Z Sidneyem Polakiem, muzykiem i twórcą utworu pod tytułem ?Skuter?, perkusistą grupy T.Love rozmawia Bartosz Biesaga.
– Jak się zaczęła Twoja przygoda z jednośladami?
– Myślę, że od filmu Quadrophenia, który zobaczyłem w telewizji bedąc dzieckiem. Ten obraz z roku 1979 jest filmową wersją rockopery zespołu The Who i pokazuje walkę dwóch młodzieżowych gangów w Brighton w latach sześćdziesiątych. Jedni to Modsi, bardziej tekstylni i eleganccy, jeżdżący wypasionymi skuterami, a drudzy to Rockersi, w skórach z frędzlami i w skórzanych spodniach, pomykający klasycznymi motocyklami. Zawsze bardziej identyfikowałem się z tymi pierwszymi, szczególnie że Rockersi są przedstawieni w tym filmie jak nierozgarnięte ćwoki. Od tego momentu właśnie skuter zacząłem postrzegać jako coś bardziej „cool” od motocykla, choć oczywiście wszelkie podziały są bzdurne, bo nie da się tych maszyn porównać. Na to się nałożył fakt, że mój ojciec pod koniec lat sześćdziesiątych przywiózł ze studiów w Moskwie ruską Wiatkę, kopię Vespy GS 150, którą niedługo po tym rozwalił i parkowała u babci w piwnicy. Jako gnojek myszkujący po babcinym domu na Żoliborzu, wchodziłem na ten skuter i udawałem, że jeżdżę. Zresztą jeden z młodszych braci ojca był długo czynnym motocyklistą. A więc można powiedzieć, że to geny. Podczas nastoletniej młodości na warszawskiej Chomiczówce bardzo zazdrościłem kolegom motorynek i Simpsonów, bo niestety, swoich nie miałem. Dopiero wiele lat później, kiedy zrobiłem „oficjalne” motocyklowe prawko, te skuterowe reminiscencje odżyły. Sprawdziłem kilka maszyn i wybór padł na maksiskuter. Mit z przeszłości, fajnego modsa na Lambrettcie z dodatkowymi lampkami i lusterkami zadziałał, mimo że Burgman 650 to kolos ważący 260 kg i tylko detale konstrukcyjne odróżniają go od motocykla.
– Zanim wybrałeś skuter, zastanawiałeś się nad motocyklem. Która marka czy model był najbliżej Twoich potrzeb?
Moim zdaniem nie ma jednośladu uniwersalnego. Każdy rodzaj motocykla będzie się sprawdzał w innych warunkach. Na Warszawę bezdyskusyjnie najbardziej pasuje mi maksiskuter. Szybkie i w miarę szerokie ulice dojazdowe typu Wisłostrada czy Trasa Toruńska potrzebują mocy, a więc pojemności. Ochrona przed wiatrem, wygoda, przestrzeń ładunkowa, automat na ciągłe korki i przyzwoite odejście to właśnie Burgman. Dużo wygodniejszy od każdego motocykla. No i węższy, bo lusterka składają się elektrycznie. W trasę też się da nim pojechać. Sprawdziliśmy to z żoną kilka lat temu podczas trzytygodniowej wycieczki do Norwegii i Francji i sprawdzam to co roku, dojeżdżając na koncerty w Polsce, a samym skuterem robię przynajmniej 15 000 km rocznie. Od kwietnia do listopada w zasadzie z niego nie schodzę. Oczywiście, na autostradzie nie pojedziesz tym 240 km/h jak BMW K 1300GT, ale te 160 km/h przelotowej, to zupełny luz. Miałem przez chwilę odlot na moc i kupiłem sobie B-Kinga, ale rodzina poprosiła mnie, żebym wyluzował. Dzięki uprzejmości Tomka z BMW w Bielsku-Białej miałem też okazję pojeździć jednym i drugim GS-em i uważam, że taki Adventure na „wschodnio-irańskie” wycieczki byłby najlepszy. Z kolei na Zachód, gdzie asfalt jest równy i drogi wyprofilowane, właśnie BMW K 1300GT, albo ten nowy K 1600 GTL to dokładnie to, czego oczekuję od maszyny turystycznej. Ogromna moc plus wszystko, co można sobie wyobrazić typu tempomat albo ESA i wskaźnik ciśnienia w oponach. Gdybym do tych trzech maszyn dorzucił jeszcze jakiś motocykl na wieczorny lans, typu Ducati Monster S4Rs na złotym widelcu, w malowaniu Testastretta, to mój garaż marzeń byłby już kompletny. Może kiedyś uda mi się ten plan zrealizować.
