Zwłaszcza tym osobnikom, którzy muszą szczypać się z pieniędzmi i ostro przestrzegać reżimu rodzinnego budżetu po stronie wydatków. A do tej kategorii należy większość naszego społeczeństwa, włączając w to, niestety, także autora niniejszego felietonu Jak to się za sanacji mawiało, „skończyły się żarty, zaczęły się schody”, i wygląda na to że jak każde schody prowadzą […]
Zwłaszcza tym osobnikom, którzy muszą szczypać się z pieniędzmi i ostro przestrzegać reżimu rodzinnego budżetu po stronie wydatków. A do tej kategorii należy większość naszego społeczeństwa, włączając w to, niestety, także autora niniejszego felietonu
Jak to się za sanacji mawiało, „skończyły się żarty, zaczęły się schody”, i wygląda na to że jak każde schody prowadzą zarówno w górę, jak i w dół. W górę (i to dosyć stromo) lecą ceny paliw, w dół natomiast liczba przejeżdżanych przez nas kilometrów. Minęły już chyba czasy, kiedy to człowiek jak panisko zajeżdżał pod dystrybutor, wtykał we wlew paliwa maszyny rurkę z dystrybutora i czekał, aż benzyna zacznie przelewać się wierzchem. Teraz z niemal aptekarską dokładnością aplikujemy do baku ściśle odmierzoną ilość decymetrów sześciennych życiodajnego (dla silnika naszego pojazdu) eliksiru, a wyznacznikiem nie jest pojemność zbiornika, ale portfela.
Prawdopodobnie jak większość z Was nie bardzo do tej pory zastanawiałem się nad ceną litra paliwa, pamiętając jedynie, ile muszę zapłacić za pełen zbiornik. W przypadku mojej beemki jest to dosyć proste, bo mieści się tam 20 litrów, więc jeszcze niedawno „wlewy” te kosztowały 70 zł. Jednak ostatnio z przerażeniem stwierdziłem, że licznik dystrybutora pokazał liczbę powyżej 80. Zrobiło mi się jakoś tak smutno na duszy. Jestem w stanie pogodzić się z szybko rosnącymi cenami paliw pod warunkiem jednak, że moi pracodawcy zechcą uwzględnić ten fakt przy wypłacaniu comiesięcznych poborów. Nie słyszałem jednak jeszcze o przypadku, aby chlebodawcy z własnej i nieprzymuszonej woli podnosili pensje z powodu wzrostu cen paliwa.
A przecież ten gwałtowny wzrost musi odbić się na cenach wszystkich towarów i usług w naszym kraju. Przepraszam, że podaję przykład tak trywialny, ale lepszego wcale nie potrzeba. Dowiezienie pieczywa czy masła do sklepu będzie kosztowało więcej, więc automatycznie i piekarnia, i mleczarnia muszą podnieść ceny swoich wyrobów. Szewc, żeby zarobić na chleb i masło, też musi podnieść ceny itd…. Jeżeli jednak ceny rosną, a zarobki nie, to każdy normalny człowiek zaciska pasa, żeby jakoś przeżyć. A zaciskanie pasa zaczyna się przeważnie od ograniczenia przyjemności. Jazda motocyklem to czysta przyjemność. Wnioski wyciągnijcie sami…
A co na to wszystko nasz rząd? Odpowiedzi udzielił minister Hausner: proszę się nie obawiać, rząd cały czas monitoruje analizę sytuacji. To głęboka myśl, a jednocześnie piękne z literackiego punktu widzenia zdanie wygłoszone zostało przed kamerami telewizyjnymi w maju tego roku i z pewnością uspokoiło wszystkich rodaków. Skoro rząd monitoruje analizę, to wszystko jest w porządku i nie ma czego się obawiać. Należę jednak do tego pokolenia, które na własnej skórze odczuwało dobrodziejstwa takiego „monitorowania” w postaci kartek na benzynę. W sumie jeżeli ktoś miał głowę na karku i sprawny motorower, praktycznie nie odczuwał uciążliwości związanych z