fbpx

Spiskowa teoria elektryfikacji | Okiem Lecha

Do niedawna wydawało mi się, że ludzkimi wyborami sterują działy marketingu, czy reklamy wielkich korporacji. I okazuje się, że będę musiał zmienić ten pogląd, przy okazji odzyskując nieco wiarę w społeczeństwo.

Ludziom da się wcisnąć każdy towar, nie wyłączając z tego nawet idei, jeżeli zastosuje się odpowiednie techniki podaży. Z taką tezą chyba zgodzi się każdy, w miarę krytycznie myślący człowiek. Najlepszym tego przykładem może być guma do żucia, która w zasadzie nie ma absolutnie żadnego zastosowania – może poza treningiem mięśni żuchwy. Niemniej dzięki zabiegom reklamowym sprzedaje się całkiem nieźle i wyrosła na niej niejedna fortuna.

Od dłuższego czasu zastanawiam się, kto ma interes w tak nachalnym promowaniu pojazdów elektrycznych. Z pewnością ktoś ma, skoro pakowane są nieprawdopodobne pieniądze w przekonywanie nas, jakie to fajne pojazdy. A zapewne jeszcze większe w ich dofinansowanie przez rządy państw przy zakupie.

Mimo tych starań w ubiegłym roku w Niemczech o ok 18% spadła sprzedaż elektrycznych samochodów, a we Włoszech o mniej więcej tyle samo elektrycznych motocykli i wygląda na to, że jest to trend stały. Nie zauważyłem nigdzie kampanii anty-elektrycznej, więc biorąc na logikę, konsumenci sami musieli dojść do wniosku, że coś im w tych „prądowcach” nie pasuje. Właśnie te statystyki przywracają mi wiarę w ludzkość, a przynajmniej w jej możliwość wyrwania się z marketingowo-reklamowych macek konsumpcjonizmu i kierowanie się w swoich wyborach racjonalizmem. Oczywiście te spadki nie spowodują od ręki wstrzymania produkcji elektryków, bo „zbyt wielu poważnych ludzi zainwestowało zbyt wiele poważnych pieniędzy, aby teraz się wycofać”. Ale w biznesie tak już jest, że czasem się zarabia, a czasem bankrutuje, więc wcale mi nie żal potężnych funduszy inwestycyjnych i ich anonimowych akcjonariuszy. A wygląda na to, że prąd elektryczny to jednak ślepy zaułek motoryzacji i trzeba szukać alternatywnych źródeł napędu, póki jeszcze mamy zapasy ropy.

Niniejszy felieton, wbrew pozorom nie ma na celu doszczętnego obrzydzenia idei elektrycznych pojazdów. Co do samochodów – nie mam zdania, bo nigdy takim nie jechałem, ale motocykle, a w zasadzie tylko pewien ich odłam – skutery, bardzo lubię. Przecież ponad 70 lat temu włosi wymyślili te praktyczne miejskie pojazdy, jako łatwe w obsłudze i niebrudzące. Elektryczne skutery do dzisiaj są wierne tej zasadzie, czego nie można powiedzieć o spalinowych, szczególnie tych dopasionych w różnego rodzaju wodotryski turystycznych maxiskuterach. W elektryku mamy jedynie hamulce i rolgaz. A z ekstrawagancji czasami dodatkowy guzik odwracający polaryzację biegunów silnika, umożliwiający jazdę wstecz. Wydaje się więc (przynajmniej z punktu widzenia użytkownika, bo de facto kryją w sobie często mocno skomplikowaną elektronikę), że prościej się nie da. A że zasięg niewielki? Podczas kręcenia się po mieście niezbyt często dziennie pokonujemy dystans 80 km, a na tyle bateria spokojnie wystarczy. Poza tym zawsze gdzieś znajdziemy zwykłe gniazdko prądowe 220V i w awaryjnej sytuacji się podratujemy. Elektryk oferuje za to znacznie lepsze przyspieszenia niż spalinówka, nie hałasuje, a dodatkowo nie pobrudzimy sobie rąk smarując łańcuch, czy wymieniając olej i filtr. To jednak są niezaprzeczalne zalety.

Wiem, że i tak nie przekonam zagorzałych ortodoksów, bo apriori nienawidzą elektro mobilności, co zapewne może zakrawać na sekciarstwo – nie kieruje się rozumem, tylko wiarą. Przyznam tu szczerze, jeszcze kilka lat temu miałem podobne zdanie, ale przecież tylko krowa nie zmienia poglądów. Patrząc pragmatycznie – po prostu nie ma do miasta lepszego jednośladu niż elektryk. Z drugiej strony… motocykl to nie jest jedynie bezduszne narzędzie do sprawnego przemieszczania się, ale znacznie częściej zabawka służąca do czerpania radości z jazdy niemal wszystkimi zmysłami. Piszę „niemal”, bo mimo kilkudziesięciu lat spędzonych w siodle jeszcze się nie przyzwyczaiłem i ciągle nie smakuje mi benzyna zaciągnięta ustami przez rurkę podczas jej spuszczania z baku. Ale zapach rozgrzanego oleju, odgłos pracy silnika, dotyk gorących cylindrów, ciągle budzą moją ekscytację i pod tym względem elektryczne napędy nie mają u mnie po prostu szans.

KOMENTARZE