„Świat motocyklistów” to przede wszystkim świat ludzi. Zazwyczaj piszemy tu o pasji i sukcesach będących efektem ciężkich zmagań – ze sprzętem, z własnymi umiejętnościami, ze zdrowiem, czasem z przepisami i urzędnikami. Tymczasem wielu z nas zmaga się również z własnymi demonami, wśród których dominują różne uzależnienia. Dlatego dzisiejszy artykuł jest nieco inny. Jego autor pokazuje, jak ważna w walce z nałogiem jest nie tylko profesjonalna terapia, ale też siła własnych marzeń, w tym oczywiście tych motocyklowych.
Na skróty:
Samolot, w którym spędziłem ostatnie dziewięć godzin, podchodził do lądowania. Przyklejony do okna chłonąłem widoki, o których marzyłem od lat. Kiedy zobaczyłem pierwszą ciężarówkę z charakterystycznym, chromowanym przodem, pomyślałem, że właśnie się zaczęło. Że to nie kolejne pijackie postanowienie, kolejna obietnica złożona nad ranem, kiedy alkohol jeszcze nie zdążył wyparować, odchodząc razem z marzeniami.
Tym razem wszystko działo się naprawdę, był maj 2009 roku, a ja lądowałem na lotnisku w Chicago – w mieście, w którym zaczynała się legendarna droga Route 66. Lecąc samolotem myślałem, że jeszcze kilka lat temu będąc w miejscu, gdzie dają darmowe drinki popłynąłbym tak, że tydzień wracałbym do żywych. Nie mówiąc o jeździe motocyklem. Uśmiechnąłem się tylko i wtedy zrozumiałem, że zaczynam nowe życie. Nie piłem już prawie cztery lata, spełniałem największe marzenie życia i czułem, że wszystko jest możliwe – trzeba tylko chcieć.
Dwa tygodnie przed wyjazdem wylądowałem w szpitalu z podejrzeniem zawału. Tam ze smutkiem pomyślałem, że przygoda jeszcze się nie zaczęła, a już się kończy. Czy właśnie w ten sposób mój organizm podziękował za wieloletnią współpracę? Czy można dostać zawału z nadmiaru szczęścia? Jak widać, można. Co za ironia losu, bo całe życie tego szczęścia szukałem. Poszedłem drogą na skróty, czyli do najbliższego sklepu monopolowego. A ta stała się drogą w przepaść, w którą w końcu wpadłem, prawie zamarzając na śmierć. I kiedy w końcu, po wielu latach, zacząłem stawiać pierwsze kroki w nowym życiu, pokonał mnie własny organizm, który tak skutecznie niszczyłem.
Ale wtedy, na oddziale intensywnej terapii, słuchając lekarza zalecającego mi spokój i odpoczynek wiedziałem, że nigdy nie byłem tak blisko realizacji największego pragnienia w swoim życiu. Leżąc w szpitalu, podłączony do różnych dziwnych urządzeń, z niedowierzaniem kręciłem głową. Czy tak właśnie wygląda koniec marzeń? Wspominałem swoje życie i ciągłe porażki, do których zawsze przyczyniał się alkohol. Wtedy poczułem, że to jest ten moment, kiedy nikt i nic mnie nie zatrzyma. Miał być spokój i odpoczynek, to będzie, ale na moich zasadach. Znów byłem w grze…
Wbrew zaleceniom lekarza
Dwa tygodnie później, w strugach deszczu, szykowałem motocykl do podróży przez Amerykę. Niebo płacze, ja się śmieję – pomyślałem. Dzień wcześniej, zwiedzając Chicago, doszedłem do kultowego znaku sygnalizującego początek drogi Route 66. To tutaj zaczynała się wędrówka emigrantów z Europy, którzy przybyli do Ameryki w poszukiwaniu szczęścia. Stałem tam i myślałem o tysiącach zdeterminowanych rodzin zmuszonych przez los do walki o lepsze życie.
Jaką biedę musieli cierpieć, jak bardzo byli zdesperowani, żeby porzucić wszystko i zacząć od nowa? Dołączając do kilkuset tysięcy lokalnych farmerów migrujących w stronę Kalifornii z powodu suszy i szukając w życiu drugiej szansy, tworzyli nową historię Ameryki. Pomyślałem wtedy, że nieprzypadkowo los przywiódł mnie właśnie w to miejsce i że nie będzie to zwykła motocyklowa wycieczka. Dla mnie wyjście z nałogu było jak wyjście z ciemnego tunelu na słoneczną plażę.
