Zapamiętajcie dobrze tę datę: 8 czerwca 2022 roku. Tego dnia Parlament Europejski przegłosował ustawę o zakazie sprzedaży po roku 2035 nowych pojazdów z silnikiem spalinowym. Oznacza to początek końca świata, jaki dotychczas znaliśmy.
Precyzując temat, nie wprowadzono zakazu sprzedaży aut spalinowych, tylko takich, które emitują do atmosfery więcej niż 0% CO2. W praktyce również wszystkie hybrydy z godnością oddalą się w kierunku złomowisk. No chyba że ktoś do tego czasu wymyśli silnik spalinowy nieemitujący dwutlenku węgla, a czasu zostało całkiem mało. Policzyłem sobie nawet, że będę jeszcze wtedy żył, a jeżeli zdrowie pozwoli, to nawet pewnie będę siadał za kółkiem auta czy sterami motocykla.
W praktyce nie będzie to wyglądało aż tak źle, bo przecież pojazdy spalinowe wyprodukowane przed tą graniczną datą pojeżdżą jeszcze kilkanaście lat ale… w praktyce już nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie rozwijał tych konstrukcji, bo po co? Również i przemysł paliwowy, zdegustowany nieuchronnością końca biznesu, w niedalekiej perspektywie raczej będzie się zwijał niż rozwijał. I tak dalej, i tak dalej, aż do samego smutnego końca. Czy jestem wybitnie zmartwiony tą sytuacją? Nieszczególnie – gdy nastąpi definitywny koniec motoryzacji, zapewne będę już śmigał po niebieskich autostradach i miał głęboko w d… ziemskie problemy. A moje dzieci czy wnuki? One na to zagadnienie mają już zupełnie inne spojrzenie. Przecież elektryk nie dymi i fajnie jeździ, więc w czym problem?
A no w tym, że jak uczą setki lat doświadczeń, w dodatku mocno podbudowanych teorią, energia nie bierze się z niczego. W praktyce oznacza to, że aby pojazd jechał, coś musi dymić. Dla mnie, ale także dla całego ziemskiego ekosystemu, nie ma większego znaczenia, czy będzie to rura wydechowa, czy komin elektrowni. Zanieczyszczenie to zanieczyszczenie, naturze jest wszystko jedno, co ją truje. Tak umownie zwana „zielona energia” przy dzisiejszym stanie techniki po prostu nie jest w stanie wygenerować wystarczającej ilości prądu. Elektrowni atomowych Europa jakby się obawia, nic nowego nie wymyślono, pozostaje więc… powrót do starego dobrego truciciela – węgla, którego nota bene nie wiadomo, na jak długo wystarczy. Nasz kontynent i tak już za chwilę będzie się borykał z niedoborami energii elektrycznej, ale wydaje się, że urzędników unijnych mało to obchodzi. Zachowują się jak doświadczony oficer w wojsku, działając zgodnie z hasłem „o trudnościach meldować po wykonaniu zadania”. Osobiście jestem zwolennikiem filozofii konfucjańskiej – wystarczy poczekać, a problem sam się rozwiąże. Obawiam się jednak tego, że w tym wypadku to nie zadziała. A może i zadziała, tylko ludzkość nie będzie z tego zbytnio zadowolona. Ogólnokontynentalny lockdown zapewne nikomu specjalnie nie przypadłby do gustu, ludzie w wielkich aglomeracjach pewnie już po tygodniu zaczęliby umierać z głodu, pragnienia i brudu, ale przynajmniej w niezadymionym mieście. A może to właśnie jest metoda samoobrony natury, która w walce o przetrwanie po prostu w jakiś sposób odbiera po kryjomu decydentom rozum i w ten sposób chce pozbyć się największego szkodnika planety – ludzkości?
Rozumiem jeszcze zbuntowanych nastolatków, którzy otaczając się laptopami, smartfonami, elektrycznymi pojazdami, jednorazowymi opakowaniami i generując przy tym niesamowite zużycie energii i gigantyczne ilości śmieci, jednocześnie głośno krzyczą o potrzebie ratowania świata, bo być może nie do końca rozumieją, jak to działa. Jednak od nieco starszych ludzi, zwłaszcza tych zarządzających światem, oczekiwałbym szerszego spojrzenia na zagadnienie. Przecież tu trzeba likwidować przyczyny, a nie skutki! A smutna prawda jest taka, że aby pojazd silnikowy jeździł, generalnie coś musi być spalone, bo inaczej po prostu chwilowo nie umiemy.
No pocieszenie dodam tylko, że aby plany wyeliminowania „dymiarzy” weszły w życie, to oprócz pobożnych życzeń eurokratów swoją zgodę muszą dołożyć rządy poszczególnych europejskich państw. A jak to pięknie ujęła kiedyś Maria Rodziewiczówna, „między ustami a brzegiem pucharu wiele się jeszcze zdarzyć może”. Mówiąc mniej poetycko – pożyjemy, zobaczymy!