Kiedy trafiłem do hacjendy Grahama Jarvisa nie wiedziałem, czy to tylko sen, czy jednak kolejne cudem spełnione marzenie… To prawdziwy ziemski raj hard enduro, choć miejscami było tu jak w piekle!
Na skróty:
Hard enduro to bardzo specyficzny sport, chociaż jego zasady są bardzo proste. Im trudniej, tym lepiej. Tutaj bez bólu, cierpienia i potu nie ma jazdy. Brzmi jak eldorado dla masochistów? No cóż, chyba każdy z zawodników ma w sobie ten pierwiastek, bo każdy bez wyjątku chce sprawdzać granice swoich możliwości i przede wszystkim przekraczać je. Poszukując najlepszych i najtrudniejszych miejscówek do jazdy zawodnicy i organizatorzy przemierzają najdziksze miejsca na całym świecie i najczęściej okazuje się, że towarzyszą im również najpiękniejsze widoki.Nietrudno się więc domyślić, że najlepszy zawodnik na świecie w tej dyscyplinie, który mimo 46 lat na karku nadal wygrywa najtrudniejsze imprezy, musi żyć w raju. Raj Grahama Jarvisa leży godzinę jazdy na północny wschód od Malagi, gdzie ma on nie tylko pięknie odbudowaną hacjendę, ale również i prawie całą dolinę na własność. To właśnie tam trenuje do takich zawodów jak Red Bull Erzbergrodeo czy Red Bull Romaniacs i również tam prowadzi szkolenia w ramach Graham Jarvis Signature Tours.
W towarzystwie mistrzów
Dzięki motocyklom przeżyłem już bardzo dużo. Jeździłem w wielu niesamowitych miejscach z najlepszymi zawodnikami na świecie. Jeździłem na torze 9-krotnego mistrza świata w motocrossie, Antonio Cairoliego, byłem na otwartej tylko dla fabrycznych zawodników grupy KTM farmie najlepszego trenera w Ameryce – Aldona Bakera, gdzie trenowali mistrzowie USA – Zach Osbourne oraz Ryan Dungey. Upalałem też w Austrii nowe GasGasy, patrząc jak na horyzoncie znika mi sam Taddy Błażusiak.
Nie sądziłem jednak, że kiedykolwiek przyjdzie mi jeździć z królem hard enduro – Grahamem Jarvisem – i to jeszcze u niego „na chacie”. Brytyjczyk jest nie tylko mistrzem technicznej jazdy, ale również i królem Instagrama, na którym niemal codziennie pokazuje niesamowitą jazdę w najpiękniejszych miejscach świata oraz u siebie na podwórku. I to w pandemię! Gdy oglądałem jego popisy, gdzieś z tyłu głowy przewinęła mi się myśl, że fajnie byłoby spróbować tam pojeździć i zobaczyć to na żywo, ale nawet nie marzyłem, że taka szansa kiedykolwiek się pojawi.
Gdy zobaczyłem zaproszenie na wyjazd do Andaluzji, nie wiedziałem, czy nie jest to przypadkiem sen, z którego zdecydowanie nie chcę się obudzić, czy może jednak Miro pomylił adresy mailowe. Ogromna radość połączona oczywiście z delikatnym stresem, bo przecież to hard enduro i Graham Jarvis, więc nie może być lekko. Do zaproszenia dołączone było również ubezpieczenie, więc trzeba było być gotowym. Żeby dobrze się wczuć przed wyjazdem zaliczyłem jeszcze szybki trening na górkach ze swoją ekipą, próbując nadrobić ostatnie braki w technice, po czym ruszyłem w liczącą prawie 7000 km podróż. Okazało się później, że w czasie całego pobytu w Hiszpanii przejechałem na motocyklu tylko 102 kilometry. Ale były to najfajniejsze i jednocześnie najtrudniejsze dwa dni w moim życiu. Pierwszego dnia dosłownie umarłem, drugiego broniłem polskiej odwagi, ale cały czas świetnie się bawiłem!
Po zameldowaniu się w małym hotelu w miasteczku Pizarra wiedziałem już, że będzie grubo. Tylko dziesięciu dziennikarzy z całej Europy i bez miękkich graczy. Z Włoch – Ricky, zawodnik z mistrzostw świata w trialu, z Holandii – Toine z 35-letnim stażem w motocrossie i enduro, z Wielkiej Brytanii kolega Billego Bolta – Fast Jeff… i wielu innych. Krótko mówiąc, aktualni i emerytowani zawodnicy oraz ja – polski mistrz gleb. Pozostało mi więc tylko wyluzować się przed następnym dniem podczas kolacji w niezwykle klimatycznej knajpce nad morzem w Maladze, w trakcie której miałem okazję luźno pogadać z Grahamem Jarvisem oraz Billym Boltem, który jako fabryczny zawodnik również był z nami na prezentacji modeli Husqvarny MY 2022. Energiczny, młody i szalony Billy Bolt zdecydowanie dodaje życiowej energii Grahamowi, na którym pazur kariery zostawił już swoje znaki. Są oni również dokładnie tacy, jakich widziałem we vlogach Billy’ego – dokuczają sobie, śmieją się z siebie i cały czas podpuszczają.