reglamentacją paliw. Samochody miały bowiem ściśle określony limit przydzielanego paliwa ustalany na podstawie pojemności silnika. Motocykle tankowały zaś trzy razy w miesiącu pełen bak. Wystarczyło więc zainstalować do motorynki (wymagało to co prawda pewnych przeróbek, ale w sumie się opłacało) zbiornik od starego ruskiego motocykla i można było stać się szczęśliwym właścicielem 60 litrów paliwa miesięcznie. Kartki samochodowe pozostawały na wakacje. Ta po latach, wydawałoby się, śmieszna historyjka doskonale dowodzi tezy, że Polak potrafi, nie chciałbym jednak mimo wszystko na nowo znaleźć się w tamtych czasach
Nie wiem jeszcze, jak poradzi sobie w tej ciężkiej paliwowej sytuacji, ale jestem pewien, że mając obecnie do czynienia z gospodarką rynkową, sytuacja sama jakoś się naprostuje. Cena paliwa nie jest bowiem wyznacznikiem jedynie pazerności państw wydobywających ropę naftową czy niepewnej sytuacji związanej z wojną w Iraku. Znaczną częścią ceny benzyny w naszym kraju są przecież podatki nakładane nie przez złych Irakijczyków czy Rosjan, ale właśnie przez rodzimych owych „monitorujących analizę sytuacji”. Nie do końca znam się na polityce ani gospodarce, ale odnoszę wrażenie, że cena 4 zł za litr paliwa jest w naszych warunkach nie do zaakceptowanie przez klientów. Doszliśmy do wielkości granicznej i po prostu z użytkowników pojazdów z silnikami spalinowymi nie da się już więcej wydusić. Zwłaszcza że wydusza się z nas w cenie paliw opłaty na budowę i modernizację i budowę dróg i autostrad, a społeczeństwo ma niejasne podejrzenia, że cała ta kasa znika w budżetowej czarnej dziurze.
Sytuacja wydaje się być jednoznaczna. Statystyczny obywatel na paliwo do swej maszyny przeznaczał do tej pory, powiedzmy, 50 zł tygodniowo, to po podwyżce cen wcale nie zacznie przeznaczać 55 zł. Jego już na to nie stać. Będzie po prostu kupował mniej benzyny. Mniejsza sprzedaż oznacza mniejsze wpływy do budżetu państwa. Podniesienie ceny wcale nie musi oznaczać zwiększonych zysków. Często dzieje się odwrotnie. Doskonały tego przykład mieliśmy kilkanaście miesięcy temu z naszą specjalności narodową – wódką. W sklepach była droga, więc kwitł przemyt, a państwo nie zarabiało na akcyzie (to głównie ona wchodzi w skład ceny alkoholu). Wystarczyło obniżyć podatki – i proszę – klient zadowolony i państwo zaczęło zarabiać. Może więc w przypadku paliwa zadziałałby podobny mechanizm?
Kilkakrotnie już wybrzydzałem na łamach „ŚM” na stan naszych dróg, wysokie opłaty za przejazdy autostradami, „biopaliwa” z domieszkami mazutu, brak kultury innych użytkowników dróg (taka już jest funkcja felietonu), a więc na wszystkie rzeczy, które – ogólnie rzecz ujmując – zatruwają nam motocyklowy żywot. Jednak nigdy do głowy by mi nie przyszło, że rozwój motocyklizmu zostanie zahamowany przez tak prozaiczną przyczynę, jaką jest cena benzyny. Wcale nie twierdzę, ze motocykle natychmiast znikną z naszych dróg, ale jest rzeczą pewną, że każdy z nas znacznie bardziej rozważnie będzie planował motocyklowy sezon, starannie dobierając zloty i rajdy, na które chciało by się pojechać. Z pewnością część nich nie wejdzie do kalendarza naszych imprez, i to nie ze względu na małą atrakcyjność, ale z powodu monitorowania analizy sytuacji we własnym portfelu. Mimo wszystko życzę wszystkim udanego sezonu.