Polski easy rider
Gdzieś w połowie lat 80. odkryłem moją największą pasję – motocykle. Jeden z kumpli stał się posiadaczem leciwej MZ, którą ujeżdżaliśmy codziennie po szkole, hałasując w bocznych uliczkach. Żeby mieć czym jeździć remontowaliśmy stare motocykle, a były to czasy, kiedy nie było salonów czy ogłoszeń w internecie. Kultowym miejscem spotkań była giełda samochodowa na warszawskim Bemowie, z wydzieloną częścią dla motocykli. Wypatrzyłem tam kilka plastikowych pojemników prosto ze sklepu mięsnego, w których, jak zapewniał sprzedawca, znajdował się motocykl. I tak zostałem właścicielem owocu radzieckiej myśli technicznej, znanego jako K-750.
Miałem kilogramy zardzewiałych części, a mój pokój w bloku zamienił się w warsztat.
W tym czasie w warszawskim kinie Iluzjon wyświetlano film pt. „Easy Rider”, który obejrzałem kilkanaście razy, za każdym razem przeżywając go po swojemu. Oczami wyobraźni widziałem siebie, jak jadę Harleyem drogą po horyzont i jestem wolny od wszystkich przyziemnych spraw. Harley był wtedy dla mnie nieosiągalny, podróż do USA również, ale od tych marzeń nigdy się nie uwolniłem.
Zamiast do Ameryki jeździliśmy na Mazury, za Harleya służyły nam polskie Junaki czy radzieckie boksery. W dorosłym życiu, kiedy mogłem sobie pozwolić na więcej, zacząłem składać własnego Harleya. Kupiłem ramę, koła i szukałem silnika. W tym czasie przepijałem już coraz więcej pieniędzy, aż przyszedł moment, w którym musiałem podjąć decyzję, co dalej z budową motocykla. Alkohol pokonał mnie po raz kolejny i za pieniądze ze sprzedaży części balowałem przez kilka miesięcy. Tak zakończyłem budowę wymarzonej maszyny, kończyło mi się zdrowie i życie osobiste. Alkohol był dla mnie jedynym lekarstwem na to, co sam ze mną zrobił. Leczyłem się tym, czym się trułem, aż w końcu zapomniałem, kim jestem. A jestem pasjonatem motocykli. I miałem kiedyś marzenie, które zaczęło wracać.
Odzyskane marzenie
Gdzieś po dwóch latach trzeźwości, kiedy zobaczyłem, że moje życie nabiera kształtów, zacząłem myśleć o podróży przez USA. Część zarobionych pieniędzy od razu odkładałem do koperty z napisem „Route 66”. W czasie terapii miałem dużo ćwiczeń, które pokazały mi, jak dużo czasu i pieniędzy straciłem przez picie, ale ta koperta dała mi chyba największą motywację. Patrząc jak się wypełnia byłem wdzięczny losowi za mój upadek, za ten poranek, kiedy wylądowałem w śniegu. Za ten dzień, kiedy mogłem się już przestać oszukiwać, kiedy mogłem ze łzami w oczach krzyczeć, że już nie daję rady. Nie wiem, czy dzisiaj bym żył, gdybym wtedy dotarł do pracy skacowany, tłumacząc się, że to zwykła, piątkowa impreza. Ile jeszcze czasu mógłbym się oszukiwać, że nie jestem alkoholikiem, że nie mam problemu z piciem, że kontroluję swoje życie? Na moje szczęście zostałem pokonany na tyle wcześnie, że miałem przed sobą jeszcze wiele lat, a pierwszym krokiem nowo narodzonego miał być krok za ocean.
Terapia zbliżała się do końca, koperta robiła się coraz grubsza i wtedy w moim życiu zdarzył się kolejny cud. W internecie natrafiłem na posta dotyczącego wyjazdu na Route 66. Kolega, który był tam rok wcześniej, organizował kolejną podróż i zbierał ekipę. Pomyślałem, że to nie mógł być przypadek, więc natychmiast się z nim skontaktowałem. I tak dołączyłem do grupy, która w maju 2009 roku wylądowała w Chicago. Kiedy mocowałem bagaż na motocyklu dotarło do mnie, że właśnie spełnia się moje największe marzenie, podróż motocyklem przez Amerykę. Ale przede wszystkim uświadomiłem sobie, że wygrałem z demonem, o którego istnieniu nie wiedziałem, kiedy skrzynki po mięsie wylądowały u mnie w pokoju.
