Jest zima, to musi być zimno – takie jest odwieczne prawo natury, przynajmniej w naszym klimacie. To doskonała pora na wykonanie mniejszych lub większych prac przy motocyklu.
Jakoś dziwnie, inaczej niż w ciągu kilku ostatnich lat, natura przypomniała sobie, jak powinien wyglądać prawdziwy grudzień w Polsce. Sypnęło śniegiem, pojawił się nawet lekki mróz. Dla mnie to najlepsza pora na pogrzebanie w motocyklu i niespieszne przygotowanie go do następnego sezonu. Tak żeby wiosna mnie nagle nie zaskoczyła. To dobra metoda, sprawdziła mi się już wielokrotnie. Jestem w o tyle dobrej sytuacji, że do garażu mogę schodzić w kapciach i z marszu brać się do roboty, kiedy tylko najdzie mnie na to ochota albo znajdę wolną chwilę. 
Po dokładnej analizie okazało się, że to połączenie gwintowe potraktowane zostało (nie pamiętam, może nawet, w przypływie umysłowego zaćmienia, sam to zrobiłem) specjalnym preparatem wiążąco-cementującym. Pasta sprawdziła się doskonale – rzeczywiście przez wiele lat nakrętki się nie luzowały i nie było przedmuchów. W konsekwencji jednak teoretycznie rozbieralne połączenie okazało się w praktyce nierozbieralne.
Trudno – stało się, nie ma co biadolić, trzeba brać się do roboty i w jakiś sposób usunąć skutki niefrasobliwości. Zrzuciłem głowicę, rozebrałem i zawiozłem do fantastycznego znajomego magika, który obejrzał całość, chwilę pomyślał i powiedział: „No tak, naspawamy ile trzeba, a potem na wytaczarce albo tokarce natniemy nowy gwint.”. Myślałem, że będę miał problem z głowy, ale okazało się, że to tylko początek. Przy rozpinaniu zaworów pomierzyłem luzy prowadnic. Co prawda były jeszcze w zalecanych przez fabrykę tolerancjach, ale już na granicy. No to przy okazji fundnę beemce nowe prowadnice. Skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć i B. Jednak do pomiarów kolejnych elementów silnika zaprzągłem już mądrzejszych od siebie, w dodatku z odpowiednimi przyrządami.
Tak to z próby niewielkiej operacji upiększenia motocykla wyszedł dosyć skomplikowany i drogawy remont jednostki napędowej. Jednak, jako urodzony optymista, usiłuję znaleźć jakieś pozytywy takiego obrotu spraw. Staram się wszystkie te prace wykonywać na tyle rzetelnie, żeby przez kolejnych ładnych kilka lat nie było potrzeby zaglądania do wnętrza silnika. A zatem spokojnie będę mógł dłubać w innych maszynach, bo czuję, że też wymagają procedury upiększenia.
Drugi pozytywny aspekt jest taki, że poznałem kilka nowych, fajnych zakładów, jak hartownię czy szlifiernię. A dodatkowo mam doskonałą okazję do poćwiczenia cierpliwości. Rozwożenie gratów po warsztatach i oczekiwanie na wykonanie zlecenia doskonale uczą powstrzymywania się od zbyt pospiesznych ruchów. Mam tylko nadzieję, że gdy będę już miał w rękach wszystkie wyremontowane elementy i przyjdzie przesyłka z nowymi gratami, nie zabraknie mi tej cierpliwości i całość na chłodno i metodycznie złożę do kupy. Tym razem już bez używania preparatów do cementowania.


