Ludzie już tak mają, że szukają ujścia dla zgromadzonej w sobie energii. Akurat nikomu z naszego motocyklowego światka nie trzeba tego specjalnie tłumaczyć. Sęk w tym, że przynajmniej u części społeczeństwa ta energia manifestuje się nie znoszącą sprzeciwu, a w rezultacie nieznośną dla otoczenia chęcią ulepszania świata. Pierwszy z brzegu przykład to tzw. miejscy aktywiści.
Na skróty:
Nie jest wielką tajemnicą, że ktokolwiek związany z motoryzacją, niekoniecznie zawodowo, nie będzie miał z tą specyficzną grupą działaczy po drodze. Nie ma co ukrywać, że to m.in. dzięki naciskom różnej maści organizacji ekologicznych czy, nazwijmy to szeroko, miejskich, wprowadzane są coraz surowsze normy emisji spalin i hałasu, zakazy wjazdu do centrów miast dla starszych pojazdów czy ciągłe zwężanie ulic. Nie brakuje opinii, że ci ludzie są w dużej mierze odpowiedzialni za powolne rozmontowywanie branży motoryzacyjnej (w tym motocyklowej) jaką znamy. Wrogowie singli na gaźniku, pogromcy gulgotu V-twina, kastratorzy rzędowych czwórek…
Rzeź (nie)winiątek
W rynkowy niebyt odchodzą kolejne legendarne modele (w tym roku np. Yamaha FJR1300), a ich następcy, jeśli są, to słabsi i drożsi. Rosną koszty każdego przejechanego kilometra, w mediach czuć atmosferę końca pewnej ery, pojazdy elektryczne z uporem maniaka określane są jako „czyste”, choć w globalnym rozrachunku wcale takie nie są. W tych warunkach łatwo o wzmożone emocje i wojenkę na poziomie czysto międzyludzkim, gdzie nie ma już miejsca na rzeczowe argumenty. Spróbowałem jednak zagryźć zęby, na zimno podejść do tematu i spojrzeć na aktywistów ze zrozumieniem, a przynajmniej próbą ich zrozumienia. Założyłem, że są to ludzie myślący, kierujący się twardymi danymi i rzeczywistą troską o funkcjonowanie miasta. Odrzuciłem skrajne przypadki głoszące, że w zasadzie od dziś powinniśmy wyłącznie przepraszać Matkę Ziemię za swoje istnienie, a na rzecz jej kondycji zrezygnować z jakiejkolwiek formy przemieszczania się na rzecz wirtualnej rzeczywistości.
Poza celownikiem… jeszcze
Moim zdaniem należy zacząć od tego, że jako motocykliści nie jesteśmy dla nich wrogiem numer jeden. Ograniczenia nakładane na jednoślady z silnikiem są w zasadzie tylko odpryskiem walki z obecnością samochodów w mieście. Co więcej, moim zdaniem przynajmniej częściowo słusznej. Z której strony by nie patrzeć, gołym okiem widać, że auta się w naszych „metropoliach” już zwyczajnie nie mieszczą. Zawalone wszystkie pasy ruchu, ile by ich nie było, gigantyczne problemy z parkowaniem. Ja, operując w Warszawie i okolicach, już dawno zrezygnowałem z poruszania się samochodem. Jeśli nie mogę jechać motocyklem lub skuterem, wybieram transport publiczny – jest naprawdę szybciej, wygodniej i bez nerwów.
Nie mam pretensji do miejskich planistów i próbujących na nich wpływać ruchów miejskich, że próbują ten chaos uporządkować. Na wolnej amerykance dalej już się nie da. Inna sprawa, że kierowcy aut sami robią sobie pod górę, chociażby jeżdżąc po miejskich ulicach z debilnymi prędkościami. Stwarzają realne zagrożenie, a każdy spektakularny wypadek to woda na młyn dla fanów zwężania, zabraniania i „uspokajania ruchu”. Poza tym w mieście liczy się płynność, a wobec setek skrzyżowań ze światłami większa prędkość wcale nie przekłada się na czas przejazdu. Naprawdę, „pięćdziesiątka” jest w mieście optymalna!
Jeden ważny zgrzyt
Gdzie więc leży ta gruba linia, którą jednak staram się odgradzać od wszelkiej maści aktywistów miejskich? W jednym prostym fakcie – oni wciąż myślą o transporcie jako czymś pomiędzy aktywnościami. Jak o połączeniu między domem, szkołą, kinem, kawiarnią, halą sportową, które powinno być jak najszybsze, niezauważalne i „ekologiczne”. I dlatego dziwią się samochodziarzom i tępią ich, a przy okazji obrywa się nam, motocyklistom. Nie mam przy tym wątpliwości, że kiedy rozprawią się z „blachosmrodami”, wezmą się za nas.
A dla nas, proszę koleżeństwa, transport z użyciem naszych pojazdów jest nie tyle czymś, co łączy aktywności, ale aktywnością samą w sobie, i to ulubioną. Nie uprawiamy jazdy z punktu A do B, tylko dla przyjemności. Przedłużamy trasy, jeździmy bez celu, upajamy się wiatrem i prędkością. Produkujemy spaliny. Cóż za nieefektywność, cóż za marnotrawstwo, cóż za nieświadomość czasów i wyzwań klimatycznych, które przed nami stoją!Mam wrażenie, że oni po prostu patrzą na nas tak, jak większość z nas patrzyłaby na wielki zlot fanów customowej hydrauliki. Wiecie, niby w łazience człowiek powinien móc sprawnie umyć twarz, pupę i „juwenalia”, ale nie – oni dodatkowo licytują się na instalacje z drogich metali, fantazyjne kurki, designerskie zawory, wanny ze złota i skomplikowane receptury magicznych mydeł. Totalny przerost formy nad treścią, choć nie sposób odmówić zajawki.
Dogadamy się?
Dlatego moje podejście do tego typu ruchów społecznych stopniowo wyewoluowało z czynnego sprzeciwu do „uważnego ignorowania”, z zachowaniem czujności, bo towarzystwo potrafi nie mieć umiaru. Nie wchodzić w polemikę, tylko działać tam, gdzie można – przede wszystkim nie głosując na żadnego z tych zbawców lub, jeśli to możliwe, głosując przeciwko inicjatywom ludzi, z którymi mentalnie mi zupełnie nie po drodze. Żyć obok siebie, ale robić swoje. I uważnie słuchać, nie wrzucać do jednego wora, odróżniać rozsądnych od kosmitów, nie odmawiać człowieczeństwa. Siedzimy w tym razem.