Za nami czwarta edycja Enduro Rally 24 – inna od wcześniejszych, ale niezmiennie fantastyczna. Ponad 200 uczestników w czterech klasach, 1000 km trasy przez wschodnią Polskę, w tym 11 odcinków specjalnych, trzy bazy rajdu i logistyczny koszmar, z którego organizatorzy wyszli obronną ręką. Czy ER 24 to impreza również dla offroadowych debiutantów? Pojechałem tam, żeby to sprawdzić!
Na skróty:
Niektórzy motocykliści mają to szczęście, że zaczynają jazdę w terenie już jako dzieci, dzięki czemu na „miękkim” czują się jak ryba w wodzie. Inni próbują tego dopiero po latach jazdy motocyklami szosowymi, a ich droga do offroadowej sprawności jest bardzo wyboista – dosłownie i w przenośni. Ja należę do tej drugiej grupy, choć już od początku mojej przygody z jednośladami tęsknym wzrokiem patrzyłem w każdą mijaną polną drogę, w którą ze względu na gabaryty i przeznaczenie mojej maszyny nie mogłem odbić.
Złe miłego początki
Wszystko zmieniło się na początku poprzedniego, „pandemicznego” sezonu. Wziąłem do testów nowiutkie BMW R 1250 GS, z myślą o sprawdzeniu go w warunkach zwykłej turystyki. Któregoś dnia, objeżdżając okoliczne asfalty, postanowiłem skrócić sobie drogę dobrze mi znaną, ubitą szutrówką. Niestety poprzedniej nocy przeszła potężna ulewa, która zamieniła jej nawierzchnię w błotne lodowisko, na które wjechałem zbyt szybko, w stresie wcisnąłem hamulec, usztywniłem kierownicę i… dalej wiadomo. Lecąc pięknym łukiem w pobliskie krzaki przed oczami wcale nie mignęło mi moje życie, tylko grube faktury na papierze firmowym z logo BMW.
Wtedy zwyczajnie się wkurzyłem i postanowiłem, że nauczę się jazdy w takich warunkach. Dwa miesiące później miałem już pierwsze enduro – Kawasaki KLR 650 – i zacząłem intensywną naukę na własnych błędach, na jesieni podsumowując i korygując nabyte umiejętności na szkoleniu w Proenduro. Od tego czasu spotkało mnie „offroadowo” wiele dobrego, ułożyłem liczne trasy w mojej okolicy, robiłem wypady na TET, a wisienką na szutrowym torcie był wyjazd do Kirgistanu, który opisywałem w poprzednim numerze ŚM.
Po co ten pamiętnikarski wstęp? Żeby pokazać, z jakiej pozycji startowałem w tegorocznym Enduro Rally 24 i rozbić wątpliwości tych, którzy myślą, że trzeba być zawodowcem, by ukończyć ten rajd, a przy tym dobrze się bawić. ER 24, organizowany pod batutą Tomka Staniszewskiego, to w tej chwili jedna z kilku takich imprez w Polsce, na których co roku po prostu trzeba być. Słyszałem wiele dobrego o panującej tam atmosferze, świetnych dojazdówkach i wyzwaniach na odcinkach specjalnych. Widziałem filmy i zdjęcia pełne ubłoconych, ale szczęśliwych twarzy. Dlatego kiedy pojawiło się zaproszenie do wzięcia udziału w rajdzie, nie wahałem się, choć z góry wiedziałem, że części OS-ów raczej nie dam rady przejechać.
Dyskoteka objazdowa
W tym roku Enduro Rally 24 miało nieco inną formułę niż w poprzednich latach. Postawiono na format imprezy „wędrownej”, 1000-kilometrowego rajdu wschodnią ścianą Polski. Zorganizowanie trasy, pozwoleń, trzech baz oraz odcinków specjalnych musiało kosztować organizatorów masę pracy, stąd z tego miejsca składam najgłębsze ukłony, bo wszystko udało się znakomicie. Zawodnicy byli podzieleni na cztery klasy: Rally – single o pojemności od 250 do 690 ccm, Rally ADV – wielocylindrowe, ciężkie enduro 600-1200 ccm, Dakar Legends – historyczne motocykle enduro na gaźnikach, 600-1200 ccm oraz ADV, czyli klasa czysto turystyczna, w której uczestnicy czerpali przyjemność z dojazdówek i nie brali udziału w odcinkach specjalnych. Ustanowiono także klasę dla startujących w rajdzie kobiet.