Może gdybym wtedy nie złożył swojego pierwszego motocykla, gdybym nie pojechał nim na Mazury, gdybym nie przeżył tych wszystkich magicznych chwil w trasie, to nie miałbym do czego wracać? Kiedy ponad 20 lat wcześniej klęczałem przy owocu radzieckiej myśli technicznej, nie była to modlitwa. Był to trzeci dzień podróży na Mazury, a ja wciąż widziałem stojący w oddali Pałac Kultury, wizytówkę Warszawy, od której nie zdołaliśmy odjechać dalej niż 20 kilometrów. Klęczałem i wymieniając świecę zapłonową zastanawiałem się, czy uleczy to zadyszkę mojej maszyny. Obok mnie kumpel kończył właśnie reanimację Junaka, uszczelniając go czwartą warstwą silikonu.
Gdzieś w okolicy krążyły nasze koleżanki, szukając śrubki od gaźnika Awo Simsona, która odkręciła się powodując nasz kolejny postój. Nocując po rowach, żywiąc się zbieranymi z pola ziemniakami, wyrywaliśmy drodze każdy kilometr, jakby od tego zależało nasze być albo nie być. Najważniejsze było, aby się nie poddać, bo to nie motocykle były wrogiem, a nieznane nam siły, które zagrażały naszej wolności. Byliśmy nastolatkami, ale dla nas nie były to tylko wakacje. Każdy przejechany kilometr był wielkim skokiem dla ludzkości, której byliśmy dzielnymi przedstawicielami.
Motocykle budowaliśmy własnymi rękami, cudem zdobywając brakujące części. Łapaliśmy pracę w spółdzielniach studenckich, pilnując nocami państwowych warsztatów pełnych tokarek, frezarek, wiertarek i całego dobra, z którego korzystaliśmy. Tam nasze dzieła stawały na kołach i odpalane w środku nocy, często jeszcze bez wydechów, oznajmiały wszystkim głośnym rykiem, że właśnie przyszły na świat. I przez ten świat wspólnie szliśmy, a w zasadzie jechaliśmy, mając jeden cel – byle przed siebie. To był ten sposób przeżywania wolności, który pokochałem, i który pomógł mi wrócić do życia.
Dwadzieścia lat później
Dwadzieścia lat później, stojąc na amerykańskiej ziemi zastanawiałem się, jaka to będzie podróż? Od pierwszej motocyklowej wyprawy wiele się w moim życiu zmieniło, wiele straciłem, ale zyskałem jedno – trzeźwość. Dostałem kopniaka od losu, teraz przyszła pora na rewanż, na „Get Your Kicks on Route Sixty Six”. Ruszałem z Chicago, aby 4000 km dalej, u celu na plaży w Santa Monica, stwierdzić, że to nie koniec drogi, tylko początek. Bo ta podróż dała mi niespotykaną siłę. Nauczyła mnie, że wszystko, co robię w życiu jest zależne ode mnie, że to, jak będę się czuł i to, co będę czuł, jest w mojej głowie. Czy szklanka będzie do połowy pełna czy pusta?
Zrozumiałem to gdzieś po drodze, kiedy jechałem kolejną milę i nic nie zakłócało tej wędrówki. Słuchałem jednostajnej mantry silnika, turlałem się na zapiętym szóstym biegu, byłem tylko ja i droga. Mogłem po prostu jechać przed siebie i poczułem się szczęśliwy jak nigdy w życiu. A jeszcze kilka tygodni wcześniej biłem się z różnymi myślami, coś mnie ciągle uwierało, ale nie umiałem tego odnaleźć. Co się więc stało, przecież dalej byłem taki sam i dalej miałem takie samo życie. Czy problemy, które miałem w Polsce, nagle zniknęły na amerykańskiej ziemi? Czy to znaczy, że tylko tutaj mogę być szczęśliwy? Otóż nie! Mogę być szczęśliwy wszędzie, gdzie w danej chwili jestem, wystarczy zrzucić ten plecak, ten niepotrzebny bagaż, do którego ciągle coś dorzucam, bo skoro tutaj moje problemy są tylko zbiorem nic nieznaczących słów, to znaczy, że tam też ich nie ma. Bo to ja tworzę rzeczywistość, a nie rzeczywistość tworzy mnie.
