fbpx

W zasadzie mógłbym wykręcić się prostym stwierdzeniem, że jeżdżę na motocyklach tak długo, że już nie pamiętam, po co to robię. Trochę prawdy pewnie by w tym było, jednak z drugiej strony byłaby to odpowiedź niepełna.

Na skróty:

Wbrew pozorom odpowiedź na pytanie “dlaczego jeżdżę na motocyklu?” wcale nie jest łatwa i wymagała sporego zastanowienia się. Wiatr we włosach (których już niemal nie mam) czy poczucie wolności, wydają się powodami po prostu zbyt banalnymi, w dodatku chyba nie do końca prawdziwymi. Poczucie wolności człowiek nosi (albo nie nosi) w sobie, a motocykl wcale do tego nie jest potrzebny.

Pierwszy zmotoryzowany jednoślad, jakiego w życiu dosiadłem, to był Komar „sztywniak” w połowie lat 70., jeszcze w podstawówce. I znacznie bardziej spodobało mi się to, niż jazda składakiem “Karat”, którym całymi dniami szwendałam się po Żoliborzu. Mimo że Komar nie był wcale łatwy w obsłudze, częściej stał zepsuty, niż jeździł, to i tak było fajnie. Potem pojawiła się, naturalną koleją rzeczy, pierwsza WSK-a, jakieś Junaki i wreszcie, już na studiach, prawdziwy ruski Ural z koszem. Wtedy właśnie rozpoczął się w moim życiu etap wakacyjnych podróży z moją dziewczyną (potem żoną), zlotów i jakichś kompletnie wariackich, szalonych wyjazdów. Kompletnie wsiąkłem w motocykle, chociaż uczciwie muszę przyznać, że równolegle zajmowałem się także zabytkowymi samochodami, których spore stadko przeszło przez moje ręce. Nie da się powiedzieć, że motocykle stały się moim sposobem na życie, ale poświęciłem im całkiem sporo czasu. Nie tylko na jazdę, ale i na bezustanne grzebanie w nich. To były takie czasy, że na nowoczesne japońskie motocykle niemal nikogo nie było stać, więc jeździło się na własnoręcznie remontowanych maszynach, raczej czterosuwowych niż Jawach, MZ-kach czy WSK-ach. Nawet gdy na początku lat 80. stałem się dumnym posiadaczem Hondy CB 175, to i tak więcej było w niej grzebania, niż jeżdżenia. Ale dzięki niej poznałem całą masę chłopaków z okolicznych garaży i boksów, którzy zajmowali się mniej więcej tym samym co ja – reanimacją nieruchomości. Tu przyszła mi do głowy myśl, że pytanie o powody jeżdżenia powinno być nieco szersze – „dlaczego zajmuję się motocyklami?”. Bo w moim przypadku, jak i większości ludzi z mojego pokolenia, sama jazda na motocyklu była już tylko ukoronowaniem wielu godzin spędzonych w garażach i komórkach, na walce z oporną materią. Współczesny motocyklizm wygląda już nieco inaczej. Idzie się do salonu czy komisu, pokazuje palcem – ten. I po prostu jeździ, tylko od czasu do czasu wpadając do serwisu na wymianę oleju, opon czy klocków hamulcowych. Przy czym zaznaczam – nie widzę niczego złego w takiej formie motocyklizmu, takie po prostu są znamiona zmieniającej się rzeczywistości. Ja ciągle mam podejście konserwatywne – tak samo lubię jeździć, jak i grzebać w maszynie.     

Na pierwszą w życiu podróż w Himalaje namówił mnie Adrian. Trochę się bałem, ale nie żałuję!

Moim starym wiernym BMW, bez obaw rzucam się w dalekie trasy (tu Szkocja) po całej Europie. Ten motocykl nigdy mnie nie zawiódł.

