Naszym celem było zobaczenie Araratu. Przejechaliśmy na Suzuki V-Strom 650 ponad 9200 km, z czego 5000 km w Turcji. Czasami bezdrożami, czasami drogami, przy których w czerwcu leżał śnieg.
Po dwóch dniach gnania przez Bałkany i przejechanych przeszło 2 tys. km, szczęśliwi, że przemknęliśmy pomiędzy deszczami i burzami szalejącymi nad Europą, dotarliśmy do granicy bułgarsko-tureckiej. I tu lunęło, i to z piorunami. W potokach spadającej wody załatwialiśmy graniczne formalności, by po dwóch godzinach znaleźć się na terenie byłego Imperium Osmańskiego. Piękna, szeroka i pusta autostrada doprowadziła nas na kemping w Kilyos. Turcja to 80 mln mieszkańców (w tym 14 mln Kurdów), z czego 25 mln żyje w Istambule. Powiedzieć, że Istambuł jest molochem to mało. To miasto-państwo z odrębnymi zwyczajami, niepisanymi, ale respektowanymi prawami i mieszkańcami, którzy tak bardzo odróżniają się zachowaniem od ludzi żyjących we wschodniej części.
Jeżdżenie motocyklem po Istambule to jak gra w ruletkę, uda się lub nie uda. Nie obowiązują tu żadne zasady ruchu drogowego. Nikt nie używa migaczy, na trzech pasach stają cztery, czasem pięć kolumn samochodów, klamka w klamkę, na grubość lakieru. Ryczące klaksony, wpychanie się bez pardonu, zajeżdżanie drogi, jazda pod prąd, zero tolerancji, rozpychanie pieszych, jazda na czerwonym to tutaj standard. Motocykl jest pojazdem, który ma sobie sam radzić, bo tutaj jest wręcz atakowany przez samochody. Co więcej, klaksonami pogania się nawet… radiowozy policyjne. To nie jest ruch uliczny. To wojna. Wszystkich ze wszystkimi. I korki. Galaktyczne korki na mających miejscami 12 pasów arteriach. Nic dziwnego, że stojąc w żarze słońca myślisz jedynie o zakupie karabinu maszynowego albo wyrzutni rakiet.
Pobieżnie zwiedziliśmy to cudowne miasto, które aby poznać i zrozumieć, należałoby eksplorować tygodniami. Cudem unikając rozjechania, Przez most nad Bosforem wydostaliśmy się z tego kotła czarownic. Jadąc pod silny wiatr płatną, ale świetną drogą przez Ankarę, jednym skokiem dofrunęliśmy do Kapadocji. I tu poczuliśmy, że jesteśmy w Azji Mniejszej. Goreme – widok startujących w porannej ciszy chmury balonów jest nie do opisania. W tle Kapadocja, twory skalne niczym z baśni tysiąca i jednej nocy, domy, kościoły i twierdze wykute w wapieniu tysiące lat temu. Za 100 euro można zobaczyć to wszystko z góry. To cena, jakiej zażądał od nas szef kempingu Panorama Ahmet, bez mrugnięcia okiem oferując „special price only for you” w wysokości 150 euro Włochom i Niemcom. Cóż. Turcja jest bardzo droga dla turystów. Cena benzyny 2 euro za litr, kemping średnio 15-20 euro za dobę (2 osoby, moto, namiot), a reszta jest według uznania zawsze sympatycznego, ale sprytnego handlowca. Bo tu nigdzie nie ma oficjalnie wywieszonych cen, gdziekolwiek jesteś, negocjujesz je. Wszędzie jest „very special price”, czyli normalna cena razy dwa lub trzy.
Niespodziewanie spotykamy Niemca na Royal Enfildzie w wersji Diesel (3,5 KM mocy), który jechał tu dwa tygodnie z prędkością 60 km/h. No cóż, jak się chce, to wszędzie na wszystkim można dojechać. Za Kapadocją w kierunku Erzincan zaczyna się wschodnia Turcja. Najpierw drogi (mimo że szerokie, to coraz bardziej dziurawe, z nawierzchnią składającą się ze smoły zmieszanej z kamyczkami) stają się coraz bardziej puste. Nie spotykamy nikogo przez dziesiątki kilometrów. Potem zaczynają się odcinki po 20-30 km bez twardej nawierzchni. Nie dokończyli remontu i tak ludzie jeżdżą po zwałach gliny przeplatanych żwirowiskami, piachem omijając tysiące dziur głębokich na 30-40 cm. TIR-y spuszczają powietrze z kół do połowy i mkną po 60 km/h, zasypując wszystko i wszystkich tumanami kurzu. Nikt nie patrzy, czy jedzie prawą, czy lewą stroną. Wolna amerykanka. Cały czas obawiałem się, czy nie urwie się nam stelaż z kuframi. 50 kg bagażu w trzech kufrach umocowanych na metalowym stelażu do skaczącego po dziurach motocykla pobudza wyobraźnię.