Wśród przyjaciół
Kilometry spędzone na Route 66 to nie tylko motocyklowe Zen. To również świat znany z westernów, rozmowy z fantastycznymi, bardzo życzliwymi ludźmi, odkrywanie innej kultury, zmieniającej się wraz z przemieszczaniem się na południe. Rano śniadanie w meksykańskiej knajpie, w południe szybka przekąska w typowo amerykańskim lokalu, wieczór wśród Indian.
Pewnego dnia złapałem gumę. Była niedziela, wszystko zamknięte. Przypomniałem sobie o portalu, który zrzeszał motocyklistów z całego świata – bikerornot.com – gdzie wyszukałem użytkowników mieszkających w okolicy i poprosiłem o pomoc. Za pół godziny dostałem odpowiedź, że mam czekać w motelu. Niedługo później, pilotowany przez dwa Harleye, jechałem do warsztatu, a w zasadzie małej manufaktury, w której buduje się, naprawia i przerabia motocykle. Właściciel, który wyglądał jak członek heavy metalowego zespołu, szybko i sprawnie naprawił koło, a ja w tym czasie mogłem podziwiać jego niesamowite konstrukcje. Na koniec pamiątkowa fotka i mogłem ruszać dalej.
Wszędzie, gdzie stawaliśmy na jedzenie czy tankowanie, ludzie byli bardzo życzliwi. Zawsze rozmowni, przyjacielscy i często mocno zdziwieni, że przyjechaliśmy z tak dalekiego kraju pojeździć motocyklami. Rozumieli jednak magię kultowej drogi, która przyciąga pasjonatów z całego świata. Dlatego Amerykanie zaczęli dbać o Route 66 i mimo tego, że w większości zastąpiła ją międzystanowa autostrada, życie wzdłuż historycznej drogi znów się odradza.
Kiedy w podróży spotykałem ludzi, którzy świadomie zmieniali swoje życie przenosząc się na Route 66, zrozumiałem, co to znaczy brać odpowiedzialność za swój los. Jak Mary, artystka sprzedająca swoje rękodzieła w przydrożnej galeryjce sztuki, która wyniosła się z Nowego Jorku, bo tam nie czuła się wolna. Tam pracowała na zlecenia „produkując” dzieła sztuki dla bogatych ludzi biznesu, tu robiła, co chciała, i kiedy chciała. Była szczęśliwa, radosna, spełniona.
Albo legendarny Elmer Long, właściciel najdziwniejszej farmy na świecie, na której stoi las butelkowych drzew. Artysta, od lat zbierający różne przedmioty i tworzący z nich przedziwne instalacje, zmarł w 2019 roku na raka. Kiedy poznałem go 10 lat wcześniej, z dumą oprowadzał nas po swoim królestwie prezentując niesamowite dzieła sztuki. Radość, z jaką opowiadał o swoich zbiorach była niesamowita. Ja wyrzucałem moje opróżnione butelki, on ze śmieci znalezionych przy drodze uczynił symbol. Każdy człowiek zostawia ślad na Ziemi, ale wszystko należy do natury, dlatego musimy o nią dbać.
Teraz jestem kilka tysięcy kilometrów od domu, stojąc nad Wielkim Kanionem, kolejnym cudem natury i wiem, że to wszystko jest dla mnie. To, czego tu doświadczyłem, co przeżyłem, zostanie ze mną na zawsze. A to potężny budulec dla mojej stabilności, dla fundamentów, na których będę mocno stał przez resztę życia. 100 kilometrów na zachód od Grand Canyon znajduje się Hoover Dam – betonowa zapora zbudowana na rzece Kolorado w 1936 roku. W swoim czasie była największa na świecie, dzisiaj jest w trzeciej dziesiątce elektrowni wodnych pod względem wielkości. Zapora straciła tytuł największej budowli, ale zdobyła coś, czego nawet Chińczycy nie są w stanie odebrać – została Narodowym Pomnikiem Historycznym USA.
Patrząc na tę potężną konstrukcję myślę, że trzeba być twardym jak skała, nie poddawać się, wytrwać w trzeźwości. Wtedy żadna burza mnie nie zniszczy. Żeby się nie złamać, muszę ciągle budować tę wiarę w siebie, którą chwyciłem na terapii, a której nigdy nie miałem. Brak wsparcia w rodzinnym domu okazał się właśnie tym brakiem fundamentów. Czymś, na czym nie mogłem budować poczucia własnej wartości. Na terapii dostałem narzędzia do budowy nowego życia, ale to, jak ich użyć, zależało tylko ode mnie. Natura budowała Wielki Kanion przez dziesięć milionów lat, Zaporę Hoovera ludzie budowali o wiele krócej, więc musiałem się spieszyć.
