Od razu pragnę zaznaczyć, że dalsza część wywodu nie będzie miała charakteru opowieści kombatanckich z cyklu: ja jako były partyzant. Być może całkiem nieudolnie, powierzchownie i niezbyt profesjonalnie spróbuję wyjaśnić, czemu dzisiejsi motocykliści są nieco inni niż ci sprzed 20-30 lat i czemu coraz trudniej jest mówić o motocyklowej solidarności. Fakt, że kilkadziesiąt lat temu […]
Od razu pragnę zaznaczyć, że dalsza część wywodu nie będzie miała charakteru opowieści kombatanckich z cyklu: ja jako były partyzant. Być może całkiem nieudolnie, powierzchownie i niezbyt profesjonalnie spróbuję wyjaśnić, czemu dzisiejsi motocykliści są nieco inni niż ci sprzed 20-30 lat i czemu coraz trudniej jest mówić o motocyklowej solidarności.
Fakt, że kilkadziesiąt lat temu Polska była jednym z najpoważniejszych producentów jednośladów na świecie (nie mam tu na myśli dojrzałości i jakości konstrukcji, ale jedynie liczbę wytwarzanych egzemplarzy), nie znaczyło to wcale, że w naszym kraju było proporcjonalnie wielu motocyklistów, klubów, zlotów czy nawet imprez sportowych. Popularne Wuechy stanowiły zwykły, najbardziej siermiężny środek transportu i naprawdę niewielu posiadaczy tych skądinąd zacnych maszynek zastanawiało się na problemem „wiatru we włosach” czy „legendy asfaltowej wstęgi”. Motocykl kojarzył się raczej z listonoszem, pracownikiem leśnym, a w ekstremalnych wypadkach nawet z jadącą na wiejski targ „babą z jajami”. Istniała jednak zawsze grupa ludzi zajmujących się „prawdziwymi” motocyklami, chociaż ich prawdziwość była rzeczą wielce umowną i opierała się właśnie na poczuciu pewnej wspólnoty. Oczywiście, że i w tej „braterskiej wspólnocie” byli równi i równiejsi, bo w końcu Indian Big Chief to nie to samo co DKW RT 125, a i posiadacze nawet mocno podjeżdżonej japoni też czuli się od reszty nieco lepsi, jednak wspólna pasja oraz godziny spędzane w garażach na reanimacji sprzętów powodowały, że motocykliści łatwo znajdowali wspólny język. Tych „prawdziwych” maszyn było względnie niedużo, imprez jeszcze mniej, więc wszyscy znali się jak łyse konie i każdy zlot był wielkim wydarzeniem długo jeszcze później wspominanym i komentowanym. To zjawisko praktycznie zanikło, bo wystarczy otworzyć elektroniczny kalendarz imprez, aby przekonać się, ile współczesny biker ma do wyboru weekendowych motorozrywek.
