Do napisania tego tekstu skłoniły mnie przemyślenia związane z pojawieniem się na rynku nowej Yamahy R7, chociaż, gdy lepiej się zastanowić, to dotyczą one w zasadzie wszystkich producentów.
Parę lat temu byliśmy świadkami w miarę szybkiego wymierania klasy cruiser. Dzisiaj w salonach motocyklowych próżno szukać takich maszyn jak Drag Star, Intruder czy Shadow. Litrowe, dwustukonne sporty też jakby mocno straciły na popularności. Wygląda na to, że w chwili obecnej swoje pięć minut mają motocykle typu adventure, ale jeżeli klienci będą konsekwentni w zmianach swoich upodobań, to i one pewnie z czasem spowszednieją i się znudzą.
Pojawiają się za to całkiem nowe klasy, których nazwy brzmią całkiem znajomo, ale odnoszę wrażenie, że niosą za sobą zupełnie inne przesłania. Co ciekawe, pod względem osiągów te maszyny jakby uwsteczniają się, idą wbrew rozwojowi myśli technicznej. Najlepszym tego przykładem mogą być stodwudziestkipiątki. Dzisiaj właściwie nikt nie wyobraża sobie, żeby taka maszyna miała więcej niż 15 KM, a przecież już ze ćwierć wieku temu można było kupić takiego „pierdopęda” z silnikiem o mocy 30 KM. To tylko obecne uregulowania prawne spowodowały, że te naprawdę mocne i szybkie motocykle poszły w zapomnienie.
Jeszcze niedawno, kupując w salonie nowego sporta klasy 600 ccm miałeś gwarancję, że pod tyłkiem będziesz miał do dyspozycji co najmniej 120 kucyków, które pozwolą na przekroczenie prędkości 250 km/h i nie było to w tej klasie żadną ekstrawagancją. Wydawać by się mogło, że logiczną konsekwencją pojawienia się nowych supersportów Yamahy czy innych producentów powinien być jakiś przyrost mocy w stosunku do poprzednich sześćsetek. Tymczasem patrząc w specyfikacje techniczne tych motocykli, własnym oczom nie wierzę – okazuje się, że żaden z nich nie zbliża się nawet do 100 KM. I taką maszynę określa się mianem supersport?
Na przełomie wieków Suzuki Bandit 600, z mocą ok. 75 KM, uważany był za bardzo fajny, jednak jedynie turystyczny motocykl, absolutnie pozbawiony sportowego pazura. Pod względem temperamentu doskonale pasował do moich potrzeb. Z kolei sportowe sześćsetki o mocy ok. 120 KM pasowały mi na torze, bo lepiej lub gorzej, ale radziłem sobie z nimi, czego o litrach typu R1 czy GSX-R1000 z pewnością powiedzieć nie mogę. A zresztą – nie ma się czego wstydzić, sportowiec ze mnie żaden.
Mimo że wiek, umiejętności ani temperament nie stawiają mnie w gronie zawziętych sportowców, jednak maszyny o mocy siedemdziesięciu kilku koni nie napawają mnie zabobonnym strachem, choćby nawet wyglądały nie wiem jak groźnie. Pewnie narażę się teraz specom od marketingu, ale dla tej nowej klasy sportowych motocykli powinni po prostu wymyślić jakąś nową nazwę. Bo moim zdaniem, mając w pamięci (w dodatku ciągle jeszcze jeżdżące po drogach) te prawdziwe sporty klasy 600 ccm, nazwa supersport wydaje mi się być, delikatnie mówiąc, nieco na wyrost. Jak to pisał mistrz Fredro w „Zemście” – „znaj proporcjum, mocium panie”. A może to właśnie takie agresywne nazewnictwo w połączeniu z dosyć łagodnym charakterem motocykla ma być panaceum na wymieranie klasy sportowych sześćsetek?
A może się mylę w swoich dywagacjach i powody bardzo wyraźnego złagodzenia charakteru supersportów są bardziej prozaiczne. Może te ograniczenia spowodowane były jedynie kolejnymi, coraz bardziej restrykcyjnymi zmianami norm czystości spalin obowiązującymi w Europie? Wykończyły one już niejeden fantastyczny model motocykla. Europarlament, będący przecież emanacją preferencji wyborczych wszystkich mieszkańców zjednoczonego kontynentu, musi dbać o eko-bezpieczeństwo naszej planety i nie pozwalać na to, aby wytwory ludzkiej myśli zbytnio dymiły czy hałasowały. Mam tylko podejrzenie, graniczące niemal z pewnością, że wszystkie „er-szóstki”, które do tej pory wyprodukowano i jeżdżą po drogach ku chwale boga prędkości, wspólnie nie wyemitowały do atmosfery tylu szkodliwych substancji, co jeden transatlantycki kontenerowiec w czasie jednego rejsu z Ameryki do Europy…