O tym, jacy są w swoim naturalnym środowisku i jak naprawdę może wyglądać jazda na motocyklu przekonałem się następnego dnia, gdy po wyboistej przeprawie wzgórzami dotarliśmy do Jarvislandu, ziemi obiecanej dla każdego hard endurowca. Samo znalezienie hacjendy Grahama nie jest łatwe, mimo że będąc już blisko ciężko nie zauważyć setek albo i tysięcy wyjeżdżonych trawersów. Działka Jarvisa ciągnie się jeszcze trochę przed dostojną bramą do raju, za którą jeszcze z drogi widać sekcję extreme z wielkimi głazami oraz tor superenduro.
Jednak to, co najbardziej rzuca się w oczy po wjeździe na podwórko Grahama, to basen z widokiem na potężną posiadłość, pełną wysychających skalnych potoków oraz mniejszych i większych pagórków, ciągnącą się aż po rozłożyste wzgórza. Mało tego – nie dość, że Jarvis ma taką działkę, to jeszcze nie ma problemu z jeżdżeniem po całej Andaluzji. Już podczas drogi z Malagi widzieliśmy wyjeżdżone przez niego próby na łąkach i trasy po górach. Nieopodal basenu znajdowało się zejście do serwisu i garażu. Obok małego mieszkanka dla gości z sypialnią, kuchnią i łazienką znajduje się spora przebieralnia pełna ekwipunku Grahama i oczywiście zimnych napoi. Są jeszcze ogromny taras, główna część domu z dodatkowymi sypialniami i łazienkami oraz budynki gospodarcze. Jeżeli dorzucimy do tego dziesięć najnowszych motocykli Husqvarny (po pięć sztuk TE300i w dwusuwie i FE350 w czterosuwie) to mamy prawdziwy przedsmak nieba.
Pierwszy krąg piekielny
Nie pozostało nic innego, jak tylko szybko przebrać się na motocykl i zobaczyć, co Graham Jarvis ma do zaoferowania w ramach swoich Signature Tour. Po wskoczeniu na maszyny i krótkiej dojazdówce po kamieniach znaleźliśmy się na długiej i stromej górce – placu zabaw, na którym odbywa się początek szkolenia. Podczas kilku krótkich ćwiczeń Graham uczy jak pracować na nogach, jak używać zawieszenia oraz jak trzymać balans. Patrzy też na poziom grupy i planuje trasę. Robimy kilka fotek, nagrywamy filmiki i ruszamy.
Chłodny poranek nie zapowiadał ani upału, ani emocji, jakie czekały nas tego dnia. Już w południe lejący się z nieba żar nawet proste odcinki zamieniał katorgę, jeżeli trzeba się było zatrzymać. Można było wtedy odnieść wrażenie, że ktoś przysmaża nas wielką lupą. Zaczęliśmy od dosyć prostej trasy, na której jednak trzeba było być bardzo uważnym. Trafiały się przyczepne trawersy i podjazdy z głębokimi oraz przecinającymi się koleinami czy ślepe zakręty na urwiskach. Widoki były przepiękne, ale panujący gorąc sprawiał, że przystanki stawały się bardziej męczące niż sama jazda. Przerwa na obiad, dolanie wody do camelbagów i mogliśmy ruszać dalej.
Tym razem już skalnymi, wyschniętymi potokami, gdzie cały czas trzeba było dociążać tył motocykla i szukać trakcji, a prędkości spadły do dosłownie kilku kilometrów na godzinę. Mimo że w większości jechaliśmy osłonięci krzakami, to wycisk był już solidny, szczególnie gdy braki w technice trzeba było nadrabiać siłą albo raczej charakterem, bo siły w takich warunkach kończyły się bardzo szybko. Tego dnia jechałem na czterosuwie i nigdy wcześniej tak dużo nie siedziałem podczas jazdy i nie nacisnąłem tyle razy klamki sprzęgła oraz przycisku rozrusznika. Pokonaliśmy całą zaplanowaną na ten dzień trasę wokół Jarvislandu jak grupa żabek, „krocząc” z motocyklami po większych i mniejszych głazach. Jeszcze sesja na torze SuperEnduro i mogliśmy jechać do hacjendy na zimne piwko w basenie. Albo jeździć dalej! Byłem już zmęczony, ale zostałem na motocyklu. U Jarvisa jest się raz w życiu – trzeba korzystać!
Sekcje zakrętów na stromym wzgórzu poprzeplatane sekcjami po skałach wyciskały siódme poty, ale dawały również ogromną satysfakcję po ich przejechaniu. Wszystko szło pięknie i nawet nie odstawałem za mocno od grupy, a zostało nas już tylko czterech najmocniej niewyjeżdżonych… do czasu pewnego długiego trawersu. Gdy tylne koło wypadło mi z koleiny, to zamiast je poprawić i dopiero ruszyć, od razu chciałem pojechać dalej. Wtedy wypadł również przód, a ja po kawałku obsuwałem się na zjeździe coraz niżej i niżej. Tego dnia miałem już okazję kilka razy podnosić wywróconego do góry kołami czterosuwa, ale ta sytuacja zabiła mnie już całkowicie.
