Niemal 31 lat. 369 numerów. Nie opuściłem ani jednego. Nie nazwałbym tego uporem, tylko czymś w rodzaju odpowiedzialności za podjęte wyzwanie.
Sam fizyczny proces wystukania na klawiaturze kilku tysięcy znaków idzie dosyć szybko. Jednak wydobycie z zakamarków umysłu pomysłu na felieton, to już znacznie trudniejsza sprawa. Na szczęście czasami pojawia się znikąd, ale często nie chce się wykluć i tygodniami rodzi się w bólach. Przez te kilka dekad zdarzały mi się całkiem mądre, czasami nieco głupsze teksty, jednak zawsze starałem się, żeby nie powtarzać tematów, co zapewne częściowo nawet mi się udawało. Sam się zastanawiam, czy przypadkiem Wam się to nie znudziło. Podobno jedno pokolenie to 25 lat, więc wychodzi na to, że felietonizuję już co najmniej drugie pokolenie motocyklistów, a to całkiem sporo. Byś może nawet starczyłoby mi energii i pomysłów jeszcze na kilka lat, ale martwi mnie nieco pewne zjawisko – wyrobom celulozowym, choćby nawet z ekskluzywnym dodatkiem kredy, trudno jest konkurować z internetem, przynajmniej w kategorii kolorowych magazynów. Trzeba ten fakt przyjąć do wiadomości, z pokorą się z nim pogodzić, chociaż przyznam, że dla mnie waga wydrukowanego tekstu jest zupełnie inna, niż tego w necie. Na pocieszenia dla samego siebie dodam, że pisanie do wydań wirtualnych ma też swoje dobre strony. Po pierwsze, przestaje wisieć nade mną jak miecz Demoklesa słowo “termin” – pod tym względem internet jest znacznie bardziej wyrozumiały, niż kierownik działu produkcji w drukarni. W necie, spóźnisz się odrobinkę (przynajmniej w zakresie beletrystyki felietonowej) nie ma nieszczęścia. W drukarni, w takiej sytuacji po prostu wypadasz z kolejki i magazyn się nie ukaże, więc presja terminu jest całkiem spora. Po drugie – teksty w necie są “naprawialne”, w przeciwieństwie do papieru, gdzie posadzony byk będzie wyrzutem sumienia autora, redakcji i korekty już po wsze czasy. Co się wydrukowało, to się nie oddrukuje. Tak wyglądają oczywiste pozytywy publikowania w wirtualu, jednak mimo wszystko wole papier z całymi jego niedoskonałościami. Cieszę się jednak, że na razie nie doczekałem chwili, kiedy znacznie ciekawsze, mądrzejsze i bardziej zajmujące felietony do papierowego wydania SM będzie za mnie pisała sztuczna inteligencja AI.
Żeby jednak nie było zbyt kombatancko, czy wręcz martyrologicznie, jak co miesiąc chciałbym podzielić się z Wami pewnymi przemyśleniami. Kilka dni temu miałem okazję jechać kilkaset kilometrów najnowszym wytworem firmy Moto Guzzi Stelvio. Ogarnięcie ustawień kontroli trakcji, wysokości szyby, i tempomatu zajęło mi chwilę, ale gdy uporałem się (bez używania instrukcji obsługi!) z tematem, zacząłem się podczas autostradowego przelotu po prostu nudzić. Zamontowane dookoła maszyny radary ostrzegały mnie pulsującym na ekranie agresywnym żółtym światłem, gdy wyprzedzałem jakaś pojazd, albo gdy uznały, że za bardzo się do niego zbliżam. Na razie jedynie ostrzegały, ale nie mam wątpliwości, że tak jak najnowsze generacje samochodów, za chwilkę będą za mnie decydowały – hamować, czy przyspieszać. Zacząłem się właśnie zastanawiać, czy ja motocyklowi w ogóle jestem jeszcze do czegoś potrzebny, poza utrzymywaniem równowagi i kręceniem manetką gazu? Chwilowo jeszcze tak, ale gdy inżynierowie zaczną montować w maszynach aktywne radary, systemy żyroskopowe i połączą w jakiś sposób nawigację z kierownicą, to mój udział w procesie jazdy ograniczy się do przesuwania tyłka po siedzeniu.
Tu rodzi się zasadnicze pytanie, czy gdybym teraz miał zaczynać swoją przygodę z motocyklami, to taka forma zabawy z autonomicznym jednośladem w ogóle by mnie bawiła? Czy w takich samojezdnych pojazdach, oprócz oczywiście samego procesu przemieszczania się, może być coś interesującego? Dla mnie motocykl zawsze stanowił uosobienie wolności, adrenaliny i odrobiny ryzyka. Nie twierdzę, że te nowoczesne, elektroniczne wspomagacze, to coś złego, bo z pewnością uratowały niejedno zdrowie i życie. Ale odnoszę wrażenie, że takie maszyny z zainstalowanym całym mnóstwem kagańców, sporo tracą ze swojego tajemniczego romantyzmu i ciężko mi jest nazywać je stalowymi rumakami. Chyba że z solidnymi homontami.
Na tym kończę wynurzenia i spadam w Himalaje z grupą przyjaciół, jeździć na motocyklach totalnie pozbawionych jakiejkolwiek elektroniki.