W dodatku odnoszę wrażenie, że „niegdysiejsze zloty” były jakby mniej komercyjne. Kolesie organizowali je z potrzeby serca (albo przynajmniej potrafili sprawiać takie wrażenie) dla samej przyjemności spotykania się z takimi samymi jak oni opętańcami. Być może czas nieco zatarł wspomnienia i pozostawił w głowach nieco starszych motocyklistów jedynie miłe chwile oraz troszkę wypaczył minioną rzeczywistość, ale sam biorąc niekiedy udział w organizacji takich imprez, pamiętam, że chyba mniej uwagi przywiązywało się do problemu kasy, a bardziej starano się uatrakcyjnić spotkanie. Wiem, że czasy są teraz inne, ale jak mówi stare przysłowie: „Czasy są zawsze inne” i nie należy w tym upatrywać powodu zmian w motocyklowym światku, a w szczególności w zanikaniu poczucia więzi i jednośladowej wspólnoty. Po prostu maszynki traktowane są nieco inaczej. Kiedyś był to (niekoniecznie mroczny) obiekt pożądania zdobywany przeważnie w wielkim trudzie i jedynie ludzie rzeczywiście zarażeni mechaniczną chorobą stawali się posiadaczami stalowego rumaka. Dzisiaj stał się on dla znacznej liczby ludzi jeszcze jedną zabaweczką, wyznacznikiem statusu społecznego, albo po prostu sposobem na wyhaczanie panienek, dostępną praktycznie od ręki zarówno dla tych z bardziej, jak i mniej zasobnym portfelem. I nie ma w tym absolutnie nic złego, tyle tylko że ludzie tacy przeważnie mają w głębokim poważaniu opowieści o motocyklowym braterstwie i wszelkie tego typu irracjonalne pierdoły. Wygląda na to, że to właśnie dla nich organizowane są wszelkiego rodzaju komercyjne przedsięwzięcia. W dodatku coraz częściej przygotowywane przez wyspecjalizowane turystyczno-rekreacyjne przedsiębiorstwa, a nie nieprofesjonalne kluby. Jednak skoro jest popyt, musi pojawiać się i podaż zwłaszcza, że od pewnego czasu na własne życzenie żyjemy w społeczeństwie kierującym się zasadami kapitalistycznej logiki.
Nie znaczy to wcale, że ludzi pielęgnujących te dawne, dobre tradycje nie ma już wcale, oni po prostu troszkę nikną w coraz liczniejszym tłumie gości, którzy nie widza różnicy między motocyklem, deską do serfowania, paralotnią czy kijem do gry w golfa. Co ciekawsze, zaczynają oni (absolutnie sprzecznie z ideą motocyklowego braterstwa) organizować imprezy zamknięte, tylko za zaproszeniami, dla wypróbowanych dobrych przyjaciół, a nie frędzli posiadających motocykl niejako przypadkowo. Doskonale bawią się w swoim towarzystwie, w miarę szczelnie odgradzając od tych „nieprawdziwych”, trochę z obawy, a być może troszkę ze snobizmu. Kilka razy miałem okazję być na zlocie (powiedzmy raczej zlociku), kiedy to uczestnicy zwracali się do siebie: „panie prezesie, panie dyrektorze”, a w sobotni wieczór nikt nie darł się przy scenie: „Pokaż d…! Posiłki serwowane były przez wyfraczonych kelnerów na eleganckich zastawach, a przy stole rozmawiało się o akcjach, obligacjach czy czymś takim. W sumie goście przyjechali na motocyklach i też czuli się raczej motocyklowo.
Tak czy owak mamy do czynienia z dwoma rodzajami zlotów motocyklowych – albo są to ogólnokomercyjne spędy, albo zamknięte tylko z zaproszeniami. Zarówno jedne, jak i drugie jeszcze w latach 80. były niemal niespotykane, bo wtedy więź między motocyklistami nie byłą jeszcze tak rozmyta przez liczbę maszyn, jak i pogoń za pieniądzem. Być może jest to zbyt idylliczny obraz naszego odchodzącego światka, ale przecież miło jest zachować taki właśnie obraz młodości. Zwłaszcza że coraz rzadziej można już spotkać się czy to na internetowym forum, czy w klasycznych dyskusjach z nieśmiertelnym do niedawna tematem – jaka jest definicja prawdziwego motocyklisty? A przecież właśnie od tego prostego pytania powinny rozpoczynać się rozmyślania na temat braterstwa i solidarności motocyklistów. Tyle tylko że chyba coraz mniej ludzi zastanawia się nad tym problemem. Trochę szkoda, bo pewnie o tym wspaniałym zjawisku niedługo będziemy rozmawiać jak o wojnach Punickich lub czymś równie odległym, niezrozumiałym, co być może kiedyś istniało, ale nikt nie wie, czy na pewno, a być może istniało jedynie w wyobraźni grupki dziwaków.