Nie ma chyba gorszej wakacyjnej sytuacji niż ta, gdy wsiadasz na moto, masz ruszyć w trasę, a on sugeruje, że nie jest zainteresowany wspólnym wyjazdem. Zaczynasz wtedy wykonywać nerwowe ruchy, które przeważnie nie prowadzą do niczego dobrego.
Być może nie będzie to felieton w klasycznej jego formie, tylko raczej coś w rodzaju „kącika wujka Dobra Rada”, ale co mi tam – jest sezon wakacyjny, potraktujmy temat na luzie. Chociaż może z drugiej strony, ktoś weźmie sobie do serca te dywagacje i oszczędzi sobie zupełnie niepotrzebnych kłopotów?
Taka oto sytuacja – odczepiłem od motocykla wózek boczny, z którym oboje męczyliśmy się okrutnie, postanowiłem przewietrzyć solówkę w konkretnej trasie i nacieszyć się wreszcie przechyłami w zakrętach, których w zaprzęgu koszowym nie uświadczysz. Odpalam więc leciwe BMW, prawidłowo rozgrzewam i nagle słyszę lekkie dzwonienie przy wyższych obrotach, dochodzące jakby z okolic prawej głowicy. Zmroziło mnie, bo silnik przeszedł niedawno bardzo solidny i gruntowny remont. A jak to niekiedy bywa przy tego typu naprawach – nie zawsze wszystko udaje się za pierwszym razem. Zrzucam więc nerwowo dekiel zaworowy (w bokserze to bardzo łatwe) mierzę luzy i niestety wszystko w porządku. Znaczy – trzeba stukotów szukać gdzieś głębiej. Przymierzam się do szybkiego zrzucenia cylindra (to także nic trudnego), ale na szczęście na moment oderwałem wzrok i zobaczyłem, że odkręcił się umiejscowiony na górze bloku silnika wspornik podtrzymujący rozliczne linki. Zamocowałem go na miejscu, odpaliłem silnik i… tajemnicze stukoty zniknęły jak ręką odjął. Opatrzność tym razem w ostatniej chwili uchroniła mnie przed bezsensowną i nerwową rozbiórką motoru. W podobnej sytuacji los nie był tak litościwy dla mojego kuzyna. Paląca się ostrzegawczo kontrolka ciśnienia oleju zaowocowała totalnym remontem silnika. A wystarczyło po prostu podczas wymiany, prawidłowo zainstalować dosyć specyficzny filtr oleju w BMW R 80 GS. Remont, który okazał się zupełnie niepotrzebny, trwał kilka miesięcy i pochłonął masę pieniędzy. Nie wspominając już o zmarnowanym sezonie, bo sytuacja miała miejsce tuż przed wyruszeniem na zlot „otwierający”.
Zapewne każdy, kto dosiada niezupełnie nowego stalowego rumaka, znalazł się w podobnej sytuacji. Trzeba ruszać w trasę, a krnąbrny mechanizm odmawia posłuszeństwa. Najgorsze, co można zrobić w takiej sytuacji, to nerwowo rzucić się chaotycznych poszukiwań przyczyny awarii. Przeważnie są to drobne usterki, łatwe do usunięcia, tylko umysł w kryzysowej sytuacji podpowiada nam najgorsze scenariusze. A wystarczy wziąć głęboki oddech, chwilę pomyśleć i dokręcić poluzowaną śrubkę na klemie akumulatora, wyczyścić filtr powietrza, albo zbadać bezpieczniki, czy któryś aby nie zaśniedział. Poszukiwania przyczyn popadania motocykla w shimmy zacznijmy od skontrolowania ciśnienia w kołach i luzu na łożyskach główki, a nie od wybebeszenia całości i postawienia gołej ramy na stanowisku pomiarowym. Teoretycznie w takich sytuacjach każdy jeździec z minimalnym choćby doświadczeniem wie, że dociekanie przyczyn niedomagań należy zaczynać od elementów najłatwiejszych i najbardziej oczywistych do zbadania. Ale w praktyce, tak jak to miało miejsce w moim przypadku, często zaczynamy snuć jakieś nieprawdopodobne scenariusze i zaczynamy poszukiwać dziury w d…ie. Co przeważnie kończy się porażką i do niczego dobrego nie prowadzi. Chwila zastanowienia, czy nawet konsultacje z doświadczonym w zagadnieniach kumplem, mogą zaoszczędzić nam czasu, pieniędzy, upokorzeń i traumy wywołanej przez zmarnowane wakacje. A w ekstremalnych przypadkach także sapania „plecaczka”, który w pełnym rynsztunku stoi gotowy do drogi, podczas gdy ty akurat nerwowo zrzucasz alternator.
Tu nasuwa się dosyć smutna konstatacja. Skoro od dziesięcioleci jeżdżę na motocyklu i teoretycznie wiem, jak podchodzić do tematu awarii w trasie, a niemal zawsze postępuję w takich sytuacjach wbrew logice, to może oznaczać tylko jedno. Ludzkiej natury nie zmienisz.

