Cagivą Mito. Ktoś pokazał, jak upalać Yamahę YZ 125 w lesie. Po drodze było Suzuki GS 500, GSX-R 600, Yamaha R1, Honda CBR 954 RR, Kawasaki ZX-6R i jeszcze kilka mniej lub bardziej rozsądnych zabawek.
„Późnym wieczorem 29 sierpnia 1952 roku pianista David Tudor wszedł na niską drewnianą estradę i usiadł przy fortepianie. Zamknął pokrywę klawiatury i spojrzał na stoper. W ciągu następnych czterech minut dwukrotnie jeszcze podniósł i zamknął pokrywę, nie wydobywając ani jednego dźwięku z instrumentu. Przewracał jedynie strony partytury, w której nie było żadnych nut.”
Motocykle stały się moją pierwszą definicją wolności. Trzeba mi było przepalić setki litrów benzyny, wystrzelić wiele tylnych opon i złamać kilka kości, bym zrozumiał, że w zasadzie żadna to wolność.
Co to za wolność, jeśli uzależniona od wielkości zbiornika na ciecz wydobywaną z ziemi? Co to za wolność, jeśli życie oddaje się w ręce przypadkowych kierowców*? Co to za wolność, jeśli można zostać zmiecionym z planszy za sprawą źle wylanego asfaltu lub jelenia spacerującego po drodze krajowej? Żadna to wolność. To ucieczka. Jako chłopak wychowany w czasach świetności patriarchatu, na rozwiązanie każdego problemu, poznałem jedną metodę – ucieczkę właśnie. Przed czymś lub w coś. Przed odpowiedzialnością uciekałem w imprezy z czwartku na niedzielę. Przed emocjami w niezbyt rozsądną jazdę motocyklami. Dziś modniejsze są triatlony, rowery szosowe i kitesurfing. Oczywiście skrupulatnie mierzone zegarkami, opaskami i aplikacjami porównującymi, kto dłużej, dalej i mocniej.
„Późnym wieczorem 29 sierpnia 1952 roku pianista David Tudor wszedł na niską drewnianą estradę i usiadł przy fortepianie. Zamknął pokrywę klawiatury i spojrzał na stoper. W ciągu następnych czterech minut dwukrotnie jeszcze podniósł i zamknął pokrywę, nie wydobywając ani jednego dźwięku z instrumentu. Przewracał jedynie strony partytury, w której nie było żadnych nut. Po upływie czterech minut i trzydziestu trzech sekund wstał i ukłonił się publiczności.”
Jakiż jest faktyczny sens motocyklizmu w moim życiu, skoro sam obaliłem mit wolności? Zanim to odkryłem, uświadomiono mi, że mam nieco niepraktycznie poukładane w głowie. Mój mózg jest autostradą myśli. Autostradą skręcającą co centymetr w nowym, zupełnie nieznanym kierunku, a w najmniej oczekiwanym momencie, autostradą wpadającą do Thermomixa z przepisami wgranymi w nieznanym nikomu języku. Zapominam o spotkaniu umówionym wczoraj, za to doskonale pamiętam kod do telefonu sprzed 20 lat, hasło do nieistniejącego już konta bankowego, albo wartości luzów zaworowych motocykla, którego nigdy nie byłem właścicielem. Specjaliści nazywają to ADHD, ja — demonem rozproszenia.
„Późnym wieczorem 29 sierpnia 1952 roku pianista David Tudor wszedł na niską drewnianą estradę i usiadł przy fortepianie. Zamknął pokrywę klawiatury i spojrzał na stoper. W ciągu następnych czterech minut dwukrotnie jeszcze podniósł i zamknął pokrywę, nie wydobywając ani jednego dźwięku z instrumentu. Przewracał jedynie strony partytury, w której nie było żadnych nut. Po upływie czterech minut i trzydziestu trzech sekund wstał i ukłonił się publiczności. I tak odbyła się premiera jednego z najbardziej kontrowersyjnych, inspirujących, zaskakujących, zastanawiających, osławionych i doniosłych utworów muzycznych (…) Było to prawykonanie utworu Johna Cage’a – 4’33.” **
Wciśnięcie zatyczek do uszu i założenie kasku na głowę to dla mnie przełączenie się w inny, nieznany wcześniej tryb. Gdy już jadę, mój mózg wciąż jest tym samym nieznośnie galopującym mózgiem. Z tą różnicą, że biegnące w nim chaotyczne autostrady myśli, zmieniają się w spokojniejsze drogi jednokierunkowe. Jazda motocyklem klaruje mi myśli, uruchamia swoisty spektakl zen. Wprowadza ciszę. Oczywiście nie ciszę absolutną. Tej należałoby szukać w komorze bezechowej w Katedrze Mechaniki i Wibroakustyki AGH w Krakowie. Podobno to najcichsze urządzenie tego typu w Europie, gdzie poziom ciśnienia akustycznego tła wynosi około 1,5 decybela. Normalny człowiek jest w stanie wytrzymać tam maksymalnie kilka minut.
Raczej chodzi mi o ciszę zaprezentowaną w awangardowym utworze 4’33” Johna Cage’a. Trzy części, w każdej z nich zero dźwięków wydawanych przez instrumenty, a jednocześnie pełno dźwięków otoczenia i widowni niemogącej sobie poradzić z ciszą. W takim rozumieniu cisza to nie brak dźwięków, a raczej wewnętrzny zasób dający koncentrację i skupienie. W jednej z książek Thich Nhat Hanh napisał: „Uświadom sobie, że cisza bierze się z wnętrza, a nie z nieobecności mowy.”. Dokładnie o tym jest mój motocyklizm.
Podczas jazdy dochodzą do mnie przeróżne odgłosy. W końcu szum wiatru, otoczenie i silnik nieprzerwanie robią swoje. A w środku? Flauta, spokój, równowaga, uważność. W motocyklach nie interesuje mnie przynależność do tej czy innej grupy, dlatego rzadko daję się namówić na „wspólne latanie”. Nie interesuje mnie odmienianie przez przypadki słowa „wolność”. Nie interesuje mnie przekraczanie granic, bicie rekordów i udowadnianie innym, że z głową w kasku jestem lepszy. Pociąga mnie tylko to, co generuje ciszę. Moje własne cztery trzydzieści trzy. Gdybym wcześniej odkrył to chociażby w garncarstwie, dziś czytalibyście moje teksty w „Niezbędniku młodego garncarza”, a może nawet oglądali w filmie „Uwierz w ducha” z Demi Moore.
* do 54,9% wypadków z udziałem motocyklistów w 2023 roku przyczynili się inni kierujący
** K. Gann, Cisza nie istnieje: 4’33” Johna Cage’a. Pierwsze wysłuchanie, „Akcent”, 2012, nr 1, s. 7
Zdjęcia: Michał Farbiszewski





