Co tu dużo gadać – jest dobrze, aczkolwiek nie beznadziejnie.
W stosunku do roku ubiegłego nawet jakoś drgnął słupek sprzedaży motocykli w Polsce, chociaż po minach sprzedawców nie bardzo to widać. Chodzą jacyś tacy struci, niezbyt zadowoleni i narzekają. Głównie na pogodę, jakby to właśnie ona była sprawcą ich nieszczęść. A przecież prawda jest zupełnie inna i niezmienna od lat. Jak ludzie mają pieniądze, czują się finansowo bezpieczni, to kupują motocykle i żadne śnieżyce czy gradobicie ich nie powstrzyma. My (znaczy się klientela) tymczasem czujemy się jednak niekiedy niezbyt pewnie i mimo coraz wyraźniej słyszalnych sygnałów o poprawie niemal wszystkich parametrów gospodarczych, z pewną taką nieśmiałością podchodzimy do wydawania pieniędzy na towary „drugiej kolejności odśnieżania”, czyli takie, bez których w ciężkich czasach potrafimy się obejść. Więc wydaje mi się, że „wskaźnik kupowalności” motocykli byłby dla Polski najlepszym probierzem, czy jest dobrze, czy tak sobie. Wychodzi na to, że nie jest dramatycznie.
O ile z samymi motocyklami jest jeszcze jako tako, to z motorowerami jest bryndza totalna. Tendencje spadkowe rzędu 25 – 30 % towarzyszą nam praktycznie przez cały ten rok i wygląda to rzeczywiście kiepsko. To znaczy kiepsko z punktu widzenia tych, którzy zaimportowali jakieś kosmiczno-monstrualne ilości chińskich skuterków i nie bardzo wiedzą, co z tym fantem teraz zrobić. W dodatku w większości przypadków kupowane były wtedy, gdy nasza rodzima złotówka leżała plackiem, więc płaciło się za nie względnie drogo. Pomysł w zasadzie może być tylko jeden. Mówiąc brutalnie – ściąganie gaci, a mówiąc językiem biznesowym -obniżka cen aż do poziomu akceptowalnego przez klientów. Jak na razie, jest to 1500 zł, ale poczekajmy, pewnie będzie jeszcze taniej, bo przecież leżakujące na składach celnych, jak nie przymierzając stare wino w piwnicy, kontenery ze skuterami, co miesiąc kosztują i to wcale niemałe pieniądze. Więc pewnie bardziej opłaca się wyprzedawać je nawet ze stratą, niż czekać kolejne miesiące.
Tu jednak pojawia się kolejny, wcale nie mniejszy, problem. Wbrew głośnym krzykom opozycji, chyba jednak żyje się nam (statystycznie jako całemu społeczeństwu) coraz lepiej i zwyczajnie stać nas na coraz lepsze rzeczy. Ze skuterami jest mniej więcej tak, jak z klapeczkami za 5.50 zł, które w letniej promocji rozchodzą się w supermarketach jak ciepłe bułki. Mają jednak tę właściwość, że przeważnie nie są w stanie przetrwać nawet tygodnia. Ale co tam, 5.50 nie pieniądz, kupię sobie nowe. Bogatemu wszystko wolno! Jednak w Polsce coraz więcej ludzi zaczyna wybierać klapeczki za 19 zł, które dają znacznie większe prawdopodobieństwo przetrwania przez cały sezon. I ze skuterami jest całkiem podobnie. Klientela woli zapłacić 300 zł więcej, ale kupuje sobie za to pewien komfort psychiczny. Więc te najtańsze rollerki zwyczajnie zaczynają już być traktowane z odrobiną nieufności. Czy to się aby zbyt szybko nie zepsuje? Jak dowodzą wyniki tegorocznych sprzedaży, jeszcze nie przerzuciliśmy się całkowicie na ekskluzywne, „markowe” skutery, ale tendencja do oczekiwania wyższej jakości, nawet kosztem nieco większego wydatku, jest wyraźna. Tylko co tu teraz zrobić z zalegającymi na magazynach „nieco słabszymi” modelami?
