Od stycznia do opłat za kursy i egzaminy zaczyna być doliczany podatek VAT. Czyli, jakby nie patrzyć, będzie drożej o 23 proc.
Już w poprzednim numerze rozpisywałem się na temat motocyklistów jako gatunku powoli ginącego. Pojawiły się jednak nowe fakty, które w pewnym sensie jeszcze bardziej potwierdzają moją tezę. Zagadnienia te dotyczą w zasadzie jedynie przyszłych motocyklistów, więc wszyscy „pełnoprawni” nie muszą być zainteresowani dalszymi wywodami. Zacznijmy od krótkiego kursu ekonomii. Jak coś jest tanie, to wszystkich na to stać, a im bardziej cena idzie w górę, tym mniej ludzi może sobie na to pozwolić. Im drożej, tym towar jest dostępny dla mniejszej grupy. I w zasadzie w ogóle nie ma znaczenia, jakiego dobra to dotyczy. Tak po prostu skonstruowany jest świat i chyba trudno polemizować z tą podstawową ekonomiczną tezą. Wychodząc z takiego prostego założenia, możemy śmiało wyciągnąć wniosek, że im drożej będzie kosztowało zdobycie prawa jazdy, tym mniej ludzi będzie na nie stać. Jak na razie, całkiem logiczne – czyż nie? A właśnie od nowego roku rządowe ustawy zafundowały nam taką niespodziankę. W dodatku dotyczy to jedynie motocyklowego prawa jazdy. Od stycznia do opłat za kursy i egzaminy zaczyna być doliczany podatek VAT. Czyli, jakby nie patrzyć, będzie drożej o 23 %. A jak będzie drożej, to zgodnie z przyjętą wcześniej tezą, mniej ludzi będzie na to stać, więc motocyklistów będzie mniej, niż mogłoby być, gdyby prawko kosztowało mniej. Co ciekawe, pozostałe kategorie w ciągu dalszym zwolnione są z tego obowiązku, a jedynie amatorzy stalowych rumaków będą podlegali obowiązkowi odprowadzenia podatku VAT. Uzasadnienie tej decyzji jest proste: samochodowe, ciężarówkowe czy traktorowe prawko potrzebne jest do pracy, a „motorowe” tylko do zabawy. A za zabawę, czyli przyjemności, należy płacić. Jakoś nie miałem chęci ani siły badać, kto był pomysłodawcą tego rozporządzenia, więc nie będę pisał „rząd”, tylko delikatnie: w taki to właśnie sposób polski ustawodawca przyczynia się do zmniejszenia pogłowia motocyklistów w Polsce. Zapewne z jakiegoś punktu widzenia jest to słuszne, bo przecież wiadomo, że motocykliści tylko hałasują, przekraczają prędkości i powodują wypadki. Więc im ich mniej, tym lepiej. Zapominają jednak szanowni ustawodawcy, że branża motocyklowa, to jakby nie patrzeć, też jest (może wątłą i skromną) gałęzią gospodarki i jakiś tam dochód do krajowego budżetu wnosi. A jak motocyklistów będzie już dostatecznie mało, to cała branża pójdzie z torbami i nie dość, że nie będzie generować zysków, to jeszcze skutecznie zasili sektor bezrobotnych. Widzi mi się, że takie „vatowanie” kursów na motocyklowe prawo jazdy przyniesie więcej szkody niż pożytku, rozpatrując to nawet w kategoriach finansowych, a nie tylko etycznych. Wymyślając taką ustawę, parlamentarzyści wykazali się wyjątkową krótkowzrocznością. Owszem – pojawi się szybki pieniądz w postaci VAT-u od kursu, jednak nikt nie wziął pod uwagę tego, ilu potencjalnych motocyklistów zrezygnuje z tego prawa jazdy, a więc do kasy skarbu państwa nie wpłynie VAT za nowo zakupiony: motocykl, kask, buty, paliwo, oleje i całą resztę koniecznych gadżetów. A mam takie podejrzenie, że wielkości te wielokrotnie przekroczyłyby wpływy z opodatkowania jakiegoś marnego prawa jazdy. Litościwy ustawodawca zostawił jednak motocyklistom furtkę. Jeżeli ktoś starający się o motocyklowe prawo jazdy, dostatecznie dobrze umotywuje, że dokument ten niezbędny mu będzie do zarabiania pieniędzy, czyli pracy zawodowej, może być zwolniony z tego podatku. Może, ale nie musi. W praktyce, wszystko zależy od dobrej woli pani wypisującej rachunek za kurs i egzamin. Znając jednak polskie realia, gdzie większość decyzji urzędników opartych jest na niejednoznacznie brzmiącej literze prawa podatkowego, tylko na wielce swobodnej jego interpretacji, żadna księgowa w motoszkole nie będzie ryzykowała uznania zasadności odliczenia moto-VAT-u. Bo skoro ma takie prawo, zwyczajnie, jak w starym dobrym komunizmie, każe bez gadania płacić całość, żeby potem nie mieć ewentualnych nieprzyjemności w skarbówce. I akurat w Polsce chyba nikogo nie powinna dziwić taka logika postępowania. Więc na mój rozum, ścieżka wykręcenia się od płacenia podatku jest, ale jakoby jej nie było. Miałem już nawet taki chytry pomysł, żeby w ramach obywatelskiego nieposłuszeństwa, wszystkim chętnym do zdawania egzaminów na motocyklowe prawko wystawiać kwity, że delikwent właśnie podejmuje działalność jako współpracownik naszej redakcji i jako takiemu motocykl jest niezbędny do pracy. Redakcja przecież nie ma obowiązku brania od współpracownika wszystkich materiałów jak leci (w zasadzie nie ma obowiązku brać żadnego tekstu), niemniej do wykonania pracy motocykl jest niezbędny. Jednak po konsultacjach z działem prawnym okazało się, że ze względu na tak szeroką „uznaniowość” naszego prawa, przyniosłoby to mizerny skutek. Jedyne co mi pozostaje, to ze smutkiem życzyć wszystkim przyszłym adeptom kursów na prawo jazdy albo bogatego sponsora, albo cierpliwości w przekonywaniu mitycznej Pani Kasjerki, że bez tego dokumentu nie jesteście w stanie wykonywać pracy. I pozostaje jedynie żal, że po ponad 20 latach od pełnego odzyskania niepodległości, ciągle jeszcze urzędnicy kierujący naszym krajem nie chcą zerknąć dalej niż czubek własnego nosa i nawet nie potrafią przewidzieć, jakie konsekwencje już w niedalekiej przyszłości przyniosą ich podatkowe swawole.