Zakup motocykla, a realne umiejętności kierowcy. Problem nie jest nowy, czego dowodzi felieton Lecha z lutego 1994 roku. Właściwe rozwiązanie też jest znane od lat. Zdrowy rozsądek!
Sezon motocyklowy ’93 mamy już dawno za sobą, a do następnego jeszcze kilka długich miesięcy. Jest więc doskonała okazja do tego, aby zastanowić się nad planami na ’94 – wybrać zloty i rajdy które należałoby „zaliczyć”, zrobić szczegółowy przegląd maszyny, a to łańcuch wymienić, a to podlakierować obtarty błotnik lub założyć nowe opony.
Można też w tym momencie przemyśleć decyzję o zmianie motocykla na inny model. Bogatsi w doświadczenia znakomicie znamy swój sprzęt, znamy jego zalety i mankamenty. Dzięki temu wiemy czego możemy i czego chcemy oczekiwać od pojazdu, którego będziemy dosiadać w sezonie 94. Nie twierdzę, że motocykle należy zmieniać jak rękawiczki, jednak polski rynek w dziedzinie jednośladów przestaje być powoli terra incognita, dlatego nie musimy być skazani na ten jeden jedyny na całe życie. Coraz więcej firm proponuje różnorodne oferty. Można zdecydować się na motocykl nowy lub używany, a ceny są coraz bardziej konkurencyjne, więc decyzja ta nie musi być katastrofą dla portfela. Moim zdaniem, należy przede wszystkim wybrać motocykl zgodny z potrzebami, a głównie – umiejętnościami. Ja wiem, że np. Honda CBR 1000, czy Yamaha FZR 1000 to wspaniałe maszyny, budzące podziw i zazdrość otoczenia, tym niemniej nie jest ich przeznaczeniem jazda po mieście, podczas której wykorzystać można najwyżej 20% możliwości.
Również wakacyjna wyprawa nie należałaby do przyjemności, bo ani motocykle nie są do tego przystosowane, ani polskie trasy nie pozwolą na bezpieczną jazdę z prędkością, jaką motocykle tej klasy mogą osiągać. Sądzę, że i zdolność percepcji przeciętnego kierowcy bywa zbyt mała w stosunku do wymagań stawianych przez ponad stukonną maszynę.
Moje obserwacje coraz częściej potwierdzają, iż po nabyciu przez młodego motocyklistę takiej „rakiety” scenariusz wydarzeń zazwyczaj się powtarza. Na początku nie zna on w ogóle możliwości takiego cacka, trochę się go boi i ostrożnie „testuje”. Z biegiem czasu przyzwyczaja się do coraz ostrzejszych startów, coraz większych prędkości i powoli zaczyna wierzyć we własne siły. Trwa to mniej więcej pół roku i kończy się przeważnie zniszczeniem maszyny i pobytem w szpitalu.
Policyjne statystyki są tego wymownym dowodem. Coraz więcej wypadków staje się udziałem motocyklistów, którzy zbyt ufali w swój kunszt jeździecki. Z tym problemem, w sposób prosty i skuteczny, poradzono sobie w innych krajach. Np. w Niemczech prawo jazdy na motocykl uzyskuje się stopniowo. Pierwszym etapem jest motorower, następnie motocykle do 250 ccm do 500 ccm i powyżej, aż do największych pojemności, przy czym nie można uzyskać prawa jazdy na większy pojazd nie zaliczywszy poprzedniej „klasy”.
Gradacja ta pozwala na skuteczne opanowanie sztuki prowadzenia motocykla rozwijającego największe nawet moce. Natomiast firma YAMAHA organizuje dla swoich klientów specjalne kursy pozwalające doskonalić techniki jazdy pod okiem doświadczonych instruktorów.
Konkludując – w długie zimowe wieczory, dopóki mamy jeszcze na to czas, można zastanowić się, jaki motocykl będzie najbardziej odpowiedni w stosunku do naszych potrzeb i możliwości (nie tylko finansowych). Może właśnie trochę mniejszy, spokojniejszy (500 lub 600 ccm) pojazd jest w stanie dostarczyć więcej frajdy niż ponad stukonny potwór typu Yamaha V-MAX?
Mam nadzieję, że ten felieton da do myślenia chociaż kilku zwolennikom motocyklowego szaleństwa, opanowanym demonem szybkości. Może przyczyni się także do uratowania kilku głów przed rozbiciem, kończyn przed połamaniem i paru maszyn przed kasacją.