W miastach wschodniej Turcji zwyczajowo po dwupasmówkach jeździ się pod prąd, w nocy wyłącznie na pozycyjnych światłach. Ciężarówki po górskich zakrętach fruwają sobie lewym pasem, bo tak wygodniej im wejść w łuk z naczepą. I ciągle jesteśmy pozdrawiani światłami czy machaniem ręką przez otwarte okna samochodów. Krajobrazy piękne. Step po horyzont przeplatany coraz większymi wzniesieniami i górami. Po bokach pasą się stada krów i zdziczałych koni. Czasami drepcze sobie dostojny osiołek. Im dalej, tym wyżej. Cały wschód Turcji leży na ok. 1500-2000 metrów n.p.m. Temperatura spada, a drogi coraz bardziej kręte. Mamy codziennie po 2-3 sytuacje okołowypadkowe. Po prostu, co jakiś czas na czołowe wali w nas autobus czy rozklekotana, zawsze przeładowana ciężarówka pędząca nie swoją stroną drogi. W temperaturze ok. 380 C smoła, z której zrobiona jest nawierzchnia, zamienia się w płynną maź, która zalepia bieżnik w oponach. Ślizgamy się więc na zakrętach, a kilkakrotnie nasz motocykl wchodzi w mniej lub bardziej kontrolowany uślizg, ustawiając się bokiem. Istny cud, że nie zaliczamy żadnego upadku, ale jazda wymaga maksymalnej koncentracji. No i ten żar z nieba…Pod Sivas lokalna drogówka skasowała nas na 110 euro wyjaśniając, że motocyklom w tym kraju poza terenem zabudowanym wolno jeździć tylko 70 km/h. O czym, oczywiście, nigdzie żadnej informacji nie było. Bo i po co?
A kontrole prędkości w Turcji prowadzone są bardzo często (minęliśmy ich kilkadziesiąt) i wyglądają zawsze w ten sam sposób. Otóż poza terenem zabudowanym na dojeździe do miejscowości stoi sobie na prawym poboczu przodem pod prąd rozklekotany samochód osobowy (może to być nawet 30-letnia Dacia). A w nim policjant z supernowoczesnym wideoradarem, którym robi ładne zdjęcia. Kilometr dalej pachołki na prawym pasie wydzielają obszar, na który umundurowani funkcjonariusze Trafik Police (informowani radiem z takiej Dacii) zbierają obfite żniwo (bo przecież nikt tu nie przestrzega ograniczeń prędkości, ba, obowiązuje zasada: gaz do dechy, bo inaczej nie jesteś „charizmatik men”). Postój trwa i trwa. Bo turecki mandat jest formatu A4, pisze się go w trzech kopiach przez kalkę, a może stać przed tobą np. dziesięciu delikwentów w kolejce. Policja jest miła, ale nie ma z nią dyskusji, mandaty za to są bardzo wysokie. Jest to jedyna zresztą forma aktywności policji drogowej, bo np. masowe jeżdżenie na czerwonym czy pod prąd absolutnie ich nie obchodzi. Taki koloryt.
Kiedy zaczęliśmy zjeżdżać z gór w kierunku Agri, mijając po drodze śnieg leżący przy drodze, jakieś 200 km od granicy z Iranem i naszego celu, czyli Araratu, droga skończyła się zupełnie. Przez kolejne 100 km, po gruzowisku-glinowisku ciągną z prędkością 20-30 km/h irańskie i tureckie tiry, zasypując wszystkich dookoła kamieniami, kurzem i piachem. Od mojej Asi, poprzez interkom docierał tylko komentarz jednej treści: oni są tu wszyscy po itd. Tak doczołgaliśmy się do Dyiugaubezit, czyli kurdyjskiego pogranicznego miasta, 5 km od granicy z Iranem. Widok wyłaniającego się ośnieżonego Araratu (5165 m npm) jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, jaką widziałem w życiu. I nic to, że byliśmy zasypani pomarańczowym brudem, ugotowani we własnym pocie, że parę razy o małe co, byłby koniec wycieczki Nic to. Widok ten przerasta wszelkie wyobrażenia, jest nieujmowalny fotograficznie z racji skali i wielkości. Szeregowa Aś wykonała z tej okazji dziki taniec radości z balonami. Kurdowie byli zdziwieni. Ponieważ chcieliśmy zobaczyć jeszcze pałac Sashy Pashy (czyli ruiny bajkowego, wykutego na skale pałacu z 360 komnatami, z którego jest wspaniały widok na dolinę z Araratem) zostaliśmy tu na dłużej.