– Jak oceniasz wyposażenie i właściwości jezdne swojego skutera po pokonaniu na nim 40 000 km?
– Przede wszystkim trzeba obalić mit małych kół. Po pierwsze w Burgmanie są piętnastki, a więc to nie żadne dwunastki z Vespy, tylko już przyzwoita wielkość i nisko położony środek ciężkości na równym i gładkim asfalcie daje uczucie sunięcia jak na nartach. Inna sprawa, że po prostu takim skuterem się w piach nie wjeżdża. Nie ma jak stanąć na płozach, bo nie ma baku, który można ścisnąć kolanami podczas stójki. Mimo braku amortyzatora skrętu, przednie koło wężykuje w łuku dopiero przy znacznych prędkościach, więc to też nie problem. Generalnie jeździ się fajnie, im gładszy asfalt, tym lepiej, choć oczywiście zawieszenie Burgmana to nie żadna komputerowa wypasiona ESA, tylko pięć pozycji tylnego amora regulowanego ręcznie. Jeśli chodzi o wyposażenie, to kiedy robi się zimniej albo kiedy jadę gdzieś dalej, zakładam wyższą, turystyczną szybę Givi, dzięki której ręce w ogóle nie marzną, choć i tak mam podgrzewane manetki. W przednim schowku jest gniazdo zapalniczki, więc telefon może się ładować. Używam blutootha do komunikacji z pasażerem, odbierania telefonów i słuchania GPS-a, który mam zamontowany na kierownicy. W kierownicy mam ciężarki poprawiające balans, a z przodu chromowany przodzik. Czasami na nogi zakładam specjalny koc, żeby móc jeździć w trampkach w zimne dni. W trasy zabieram też torbę przekrokową, która powiększa przestrzeń ładunkową o kilka dodatkowych litrów poza 65 litrami pod dupą i 50 litrami w kufrze. Z dupereli mam też dodatkowy cyngiel na rollgaz, który odciąża nadgarstek podczas dłuższej jazdy. Po przyzwyczajeniu się, to bardzo wygodna sprawa. W zasadzie w mieście nie ma na co narzekać. Ale w trasie są dwie rzeczy, które lekko wkurzają. Po pierwsze mały 15-litrowy bak i duże spalanie przy wysokich prędkościach, co powoduje, że tankować trzeba co 200 km oraz to, że silnik przy długim piłowaniu na wysokich obrotach zużywa olej, więc na długich trasach trzeba zawsze rano zdjąć plastik, dostać się do zaworka i dolać jakieś 200 ml na 1000 km.
– Jak reagujesz, kiedy inni na drodze są złośliwi i na przykład zajeżdżają drogę?
– Staram się wychowywać, zwłaszcza chłopaków. Ale unikam trąbienia. W Warszawie kierowcy są już coraz bardziej przyzwyczajeni do jednośladów i ustępują miejsca. Utarło się tak, że na drodze z trzema pasami pomiędzy lewym skrajnym a środkowym zostawiają więcej przestrzeni dla motocyklistów. Czasami są też sytuacje, w których trzeba omijać również motocyklistów, bo mają mylne wrażenie, że najlepiej jeżdżą i potrafią się świetnie przeciskać.
– A ile jest skuterzysty w artyście, a ile artysty w skuterzyście, nawiązując do utworu „Skuter”?