Wody nie miałem już dawno, ale teraz zabrakło również resztek sił. Gdy wróciłem na trasę okazało się, że przede mną został jeszcze ostatni podjazd po głazach. Próbując skrócić drogę wplątałem się w płot pół metra przed półką i w pełnym słońcu musiałem nawracać. Gdybym mógł wtedy wyjść ze skóry z gorąca i zmęczenia, to tak bym pewnie zrobił. Trzeba było jednak jakoś wrócić, bo wiedziałem, że jak najszybciej trzeba zacząć regenerację na kolejny dzień. Jakoś udało mi się znaleźć na górze i mogłem podziękować Grahamowi za pierwszy najlepszy dzień. Nie miałem też problemów z zaśnięciem…
Im ciężej, tym fajniej
Drugiego dnia dwusuw okazał się prawdziwym zbawieniem, bo już na pierwszej sekcji wielkich stromych głazów i półek skalnych dzięki jego lekkości zacząłem wierzyć, że przeżyję do wieczora. Również pogoda była trochę łaskawsza, bo chmury delikatnie przysłaniały słońce i wstrzymywały je od podsmażania nas od samego rana. Tego dnia atakowaliśmy już trudniejszy teren – głazy były coraz większe, podjazdy coraz bardziej strome, a półki skalne coraz wyższe. Pokonywanie go zapewniało jednak jeszcze piękniejsze widoki i jeszcze większą satysfakcję. Serio!
Tego dnia jeździłem w miejscach, w których nie myślałem, że dałbym sobie radę. Kilka prostych rad Grahama i można było atakować naprawdę trudne sekcje. Po drodze Jarvis i Billy bawili się z dziecinną łatwością na ekstremalnych odcinkach pokazując niesamowity kunszt jazdy motocyklem. W ich wykonaniu wyglądało to bardzo prosto, ale dla większości śmiertelników będzie to nieosiągalne.
Tym razem, po pokonaniu prawie całej trasy, podobno zostało nam jeszcze „piekło”, na które tym razem zabrakło czasu. Ale to może pretekst do przyjazdu następnym razem? Po powrocie do Jarvislandu i ostatnich sesjach, ponownie mogliśmy albo wracać na zimne piwko, albo tym razem podjąć wyzwania Grahama Jarvisa.
Potrzymaj mi piwo – najpierw wyzwania! Gdy Graham pokazał Billemu skok, jaki mu wymyślił, usypując krótkie lądowanie jakieś siedem metrów za małym betonowym domkiem i trzy metry przed wielką kłodą, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym spróbować tu skoczyć. Zanim jednak się obejrzałem, gdy Graham i Billy zaliczyli skok, każdy z nas po kolei był podpuszczany. Anglik skoczył, Niemiec również. Gdy Billy zobaczył, że mnie też kusi podjęcie tematu, od razu zaczęło się podpuszczanie Polaka. Mr Polska nie skacze? – zapytał. No jak nie skacze! – krzyknąłem i nie było już odwrotu. Trochę za wolny najazd do skoku na domek, mocne zwolnienie i „whisky throttle” z dachu, bo już nie było odwrotu. Udało się jakoś dolecieć do lądowania z mocnym dobiciem. Uff, przeżyłem! Tak trafiłem do vloga Billego Bolta oraz do grona znajomych Grahama Jarvisa.Francuzi i Szwed zawrócili jednak na piwo, a my pojechaliśmy jeszcze na krótkie pionowe podjazdy. Z początku nie chciałem ich atakować, żeby nie zniszczyć motocykli, ale kiedy sam Jarvis, ich przyszły nabywca, powiedział, że po to są, żeby jeździć, to nie mogłem nie dać się namówić. I wiecie co? Wjechałem na kilka pionowych ścian, czego nigdy wcześniej bym się sam nie podjął! Udało mi się nawet wdrapać na podjazd (3-metrowa ściana, przełamanie i kolejna 3-metrowa ściana), którego nie pokonali pozostali na placu boju Anglik i Niemiec. No dobra, z małą pomocą Billego, który wciągnął mnie ostatnie pół metra, ale moja duma nie miała granic.
Szkoda mi było wyjeżdżać z Jarvislandu, był zdecydowanie najlepszy wyjazd w moim życiu. Chociaż nie ukrywam, że mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę. Dzięki Miro, dzięki Husqvarna! Jeżeli wy też chcielibyście przeżyć to samo i zobaczyć, jak od środka wygląda Graham Jarvis Signature Tour, to śmiało możecie do nas pisać. Może uzbiera się grupa śmiałków z Polski?
Zdjęcia: Sebas Romero, autor