Gdy na początku lat 90. los postawił na mojej drodze wydawnictwo Print Shops Prego i projekt “Świat Motocykli”, to po prostu nie wypadało mi nie jeździć na motocyklu i jakoś tak przeszedłem na coś w rodzaju zawodowstwa. Nawet po jakimś czasie zmusiłem się i zrobiłem motocyklowe prawo jazdy.

Wydawać by się mogło, że po tych trzydziestu z okładem latach wypełnionych w zasadzie niemal wyłącznie motocyklami, mogłaby mi się taka zabawa znudzić. Mało tego, często wydaje mi się, że właśnie tak jest. Gdy wracam do domu z podkulonym ogonem, po jakiejś wyprawie czy kilkudniowym wypadzie na jazdy testowe, myślę sobie, że mam ma już dosyć, więcej mi się nie chce, jestem stary i zmęczony. Jednak taki stan rzeczy trwa maksymalnie 3-4 dni, po czym po głowie znów zaczynają pałętać się myśli „gdzie by tu skoczyć?”. Długo zastanawiałem się, jakimi słowami mógłbym opisać ten stan. I już wiem! „Nienasycenie” będzie tu najbardziej adekwatnym określeniem. Mimo upływu lat ciągle to coś siedzi we mnie i nakazuje po raz kolejny okraczyć siodło, odpalić maszynę i znowu pognać przed siebie. Bez znaczenia – daleko czy blisko. Latem, moim ulubionym zajęciem, przy dobrej pogodzie, jest wstać raniutko, wsiąść na motocykl i lokalnymi drogami ruszyć w kierunku Mazur. Zrobić pętelkę nie dłuższą niż 500 km przez Szczytno, Mrągowo, Giżycko czy Mikołajki, by pod wieczór lekko zziajanym, ale z dobrze przewietrzoną głową, wrócić do domu. Taka zabawa chyba nie znudzi mi się nigdy w życiu, chyba że zdrowie na to już nie pozwoli. A nawet jak nie pozwoli, to i tak będę za tym tęsknił. Zatem po tym nieco długawym wstępie, odpowiedź na pytanie “dlaczego jeżdżę?”, będzie wyjątkowo krótka. Bo lubię i ciągle mnie to bawi.

Przeczytaj też:

Zdecydowanie wolę podróże motocyklami zabytkowymi niż współczesnymi. Niestety dostosowanie wyglądu jeźdźca do maszyny wymaga niekiedy sporych poświęceń.

Dzięki pracy w „Świecie Motocykli” miewam okazję zwiedzić różne zakątki świata. Lans w Miami na Florydzie był fajny.

Socjologicznie

Dla mnie życie z motocyklem to nie tylko sam proces przemieszczania się, ale także znakomita okazja do poznawania ludzi. W zasadzie zawieranie nowych znajomości jest niemal tak samo atrakcyjne, jak sam proces podróżowania. Zauważyłem, że szczególnie wyprawy na zabytkowych maszynach ułatwiają kontakty. Praktycznie każde tankowanie na stacji, postój na kawę czy noclegi na kempingach lub polach namiotowych, kończą się krótszą lub dłuższą pogadanką z zupełnie nieznanymi mi ludźmi. Rozmowy mądre, czasami głupie i o niczym, ale zawsze „jakieś” i związane z motocyklami. Przez te kilkadziesiąt lat podróżowania zgromadziło się tyle historyjek, że bez problemu mógłbym napisać o nich całkiem pokaźną książkę. Oto pierwszy z brzegu przykład. Podróżując kiedyś na dwa motocykle po Szkocji, na tyłach pubu w niewielkiej wiosce szukaliśmy miejscówki do rozbicia namiotów. Trudno było też nie spróbować lokalnego, rozgazowanego paskudztwa zwanego Guinnessem. Przysiadł się do nas starszy pan, zagadał, przepytał skąd, dokąd jedziemy, a następnie… zaprosił do siebie do domu na nocleg z kolacją i śniadaniem. Okazało się, że to emerytowany inżynier lotniczych zakładów Rolls-Royce’a. W wolnym czasie, którego ma sporo, jeździ furgonetką wyposażoną w totalnie wypasiony sprzęt nagłaśniający i gdzie popadnie – umila ludziom wieczorami czas muzyką. Pokazał swoje motocykle, nakarmił nas i długo opowiadał o zakładach Rollsa, w których spędził całe zawodowe życie. Rano aż nie chciało się nam od niego wjeżdżać. Było naprawdę super, a to tylko jedna z nielicznych sytuacji, które spotkały mnie podczas motocyklowych wypraw. Nauczyłem się, że w całej motocyklowej przygodzie, ludzie są tak samo ważni albo nawet ważniejsi niż same maszyny.