Cały czas chciałem robić dobrze
Chociaż tyle, a może aż tyle dał mi alkohol. Dał mi szansę na drugie, ciekawsze życie. Pokazał, jak błądziłem, jak nie wiedziałem, jak nie umiałem. Nie, nie żałuję minionych lat i zdarzeń. Były częścią mojej drogi, bo żeby pokonać wroga, trzeba go najpierw dobrze poznać. I zrozumieć. Ja zrozumiałem moją bezsilność wobec alkoholu oraz to, że nie jestem złym człowiekiem, tylko chorym. Na nieuleczalną i śmiertelną chorobę, z którą jednak można żyć. Tylko po co, pytają niektórzy, skoro „świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia”? Jak widać, jest do przyjęcia i jest całkiem spoko.
Wystarczy spojrzeć na zachód słońca w Santa Monica, gdzie dotarłem po czterech tysiącach kilometrów podróży przez Amerykę, i gdzie przysiadłem na chwilę na ławce. Patrzę na leniwie spacerujących ludzi, słyszę kojący szum morza i wiem, że nie muszę się napić, żeby czuć się spełniony. Patrzę na napis „Santa Monica 66 End of the Trail”, co oznacza, że właśnie przejechałem całą Route 66. Zrobiłem to, o czym zawsze marzyłem, do czego będąc nadal pijącym alkoholikiem nawet bym się nie zbliżył. Czy mam wierzyć w to, że świat na trzeźwo jest zły, jeśli w tej chwili jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie?
Od jazdy Harleyem trochę boli mnie tyłek, ale nie jest to taki ból, jak po powrocie ojca ze szkolnej wywiadówki. Zawsze czekał na mnie pasek od spodni, którego ślady znikały dopiero po kilku dniach. Ziarno zasiane na mojej skórze wykiełkowało w sercu, nigdy nie wierzyłem w siebie i bałem się cokolwiek zrobić, bojąc się kary. Przerażony życiem, zagubiony i nieśmiały lawirowałem jak mogłem, żeby nikt nie odkrył mojej niepewności. Dorastałem, nie bałem się już bicia fizycznego, ale braku akceptacji.
Wymyślałem sobie coraz to różne zainteresowania, ale szybko się nudziłem. Grałem w tenisa stołowego, składałem modele, próbowałem rysować. Kiedy nie miałem szybkich efektów rzucałem jedno i szybko wymyślałem sobie kolejne zajęcie, nie kończąc w sumie niczego. Rodzice z jednej strony cieszyli się, że jestem taki aktywny, z drugiej, widząc jak szybko zmieniam zainteresowania mówili, że mam słomiany zapał. Moja samoocena spadała z roku na rok, aż odkryłem cudowne lekarstwo na wszystko. Okazało się ono trucizną, działającą natychmiastowo i szybko uzależniającą. Obiecującą wszystko, nie dającą nic. Fałszywą, podstępną i wyrachowaną. Rujnującą zdrowie i życie. Zabierającą czas i pieniądze. A jednak stosowaną przeze mnie przez lata, na zgubę moją i najbliższych.
Na Route 66 odzyskałem wiarę w siebie i spokój. Dostałem wszystko, po co tu przyjechałem, z nawiązką. Przekonałem się, że mój los jest w moich rękach, ale dotarło do mnie jeszcze coś. Przez większość życia czułem nieokreślony żal i poczucie krzywdy. Teraz wiedziałem, że największą krzywdę w życiu wyrządzałem sobie sam. I to mi dało pewien spokój, bo już wiedziałem, czego mam unikać i co robić, żeby nie pakować się w kolejne kłopoty. Jemy kolację w Bubba Gump Shrimp, na molo, gdzie swój bieg przez życie kończył Forrest Gump i przypominają mi się jego słowa: „No i co? Mogę być idiotem (pisownia oryginalna, przyp. red.), ale przecież przez cały czas chciałem robić dobrze, a marzenia to marzenia, nie?”.
Tekst: Jarek „Franek” Frankowski
zdjęcia: archiwum autora