fbpx

Dokąd zmierzasz? | Okiem Lecha

Z pozoru będą to rozważania na temat amerykańskiej motocyklowej legendy, ale po głębszym namyśle dochodzę do wniosku, że dotyczy to także praktycznie wszystkich, albo prawie wszystkich, światowych korporacji.

Pierwsze zdziwienie. Harley ogłasza światu wejście w projekt elektrycznego motocykla. Miałem wtedy okazję być na testach czegoś, co jeszcze nie nazywało się LiveWire. Nie powiem, mimo że konstrukcja była jeszcze mocno niedopracowana, podobało mi się. Jednak pomyślałem, że jakoś trudno wyobrazić sobie na takim motocyklu brzuchatego brodatego gościa w wieku niemal emerytalnym i trochę dziwiłem się Harleyowi, że wszedł w ten projekt. Zdziwienie drugie. Pan America – maszyna z segmentu Adventure, czyli takiego, w którym chłopcy z Milwaukee są absolutnie zieloni. Ale też mi się podobało. W sumie czemu nie? Przecież świat idzie z postępem, trzeba się otwierać na nowych, nieco innych niż ci “brzuchaci”, klientów. Zdziwienie trzecie. Harley rezygnuje ze Sportstera. Znaczy – rezygnuje w pewnym tylko stopniu, bo model o tej nazwie pozostaje w ofercie, tyle tylko, że już nie ma nic wspólnego z ideologią przedsionka do prawdziwego harleizmu. Sportster 883 traktowany był jako tani, niewielki motocykl dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z „amerykańską legendą”. Dla ludzi z mniejszym doświadczeniem, którzy nie dotknęli jeszcze smaku bycia częścią tej wspólnoty, a po prostu chcą jeździć. Nikt mnie nie przekona, że obecny Sportster ze wściekłym silnikiem Revolutiom Max 1250 o mocy powyżej 120 KM, to dobra maszyna dla początkujących. Tłumaczenie, że zniknięcie z oferty lekkiego i przyjaznego małego Sporciaka jest wynikiem kolejnych, coraz bardziej restrykcyjnych norm EURO5+, jakoś mnie nie przekonuje, bo przecież inne firmy potrafią konstruować właśnie takie motocykle. Przykłady? Proszę bardzo. Chiński QJ Motor SRV 600 czy 700, doskonale pełniłby rolę pierwszego w życiu Harleya. Nawet, dziwnym trafem, z wyglądu podobny jest do nowego Sportstera.

Wygląda na to, że nie tylko ja jestem, delikatnie mówiąc, zdziwiony polityką Harleya. Sądząc po spektakularnych spadkach sprzedaży, klientela na całym świecie ma podobne zdanie. Przejdę więc do meritum, czyli nabrzmiałego jądra problemu. Moim zdaniem, w poszukiwaniu nowych odbiorców Milwaukee poszło po prostu złą drogą. Czemu? Bo właściciele uwierzyli, że „amerykańska legenda” to to samo, co kartofle czy ropa naftowa, i da się je sprzedawać jak każdy inny towar. A uwierzyli korporacyjnym gościom, którzy zapewniali, że znają się na wszystkim. I skoro umieli sprzedawać sportowe pepegi, to i z motocyklami sobie poradzą. Tymczasem jak wyszło – każdy może ocenić sam po oficjalnych wynikach finansowych firmy. Legenda Harleya nie wzięła się znikąd. Zrodziła się z pasji i wiary kilku pokoleń, że uczestniczą w tworzeniu czegoś wyjątkowego, lepszego niż konkurencja, chociaż oczywiście nie zawsze było to zgodne z rzeczywistością. W budowanie sukcesu zaangażowani byli wszyscy, począwszy od managementu i konstruktorów, poprzez sprzedawców i mechaników, na samych klientach kończąc. Wszyscy mieli poczucie, że uczestniczą w czymś wyjątkowym. Tymczasem okazuje się, że program Excel i różne marketingowe wygibasy nie są ani wyjątkowe, ani tym bardziej fajne. Przekuwanie pasji i zaangażowania pracowników w korporacyjne procedury być może dobrze sprawdzają się w branży farmaceutycznej czy spożywczej, ale nie w motocyklowej.

Po co daleko szukać przykładów? Takie polskie, kultowe salony Harleya jak Appaloosa czy Liberator należą już do przeszłości, a wygląda na to, że ich właściciele nie są wybitnie zmartwieni tym faktem. Myślę sobie, że taka sytuacja nie wyniknęła z przypadku. Ktoś tam na szczycie korporacyjnej piramidy, w ferworze walki o władzę i wpływy zapomniał, że motocykle to nie to samo, co najsmaczniejsze nawet odmiany fasoli strąkowej. Może się mylę, ale chyba nigdzie na świecie nie powstają kluby fanów np. Polopiryny S czy ketchupu Heinz, a Harleya – jednak tak. Skoro zbudowało się legendę, to po prostu trzeba o nią dbać… 

KOMENTARZE