fbpx

Napisać książkę jest znacznie łatwiej, niż znaleźć dla niej wydawcę. Skoro jednak dla wspólnej książki Jana Kwilmana i Lecha Potyńskiego znalazł się wydawca – sprawy ruszyły mocno do przodu. Janek opowiada, Lech słucha i spisuje, przy okazji nieco porządkując całą historię. Jest tego całkiem sporo, bo opowieść zaczyna się na początku lat 70. ubiegłego wieku. W założeniach autorów nie mają to być kombatanckie wspominki o tworzeniu się ruchu motocyklowego w PRL-u, tylko czasami mocno pikantne historyjki z serii „sex, drugs & rock’n’roll”. A że panowie są niemal w tym samym wieku, mają podobne doświadczenia z motocyklami, znają się i dogadują od lat, to praca idzie sprawnie. Cykl wydawniczy książek jednak bywa długi, więc gotowej książki możecie spodziewać się w październiku 2025 roku. Teraz jednak „na zachętę” publikujemy drobny fragment wspomnień dotyczący początków motocyklowej kariery Janka. Dajcie znać, czy wam się podoba!

Cienki

Ten epizod miał miejsce, gdy rzeczywiście byłem bardzo młodym chłopakiem, w głębokiej podstawówce. Tu muszę powiązać historię z moją siostrą. Jest ode mnie starsza o 5 lat, więc gdy ja pałętałem się jeszcze przy trzepakach grając w kapsle, ona już była niemal dorosłą nastolatką. Nie ma więc w tym nic dziwnego, że poznała chłopaka, który był już głęboko zanurzony w motocyklach i bardzo mi to imponowało. To był bardzo ciekawy, specyficzny człowiek – absolutny indywidualista. Słuchał dziwnej muzyki, kupował sobie wojskowe amerykańskie koszule “na ciuchach” w Rembertowie i inne wykręcone ubrania. Zżył trochę po hipisowsku. Przy okazji mi też się to udzieliło i teraz, kupując wojskowe amerykańskie koszule na eBayu, stale powiększam swoją kolekcję. Mam już 43 sztuki.

Ale wracając do motocykli – Jurek miał ksywkę “Cienki”. No i „Cienki”, mając BMW Saharę i bardzo specyficzny sposób bycia, od razu stał się moim guru. I to przez duże “G”. Miał wtedy ze 20 lat, ja dwanaście. „Cienki” cały czas dłubał w tej maszynie – przerabiał, coś dodawał i udoskonalał. Natomiast jego poprzednim motocyklem był Harley WLA. To był totalnie oryginalny motocykl, tylko przemalowany na żółto, z kolorowymi kwiatkami i wielką pacyfką na zbiorniku paliwa, bo „Cienki” miał bardzo silne ciągoty hipisowskie. To mnie tak ujęło, że już wtedy zacząłem sobie ustawiać w głowie, że Harley-Davidson to jest mój kierunek. Oczywiście wtedy nie miałem żadnych możliwości na spełnienie takich marzeń. Niemniej często jeździliśmy we dwóch motocyklem do Kampinosu, zrzuciliśmy się na wachę (tak mniej więcej po 3 złote). „Cienki” miał bowiem jeszcze jedną zajawkę – był ornitologiem-amatorem i uwielbiał obserwować ptaki, a Kampinos wtedy był jeszcze z dala od cywilizacji i można było te liczne ptaszyska podglądać. Wtedy po raz pierwszy dał mi się przejechać Harleyem. Udzielił mi instrukcji i nawet udało się przejechać kilka metrów. Nawet mam na to dowód w postaci zdjęcia, gdy jako dwunastoletni gówniarz siedzę na tej hipisowskiej maszynie.

W jakimś momencie „Cienki” wyczaił gdzieś motorower, który był w moim zasięgu finansowym. To był rozebrany, upchnięty w skrzynkach polski Żak. Fantastyczna maszyna – z przodu długie teleskopy, kroplowy zbiornik paliwa idealny do choppera i tylny wahacz na centralnej sprężynie. Taki jak teraz mają Harleye Softaile. Widać chłopaki z Milwaukee ściągnęli to rozwiązanie od naszych konstruktorów. Wspólnymi siłami zaczęliśmy go remontować. On wiedział jak, ja się uczyłem. Nie wiem skąd, ale „Cienki” ogarnął mi genialną amerykańską farbę dupli color – złoty metalik i fioletowy metalik. Było pięknie! Urywałem się tym Żaczkiem ze szkoły, najpierw podstawowej, potem liceum, i z kolegami katowaliśmy go niemiłosiernie. Nadszedł jednak taki dzień, gdy postanowiłem go sprzedać. Pojechałem na giełdę samochodową, mieszczącą się wtedy przy ul. Grójeckiej i opędzlowałem go za całkiem dobrą kasę. Wtedy mogłem zrealizować swoje kolejne marzenie, bo z tych pieniędzy, oczywiście z jakimś dodatkiem od rodziców, kupiłem Rometa. Nowego! Jakimś fartem ojcu udało się zdobyć talon i w Motozbycie odebrałem to cacko. Identyczny pojazd w tym samym czasie kupił mój przyjaciel z liceum Paweł. Razem sobie nimi jeździliśmy, pamiętam nawet wyprawę na Mazury. Jechaliśmy 3 dni, na miejscu byliśmy jeden dzień i 3 dni drogi powrotnej. To były zajefajne wakacje. Maszyny latały fantastycznie, natomiast ich żywot nie był długi i zakończył się dosyć nagle. Na stosunkowo dużym parkingu obok bloku, w którym mieszkałem, robiliśmy zawody “na kurczaka”. Jechaliśmy naprzeciwko siebie i w ostatnim momencie skręcaliśmy jeden w jedną stronę, drugi w drugą. Aż kiedyś obaj skręciliśmy w tę samą… Tak się skończyło życie Rometów. Razem je kupiliśmy, razem sprzedaliśmy.

Wreszcie poważny sprzęt

Przygody z motorowerami zakończyłem w pierwszej klasie licealnej. Chodziłem wtedy do “Siódemki” przy Wawelskiej, a mieszkałem przy Żwirki i Wigury, czyli niezbyt daleko, ale i tak postanowiłem kupić motocykl. Oczywiście kasa uzyskana ze sprzedaży Rometa nie wystarczała na jakąkolwiek interesującą mnie maszynę. Sposób na uzupełnienie braków był prosty – przez dwa lata kitrałem do skarpety kasę, którą dostawałem od rodziców na obiady. Teoretycznie powinno wystarczyć….

KOMENTARZE