Ja, jadąc na „dobrze odżywionej” Hondzie Africa Twin Adventure Sports DCT, zapisałem się do sportowej klasy Rally ADV, choć wiedziałem, że pod względem wyników raczej nie mam czego tam szukać. Stwierdziłem jednak, że chcę po prostu przejechać wyznaczone OS-y i zwyczajnie się sprawdzić, by wiedzieć, w którym miejscu jestem pod względem umiejętności.
Zaczęliśmy na pięknym Roztoczu – pierwszą bazę i start rajdu umiejscowiono na terenie zabytkowej cerkwi i opuszczonej szkoły w Łówczy k. Narola. Miejsce niezwykle klimatyczne, a przy tym za sprawą miejscowego sołtysa Ryśka bardzo przyjazne motocyklistom. Moją największą obawą jeszcze przed startem była jazda na roadbooku, z którą nigdy wcześniej nie miałem do czynienia. Okazało się, że przygotowana przez organizatorów aplikacja Easy Rally ze specjalnym, montowanym na kierownicy przyciskiem do przewijania trasy jest niezwykle łatwa w obsłudze, a sam proces nawigacji bardzo wciągający. Wielu zawodników korzystało również z tradycyjnych papierowych rolek.
Pierwszy odcinek specjalny zorganizowano już kilka kilometrów od startu, była to szybka i długa (ok. 18 km) próba na drogach wśród pól, urozmaicona piaskowymi przeprawami w małych zagajnikach. Starałem się trzymać własne, równe tempo i nie przeszkadzać szybszym zawodnikom, którym nie byłem w stanie dorównać. Po zjeździe z OS-u rozpoczęła się bardzo długa, ale niezwykle przyjemna dojazdówka, w czasie której nawigowaliśmy po lasach, małych wioskach, szutrach wśród pól i drogami wijącymi się w małych wąwozach. Coś pięknego i choćby dla tych widoków warto było wziąć udział w całej imprezie. Wschodnia Polska jest fantastyczna!Kolejny oes czekał na nas na terenie żwirowni położonej mniej więcej w połowie drogi między Chełmem a Lublinem. Był on dużo krótszy od pierwszego, za to jeszcze szybszy i bardziej intensywny. Następnie znów długi dojazd i kolejna żwirownia, tym razem w okolicach Białej Podlaskiej. W tym miejscu mieliśmy już za sobą ponad 300 km jazdy i na sporym zmęczeniu zostaliśmy wrzuceni do okalającego zespół malowniczych stawów piaskowego piekiełka z licznymi nawrotami i podjazdami.
O moim wyniku czasowym nie ma sensu pisać, natomiast po dojechaniu do mety gigantyczna satysfakcja przykryła totalne wyczerpanie. O to chodziło! Ostatnia dojazdówka doprowadziła nas, już po zmroku, do kolejnej bazy, ulokowanej w Malinowie na północ od Siemiatycz. Za nami ponad 400 km w jeden dzień! Schabowe przygotowane dla nas przez miejscowe koło gospodyń będą mi się śniły jeszcze długo…
Dzień sądu
Gdybym wiedział, co czeka mnie tego dnia, pewnie nie opuściłbym gościnnych progów bazy. Na szczęście nie wiedziałem i radośnie ruszyłem w kierunku pierwszego OS-u, zlokalizowanego we wsi Romanówka. Było to połączenie toru enduro z kilkoma wzniesieniami i przeprawy przez błotnisty szlak w lesie. Długa i męcząca próba, myślę, że nie tylko dla mnie, ale też dla innych zawodników, z którymi nierzadko musieliśmy wypychać motocykle z głębokich pułapek. Afryka radziła sobie dzielnie, ja nieco mniej, ale ostatecznie udało się dojechać do mety i ruszyć w dalszą trasę.