Pod tym względem „dorosłe” motocykle nie mają problemu. Co prawda w przypadku znanych marek trudno mówić o „nieco słabszych” modelach, bo tu raczej wszystko jest dopracowane i na stałym, równym poziomie, jednak importerzy z sobie tylko wiadomych powodów czasami promują tę czy ową maszynę. Powstają wtedy wersje limitowane, czyli motocykle seryjne, doposażone w przeróżne akcesoria jak kufry, wyższe szyby, czy nawet specjalne malowania. Jeszcze kilka lat temu takie oferty pojawiały się późną jesienią, ale w tym nieco trudniejszym roku już w lipcu można było trafić całkiem ciekawy kąsek. No cóż, wygląda na to, że znowu nadchodzi dobry moment dla kupujących, poczekajmy jednak do jesieni, kiedy to importerzy już „na poważnie” zaczną ścigać się o klientów, tak jak to miało miejsce 2-3 lata temu.
A przy okazji dobra rada dla wszystkich malkontentów, którzy narzekają na wciąż (ich zdaniem) zbyt wysokie ceny motorków w Polsce. Przyczynę tego nieszczęścia upatrują głównie w posuniętej do granic przyzwoitości pazerności salonów sprzedaży. Przecież żyjemy w wolnym kraju, gdzie nie jest trudno o wizy, więc nic prostszego, wsiadaj bracie w samolot, leć do fabryki, kup po kosztach i po sprawie! Zaoszczędzisz wtedy na tych wszystkich obrzydliwych „pośrednikach”, którzy spijają klientowską krew. Nie zapłacisz przecież ani za czynsz salonu, ani za pensję sprzedawców, sprzątaczek, kasjerek mechaników i wszystkich tych darmozjadów, którzy tylko czyhają na twoje ciężko zarobione pieniądze. Po prostu sam przywieź sobie motocykl z fabryki. Oczywiście, jeżeli fabryka zechce ci sprzedać po cenach fabrycznych. Ale zaraz zaraz… przecież producent też zdziera z ciebie pieniądze, bo oprócz czystych kosztów produkcji, do ceny motocykla dolicza także swoją marżę – a to już skandal! To może lepiej kupić motocykl po kawałku u producentów podzespołów? Też słabo, bo z pewnością oni także, jak cała reszta tych „naciągaczy” coś tam dołoży do kosztów produkcji. Więc najtaniej to chyba wychodzi samodzielnie ukopać sobie rudy żelaza, aluminium, potem to wytopić, przekuć, zebrać trochę plastikowych butelek na śmietniku i przetworzyć je w owiewki i motocykl gotowy! Tanio, szybko, solidnie. W dodatku taki, jaki byś sam chciał, a nie jaki wymyśli głupkowaty projektant.
A teraz tak serio. Przyglądając się naszej szeroko pojętej branży motocyklowej od ponad 20 lat, jakoś nie zauważyłem, żeby chociaż jedna osoba dorobiła się na tym gigantycznej fortuny. A wydaje mi się, że znam większość ludzi „z branży”. Owszem, niektórzy mają większe lub mniejsze domy, nawet jeżdżą nie najgorszym samochodem i wakacje spędzają niekiedy w Egipcie. Ale jak na ćwierć wieku ostrej tyrki, nie wygląda to imponująco. Zwłaszcza jeżeli ich majątki skonfrontujemy z gośćmi choćby z branży samochodowej czy komputerowej. Toż to nędza, panie, nędza. Tu pojawi się druga już w tym felietonie rada, tym razem dla ludzi, którzy chcą jakoś związać swe życie z motocyklami. Zastanówcie się nad tym dobrze, czy warto! Bo ta branża da wam to, co dawno temu obiecywał Brytyjczykom sir Winston Churchill: krew, pot i łzy. A jedyną pociechą w tej działalności jest fakt, że pracować będziecie przy ulubionych zabaweczkach i w dodatku z fajnymi ludźmi!