„Młodość ma swoje prawa” – to akurat nic nowego. Zmieniają się natomiast sposoby, w jakich ta młodość lubi się manifestować. Rok 1994 to jeszcze czasy sprzed ery internetu i marzenia młodych ludzi krążyły wokół zupełnie innych obiektów…
Gdy patrzę z perspektywy lat (nie tak znów długiej – nie jestem w końcu staruszkiem) na moje i paru moich kolegów doświadczenia motocyklowe, nachodzi mnie garść refleksji, którymi chciałbym się z Wami podzielić.
Młodość przez niektórych określana jest jako choroba wieku dziecięcego, przez którą każdy musi przejść aby osiągnąć dorosłość. Objawy natomiast bywają różne. Jeżeli chodzi o płeć męską (choć nie jest to reguła bez wyjątków – dopada to również dziewczyny) przeważnie jest to gwałtowna chęć posiadania jednośladu z silnikiem. Dostają więc ten upragniony motocykl od rodziców, pożyczają od kolegi lub wygrzebują jakiegoś grata na szrocie i własnymi siłami doprowadzają do stanu względnej używalności – wszystko zależy oczywiście od zasobów majątkowych zazwyczaj rodziców delikwenta, może to być nowa Honda CBR lub zdezelowana MZ-ka.
Nie ma to najmniejszego znaczenia, byleby pojazd miał dwa koła i głośno warczał. Bierze się to z potrzeby podróżowania czymś własnym, z chęci przeżycia przygody wakacyjnej, a niekiedy po prostu z zamiłowania do robienia zadym na różnego rodzaju zlotach. Większość z młodych ludzi traktuje jednak motocykl jako etap przejściowy do samochodu, który dostanie za pomyślnie zdany któryś z egzaminów lub sam sobie kupi jakiegoś grata. Po pewnym czasie dorabia się czegoś lepszego i zapomina o motocyklu, a czasem patrzy nań wręcz z obrzydzeniem. Czasem też scenariusz jest taki, że po zmianie stanu cywilnego przychodzi zamienić motocykl na dwuślad dziecięcy z napędem rodzicielskim. Stary towarzysz przygód bądź jest sprzedany lub – jeżeli można z niego jeszcze coś wycisnąć – przechodzi na młodszego brata bądź dożywa swych lat w jakiejś piwnicy czy starej szopie, lub wręcz na śmietniku.
Każdy, kto po tym czasie burzliwych, intensywnych, ale krótkich miłości, mimo użytkowania z przyczyn rodzinnych czy zawodowych samochodu wytrwa przy motocyklu – będzie nim jeździł przez wiele lat, jeżeli nie do końca życia. Niestety, takich ludzi, którzy mają swoją małą stabilizację – żonę, dzieci, mieszkanie i samochód – i pozostają wierni tej swojej młodzieńczej miłości: motocyklowi – jest naprawdę niewielu i śmiało mogę stwierdzić, że wszyscy się znamy jak łyse konie.
Z miłym zdziwieniem stwierdziłem, że jeżeli chodzi o płeć piękną, wygląda to trochę inaczej. Jak wspomniałem na początku, motocyklowy bzik dopada również dziewczyny, choć nieczęsto się to zdarza. Jednak później – i to jest reguła – ich stosunek do motocykla absolutnie się nie zmienia, są konsekwentnie stałe w uczuciach. Jeżdżą długie lata i z zamiłowaniem biorą udział w turystycznych rajdach motocyklowych. Ba, zajmują w nich czasem zupełnie niezłe miejsca. W tym momencie proszę mnie nie uznawać za męskiego szowinistę. Jeżeli weźmiemy pod uwagę to, że wiele prób sprawnościowych na trasie rajdu wymaga po prostu siły fizycznej, a i masa motocykla nie jest przecież mała (np. jedna z takich dzielnych kobiet dosiada Sokoła 600 – ok. 300 kg – a gwarantuję wam, że nie jest „herod babą”), jak również to, że nie ma mowy o stosowaniu taryfy ulgowej, to słowo „czasem” jest w zupełności uzasadnione.
Konkludując – sformułuję być może kontrowersyjne, ale bardzo zasadne twierdzenie – do motocykla trzeba dorosnąć. Tak właśnie. Trzeba dorosnąć do tego, żeby jeździć kulturalnie, bezpiecznie, z wyobraźnią, a jednocześnie to lubić i czerpać z tego prawdziwą przyjemność, niezależnie od tego, czy ma się siedemnaście czy siedemdziesiąt lat.