Kolejny przystanek to miejsce kultowe wśród polskich offroadowców, czyli Enduro Kosianka. Miejsce, które przetyrało mnie jak jeszcze nic do tej pory. Już pierwszy przejazd po wąskiej desce przerzuconej nad rzeczką Kukawką był emocjonujący, ale tam miałem przynajmniej w miarę czyste i przyczepne opony. Mówi się, że im dalej w las, tym trudniej i w Kosiance to powiedzenie znalazło pełne odbicie w rzeczywistości.
Wielkie połacie grząskiego błota nawet bez wyznaczonej ścieżki, leśne trakty wymierzone dokładnie na szerokość kierownicy, głęboki rów wymagający szybkiej decyzji, przejazd przez piaskowy tor MX, następnie wąziutki slalom między drzewami i korzeniami, a na koniec ostatnia porcja błota, totalnie zaklejone opony i… kolejna deska nad rzeczką, na którą tym razem wjazd wymagał ciasnego zwrotu po stromym zjeździe.Uznałem, że na 260-kilogramowym motocyklu i bez przyczepności nie będę ryzykował i przejechałem rzeczkę po dnie, inkasując karny domiar czasu. Po wszystkim postawiłem motocykl, położyłem się na trawie i pół godziny gapiłem się w niebo, nie mogąc się ruszyć. Dla zawodowców to pewnie normalna trasa, ja – amator z nadwagą – w tym miejscu offroadowo poczułem się jak noworodek, który nic nie wie, nic nie umie… Straszne i wspaniałe zarazem, generalnie bardzo polecam!W Kosiance zamarudziłem dosyć długo, próbując dojść do siebie, w czym bardzo pomogły kulinarne specjały serwowane u gospodarza tego miejsca, Zenona Boguszewskiego. Dojazdu do kolejnego OS-a, położonego na terenie toru MX i piaskarni pod Łomżą szczerze mówiąc nie pamiętam, ale kiedy znalazłem się na miejscu, nie miałem już siły na podjęcie próby.
Tym samym z powodu niezaliczonego odcinka specjalnego wypadłem z klasyfikacji generalnej rajdu, z czym liczyłem się od początku. Do kolejnej bazy w Kamionkach koło Giżycka był jeszcze kawał drogi, a powoli zapadał już zmrok. Z kolejnego dojazdu zapamiętałem długie, piaskowe polne drogi, którymi dotarłem do Pisza. Tam było już zupełnie ciemno, więc nie zgrywając chojraka resztę trasy pokonałem asfaltem.
Mazurskie eldorado
Trzeci dzień zmagań zaplanowany był w całości na Mazurach, między Kamionkami a poligonem w Orzyszu. Zaczęliśmy od dojazdu na pierwszy oes wspaniałymi szutrówkami ciągnącymi się wśród wzgórz. Na tym etapie nie udało mi się uniknąć drobnych błędów nawigacyjnych, po których powrót na właściwą trasę zajął mi jednak dobrą godzinę. Otwierający zmagania odcinek specjalny był typową próbą szybkościową na ubitych szutrach. Tutaj wreszcie mogłem lekko rozwinąć skrzydła na ciężkiej, ale mocnej Afryce, choć jadąc na granicy rozsądku, własnych umiejętności i bezpieczeństwa i tak wykręciłem czas dający miejsce dopiero w czwartej dziesiątce. Przede mną długa droga…
Następny OS okazał się moim ulubionym w całym tegorocznym rajdzie. Wyznaczono go na trawiastych wzgórzach w okolicach wsi Cierzpięty. Wyobraźcie sobie grupę hobbitów szalejących na motocyklach po zielonym Shire… klimat był tu bardzo podobny, było kilka pułapek, ale generalnie należało trzymać otwarty gaz i cieszyć się jazdą. Tę wspaniałą trasę musiałem przejechać powoli jeszcze raz, bo za pierwszym razem trzęsło tak mocno, że odpięła się moja torba z narzędziami i innymi ważnymi rzeczami, m.in. okularami. Musiałem ją znaleźć i w końcu znalazłem. Przez to jednak spóźniłem się o kilka minut na start słynnego już odcinka na poligonie w Orzyszu, którego w rezultacie nie przejechałem.