-Kiedy zrobiliśmy ten bit i zastanawiałem się nad tekstem, wiedziałem, że to musi być bardzo wyraziste i najlepiej gangsta. Z tym że gangsta „na poważnie” w polskim wydaniu zawsze wychodzi śmiesznie. Dlatego chciałem z jednej strony napisać song, który oddawałby autentyczne uczucie szpanu, a jednocześnie był zrobiony z przymrużeniem oka. Na świecie i w Polsce mnóstwo raperów rapuje o swoich furach, dlatego chciałem się zbliżyć do tej konwencji, eksponując jednak pojazd, który ma konotacje „niepoważną”. Jak przecież można się chwalić skuterem? Wiele osób odebrało to jednak dosłownie, nie czując jaja. Z jednej strony to naprawdę najlepszy skuter, a z drugiej polewka. Jest dowcip i dystans do samego siebie. Poza tym tak mocne akcentowanie marki jest właśnie hip-hopowe, bo w hip-hopie takie rzeczy są na porządku dziennym. Są piosenki o Harleyach, to teraz jest o Burgmanie (śmiech). Nie jesteśmy gorsi. Musiałbyś zobaczyć, co się dzieje na naszych zlotach, kiedy leci ten numer. Chciałbym przy tej okazji pozdrowić wszystkich z klubu www.burgmania.net, do którego należę.
– Czy nie ma w tym utworze choć cienia reklamy?
– Nie. Nie dostałem od Suzuki żadnych pieniędzy. Skuter kupiłem dwa lata przed wydaniem piosenki. Co prawda dali „vipowską” zniżkę, ale utwór to mój autorski pomysł.
– Czy była taka motorynka, o której wspominasz w utworze „Chomiczówka”?
– Trzeba uściślić, że nie była to moja motorynka, tylko kolegi. Zawsze przy piaskownicy, kiedy siedzieliśmy na ławce, „charchaliśmy” między buty, mieliśmy kapsle, a motorynka stała obok zaparkowana. Kolega dawał się czasem komuś przejechać. Motorynka to było coś. Później niektórzy poprzesiadali się na Simsony. To były czasy… To se ne wrati (smiech).
– Jakieś ciekawe, nietypowe sytuacje, których doświadczyłeś, jeżdżąc na skuterze?
– Pierwsza z brzegu: miałem kiedyś taką przygodę, że podczas jazdy uderzył mnie w głowę jakiś ptak. Centralnie jakiegoś dużego ptaka przyjąłem na kask w okolicy 120 km/h. Jadę sobie, patrzę na drogę, a tu czarny punkcik w lewym rogu się powiększa w ułamku sekundy i jeb! Był taki strzał w głowę, że przez kilka dni potem bolał mnie kark. Jak dotarło do mnie, co się stało zawróciłem po chwili, ale już go nie było. Koledzy z burgmanii na wieść o tym, że podczas jazdy „zdjąłem ptaka”, przyznali, że w porównaniu do rozjechania kota, to jest to niezły wynik.
– Moda na skutery może przeminąć?
– Raczej dopiero rozkwitnie. Miasta w Polsce są już tak zatłoczone jak na Zachodzie, jeździ się tragicznie. Ja naprawdę nie umiem każdego dnia stać w warszawskim korku dwie albo trzy godziny. Dlatego tylko zimowa aura wygania mnie do samochodu. Może nawet ostro padać i tak wolę skuter. W dobie nowych technologii pogoda nie jest już przeszkodą. Skoro jeżdżą w Finlandii i Norwegii, to da się również w Polsce. Jednośladów będzie coraz więcej.
– Na czym polega piękno jazdy skuterem, motocyklem?
– Jednoślad to wolność. Trzeba po prostu tego spróbować. Trzeba przejechać się jakimś pięknym lasem, który pachnie, bo wszystkie zapachy dobrze czuć, potem wyjechać na jakąś superpolanę, wyłonić się z jakiegoś cienia w słońce albo wziąć jakiś winkiel, który jest tak wyprofilowany, że aż czuć przeciążenie. Ten sensualizm, ta wrażeniowość, że jak pada deszcz, to jesteś lekko mokry, jak jest zimno, to jest ci zimno, a jak jest ciepło, to jest ci ciepło. Połączenie z naturą, od której nie oddziela cię żadna blacha. Jesteś częścią drogi, pejzażu, przez który przejeżdżasz, tych gór, przez które płyniesz. Dla mnie – to jest to.
– Dziękuję za rozmowę.