Przy okazji, przez te wszystkie lata niezmiernie rzadko spotykałem na swojej motocyklowej drodze osobników, z którymi nie mogłem dojść do porozumienia. Mówienie o jakimś mitycznym braterstwie motocyklistów moim zdaniem nie ma pokrycia w rzeczywistości, ale z ludźmi podzielającymi moją pasję zawsze łatwo jest znaleźć nić porozumienia. W zasadzie bez znaczenia jest, czy gość dosiada enduro, sporta, czy cruisera. Motocykliści są po prostu fajni. To też jest doby powód do jeżdżenia.

To zdjęcie zrobił Sławek Kamiński na placu Piłsudskiego, na przełomie lat 80/90, gdy byłem jeszcze piękny i młody.

Podróże motocyklowe zawsze pozwalają na zawieranie nowych znajomości – w tym wypadku w Mozambiku.

Pragmatycznie

Jazda na motocyklu ma dla mnie jeszcze jeden wymiar. Możliwy do zmierzenia w czasie i pieniądzach. Jeżdżąc codziennie do pracy albo kręcąc się po mieście, po prostu wszędzie docieram znacznie szybciej niż samochodem lub nawet komunikacją zbiorową. Motocykl nie wie, co to korki lub brak miejsc do parkowania. Po prostu wskakuję na maszynę, jadę gdzie trzeba i zostawiam ją w niemal dowolnym miejscu, w ogóle się nad tym nie zastanawiając. A i spalanie też jakby mniejsze niż w przypadku samochodu, nie mówiąc już o samochodzie stojącym w korku. Koszty ubezpieczenia też są skromniejsze niż przy dwuśladzie. A najbardziej pasuje mi, gdy mam do dyspozycji testowy skuter elektryczny, bo wtedy koszty eksploatacji spadają niemalże do zera. Oczywiście pod warunkiem, że uda mi się gdzieś na mieście podłączyć do gniazdka i podkraść wiaderko prądu. Jednym słowem – niemal same korzyści. Kluczowe jest jednak słowo “niemal”. Latem nie mam większego problemu, po prostu wskakuję na maszynę tak, jak stoję (przeważnie ubieram się w motocyklowe jeansy i trampki), kask na głowę, rękawiczki i hajda przed siebie. Gorzej, gdy nastaje jesień, wtedy trzeba poświęcić nieco czasu na staranniejszy dobór przyodziewku. W dodatku, po przyjechaniu na miejsce trzeba z siebie zdjąć często ociekające wodą ciuchy. To rzeczywiście jest nieco fatyguje, ale i tak wolę takie drobne niedogodności, niż długotrwałe kiblowanie w korkach, a potem poszukiwanie słono płatnych miejsc parkingowych. Już znacząca większość Warszawy to strefy płatnego parkowania, a odpowiednie służby tylko czyhają na ten moment, gdy nie wykupisz biletu. Tak sobie myślę, że korzystając z motocykla, a nie samochodu, niemal przez cały rok, oszczędzam ładnych parę stówek, a to przecież też jest ważny argument w rozważaniach, czy warto jeździć motocyklem.  Navigare necesse est!

KOMENTARZE