Miał on być po obiedzie puszczony powtórnie, w drugą stronę, ale ze względów bezpieczeństwa organizatorzy musieli go ostatecznie odwołać, choć część zawodników zdążyła już wyjechać na trasę – odcinek ten nie liczył się do klasyfikacji końcowej. Wróciliśmy na OS do Cierzpięt, który również przejechaliśmy w odwrotnym kierunku, po czym skierowaliśmy się do bazy w Kamionkach, gdzie czekał już wytaśmowany na terenie agroturystyki „Lechu Farm” slalom prowadzący na oficjalną metę rajdu. Wjazd na podest, seria zdjęć, uścisk dłoni Tomka Staniszewkiego, pamiątkowa nagroda do postawienia na biurko, impreza do nocy i… silne postanowienie powrotu za rok.
Czy warto?
Pytanie w zasadzie retoryczne. Pewnie, że warto! Nieważne na jakim etapie offroadowego rozwoju jesteś, na pewno dasz radę przejechać chociażby wszystkie dojazdówki, które już same w sobie są ogromną przyjemnością i motywacją, by zapisać się na ER 24. Czy będziesz wolniejszy od bardziej doświadczonych kolegów, wśród których nie brakuje zawodowców, nawet z dakarowym doświadczeniem? Oczywiście, że będziesz, ale nikt nie da ci tego odczuć.
Szczerze mówiąc ani przez chwilę nie czułem atmosfery zażartej rywalizacji, dla wszystkich uczestników było to po prostu święto offroadu. Możliwość wyżycia się w kontrolowanych warunkach na OS-ach i przejechania setek kilometrów przepięknych tras na dojazdówkach. Do tego nauka nawigacji, satysfakcja z bezbłędnie pokonanych odcinków i wieczorna integracja w bazach. Udział w ER 24 to nie kwestia umiejętności czy wiary w siebie – tu po prostu wystarczy, że jesteś. Sprzęt też nie ma większego znaczenia, da radę każde enduro na kostkach, maszyny nietypowe również sobie poradzą. W zeszłym roku chłopaki z naszej redakcji przejechali imprezę na 125-tkach, w tym chińskim „wędkarskim” Romecie ADV 125. Zero kompleksów!
Jednocześnie chciałbym zwrócić uwagę na jedną rzecz – jeśli zdobyłeś rajdowego roadbooka i chciałbyś przejechać tę trasę jeszcze raz, nie rób tego. Organizatorzy wykonali tytaniczną pracę, by na czas rajdu wszystkie odcinki były otwarte dla jego uczestników. Było w tej sprawie wiele spotkań w nadleśnictwach, miejscowych samorządach, negocjacji z właścicielami prywatnych gruntów. Około 40% z liczącej 1000 km trasy jest na co dzień zamknięta dla pojazdów silnikowych. Nie psujmy dobrego wrażenia i nie róbmy pod górę organizatorom kolejnych edycji. Spotkajmy się po prostu za rok!
Co dalej?
Pomysł na tegoroczną edycję Enduro Rally 24 był unikatowy – przeprowadzenie ponad 200 motocyklistów offem przez niemal całą „ścianę wschodnią” było nie lada wyzwaniem. Ale taka właśnie jest filozofia Tomka Staniszewskiego, Bartosza Sieka i Maksa Staniszewskiego: co roku coś nowego, coś co rozwija nie tylko uczestników, ale też samych organizatorów. Czego spodziewać się w kolejnej edycji? Zapytałem o to w niedzielę rano Maksa, syna Tomka, który pełnił funkcję zastępcy komandora rajdu. Odpowiedział krótko i z uśmiechem: „Do zobaczenia w przyszłym roku”. Coś mi mówi, że znów będzie grubo…
Zwycięzcy klas sportowych Enduro Rally 24 2021:
Klasa Rally:
- Grzegorz Antoniak – Husqvarna
- Bartek Tabin – Husqvarna
- Marcin Tynowski – KTM
Klasa RallyADV:
- Łukasz Kurowski – KTM
- Marek Halamunda – KTM
- Tomasz Drozdzal – KTM
Klasa Dakar Legends:
- Wojtek Wołoszyński – KTM
- Marcin Krystoń – Yamaha
- Michał Gajewski – Honda
Klasa kobiet:
- Joanna Jankowska-Mazur
- Emilia Lendzion-Barszcz
- Anna Mielcarek