Jerzy Dziewulski to chyba wciąż najpopularniejszy polski antyterrorysta, choć spektrum jego kompetencji i prowadzonych działalności jest o wiele szersze. W maju 1994 roku opowiedział nam o swojej motocyklowej pasji, którą zdaje się niestety porzucił kilka lat później na skutek wypadku w jednym z warszawskich tuneli. Bardzo ciekawa lektura, zwłaszcza z perspektywy prawie 30 lat.
Sława majora Dziewulskiego sięga czasów, gdy bardzo często samoloty LOT po starcie z Okęcia kierowały się na Tempelhof w Berlinie Zachodnim, wbrew woli pilota i obsługi, którzy byli terroryzowani przez mniej lub więcj uzbrojonych desperatów. Unicestwianiem takich wyczynów zajmowała się specjalna jednostka, działająca na warszawskim lotnisku. Dowódca tej doborowej brygady, którego akcje prowadzące do neutralizacji bandytów przeszły do historii, często określany był jako polski Rambo. Totalne nieporozumienie, gdyż Rambo tak się miał do majora Dziewulskiego, jak kot Jinks do lamparta. Uratował życie wielu osobom, szkoda tylko, że tak szybko o tym zapomniały. Obecnie (w 1994 roku, przyp. red.) major Dziewulski jest posłem na Sejm, przewodniczącym Sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych.
– Kiedyś startowałem zawodniczo w rajdach samochodowych, sympatyzowałem po stronie czterech kółek i każdy motocyklista na drodze to był przedmiot, którym pogardzałem – śmieje się major Dziewulski. -Miłość do motocykli zaszczepili mi w latach osiemdziesiątych Japończycy, którym kilkakrotnie składałem wizyty. Po raz pierwszy właśnie w Tokio zobaczyłem, jak idealnie sprawdza się motocykl pośród korków i wąskich uliczek. Skośnoocy koledzy posadzili mnie na Hondę Gold Wing, przystosowaną do pracy w policji. Odjazd miało to straszliwy w porównaniu do MZ-ek i Jaw.
Kiedy już złapałem się na haczyk, skierowano mnie do tokijskiej dzielnicy Ueno, która jest „póświęcona” tylko motocyklom. Setki sklepów, w nich tysiące pojazdów oraz osprzętu – części, ubiorów, interkomów i innych gadżetów. Jak to zobaczyłem, oniemiałem. Skutek był taki, że za diety, zbierane skrzętnie co do jena, kupiłem używaną Hondę 250 VF, którą udało mi się przywieźć do kraju. Odjeżdżała imponująco, kręcąc prawie 15 tys. obrotów. Po roku użytkowania została z zyskiem sprzedana, a ja znów pojechałem do Tokio. Tym razem zakupiłem Kawasaki 500-kę, z przebiegiem 2000 km, lekko obtartą.
Gdy próbowałem ją dosiadać, japońscy policjanci stwierdzili, że kompletnie nie potrafię poruszać się motocyklem w mieście. Przycisnęli mnie, abym odbył nauki na symulatorze oraz na torze Suzuka, a później w normalnym ruchu ulicznym z instruktorem, który jechał za mną i wydawał polecenia przez interkom. Zacząłem na tyle szaleć, że wykonywałem regularne zwisy na zakrętach i szedłem do „kolana”, co świadczyło o tym, że nabrałem pewności. Coraz bardziej stawałem się maniakiem motocykla.
Trzeci wyjazd do Kraju Kwitnącej Wiśni zaowocował również Kawasaki, tym razem ZX. Wydawał mi się odpowiedni, miał 135 KM i 1000 ccm pojemności. Kupno tej maszyny to była okazja, motocykl był po wystawie w Londynie, w Tokio nie mógł być sprzedany, bo jak na warunki japońskie miał za dużą moc. Po sprzedaniu poprzedniej 500-ki miałem parę groszy, cena ZX-a była przyzwoita, więc go nabyłem. Do tego wszystkiego udało się Japończykom namówić mnie na zdjęcie reklamowe dla Kawasaki, że niby taki znany policjant z Europy ujeżdża ich motocykl. Niech będzie!
Od wiosny 1993 jestem posiadaczem zupełnie nowego Kawasaki ZZR 1100 Ninja. Jest to wersja belgijska, otwarta, lekka, czyli najlepsza, jaka może być. Przy tym modelu już zostanę, mam również stosowny do tego ubiór, czyli kombinezon specjalnie dobierany dla mnie przez komputer w Tokio, do tego dobry kask, buty, pas nerkowy oraz specjalny ochraniacz kręgosłupa.
Jestem członkiem klubu ,,Skorpion”, jeszcze do niedawna brałem udział w obozach, zlotach, spotkaniach, nie tylko w Polsce, ale i w Jugosławii, Belgii, Danii, na Węgrzech. Podczas takich imprez panuje doskonała atmosfera, całkowita równość i braterstwo uczestników. Nawiązuje się specyficzna nić porozumienia, robotnicy i uczniowie oraz niebieskie ptaki kumplują się z biznesmenami, profesorami, naukowcami, politykami, nieważne kto jest kim, ważne, że ma i kocha motocykl.
Dlaczego spodobała mi się jazda właśnie na dwóch kółkach? Otóż nie ma ludzi doskonałych, ja nie piję, nie palę, nie hazarduję się, ale za to moim nałogiem jest szybkość. Wsiadając na szybki motocykl odreagowuję stresy, dawniejsze, z pracy na lotnisku i obecne, z posiedzeń sejmowych. Aby nastąpił przypływ adrenaliny i chwycił znajomy dreszczyk, którego tak mi brakuje, odbywam podróż na Mazury, lub też, żeby zmęczyć ciało, ale uspokoić duszę – jadę do Częstochowy na kawę, co zajmuje mi 50-55 minut. Cieszę się, że zdołałem moją pasją zarazić dwóch synów oraz żonę. Na wakacje wybierzemy się na Lazurowe Wybrzeże, oczywiście motocyklem, moją poczciwą Ninją.
Tekst: Joanna Kalinowska, zdjęcie: Leszek Małkowski