W krainie Kurdów nie jest spokojnie, o czym świadczą na drogach liczne wojskowe posterunki z bunkrami, ciężkimi karabinami maszynowymi, a nawet czołgami. Wszystko było gotowe do strzału. Choć zatrzymywali nas wielokrotnie – to przeważnie z ciekawości. Nawet policja w Kurdystanie porusza się wyłącznie wozami pancernymi z cekaemami wystającymi z wieżyczek. Kolorytu dodają wałęsające się watahy dzikich psów, wielkości owczarków alzackich. Nie boją się i są bardzo agresywne.W dalszą drogę udaliśmy się wzdłuż granicy z Iranem na południe Turcji, w kierunku Nemrut Dagi, oddalonego o ok. 800 km od Araratu, odwiedzając po drodze stolicę Kurdów – Dyarbakir. Po drodze wspinaliśmy się na wysokość do 2644 m n.p.m. setkami kilometrów po rozpadających się serpentynach dróg górskich pełnych kóz, osiołków, krów i posterunków wojska Zrobiło się tak zimno, że musieliśmy ubrać na siebie wszystko, co mieliśmy. Dopadł nas deszcz i przelotna burza.
Dyarbakir – biednie, mnóstwo policji, kontrole żandarmerii na wjazdach i wyjazdach. Dwa dni wcześniej w okolicy zginęło 8 tureckich żołnierzy – gołym okiem widać, że atmosfera jest napięta. Jakieś 100 km dalej, na drodze pokrytej parocentymetrową warstwą nawianych z pustyni kamyczków, w łuku przy stówce łapię uślizg na oba koła i motocykl wraz z ruchomym podłożem jedzie, leci niesterowany w żaden sposób, przez dwa pasy w poprzek szosy. Chwytamy przyczepność na sekundę przed wypadnięciem z drogi wprost do betonowego rowu oddzielającego dwie jezdnie. Allah okazał się łaskawy. Chwilę potem przekraczamy Tygrys, który okazał się w tym miejscu rzeką szerokości Wisły. Walcząc z szutrowymi drogami i miotającym nami na tych pustkowiach porywistym wiatrem, dojechaliśmy niedaleko Nemrut Dagi, od którego oddzielał nas Eufrat i . droga, na widok której zatrzymałem się z cisnącym mi się pytaniem „jak przez to przejechać?” Aś (z tyłu) uznała, że nie ma siły, że będziemy leżeć i zaczęła (jak później przyznała) wyobrażać sobie, jak będzie spadała. Otóż zamiast drogi był luźno (warstwa 40 cm) wysypany, drobny żwir, który drogowcy mieli zamiar ubić w przyszłości, kiedy w tym miejscu będą budować prawdziwą drogę. Chciało mi się płakać i do mamy.
Gdybyśmy mieli lekkie, wyczynowe enduro na typowych oponach terenowych, gdybyśmy byli bez bagaży, gdyby nie było pasażera i gdybym chciał pobłyszczeć przed kolegami z piaskownicy, to może, może bym się zdecydował na jazdę na pełnym gazie, na stojąco, po tym czymś. A tu przyszło nam brnąć, z łączną masą 430 kg na uniwersalnym ogumieniu. Co było robić? Jedziemy. Opony zniknęły pod kamyczkami, zataczamy się, co gaz to uślizg, ale gazu, gazu Kierownica się wyrywa, poślizg raz tył, raz przód. Wiem, że kiedy się zatrzymam, to już tu nie ruszę, bo zakopię V-Stroma kompletnie. Te 30 kilometrów trwało wieczność. Za kolejnym branym „jak się da” zakrętem, droga zakończyła się wielką wodą. Pomyliliśmy drogę? Na myśl o tym, że mam zawracać, zrobiło mi się słabo. Ale nie. Wszystko dobrze. To Eufrat. Rzeka ma 3 km szerokości i przeprawia się przez nią promem, a nie mostem, gdyż takowego nie ma. Dotarliśmy na kemping znajdujący się prawie pod Nemrut Dagi. Ucałowałem ziemię, zsiadając tego dnia z motocykla.
W tym miejscu należy wspomnieć o tureckiej gościnności. Podróżując po tym gigantycznym kraju wzbudzaliśmy nieustające zainteresowanie. Gdziekolwiek stanęliśmy, podchodzili do nas ludzie. W zachodniej części Turcji jako tako mówią po angielsku, we wschodniej tylko policjanci, a w miejscach turystycznych handlarze i właściciele pensjonatów czy kempingów, rozumieją kilka słów.Nie zmienia to faktu, że napotykani ludzie są nieprawdopodobnie serdeczni. Byliśmy nieustająco częstowani „czajem”, czyli miejscową słodką herbata pitą z malutkich szklaneczek, otrzymywaliśmy darmowe mapy, colę na stacji benzynowej, czy też przynoszono nam stoliczek i krzesełka, żebyśmy sobie usiedli i odpoczęli. Wszędzie na słowo Bolanda (wiadomo: Naród Wybrany) od ucha do ucha pojawiały się uśmiechy. Nigdzie nie doświadczyliśmy jakiegokolwiek nieprzyjaznego nastawienia – wręcz przeciwnie. Tak samo traktowali nas Kurdowie.
Oczywiście dotyczy to mężczyzn, ponieważ kobiety (szczególnie na wschodzie) siedzą pochowane w domach. Na ulicach widać tylko mężczyzn. W bankach, knajpach, hotelach, jednym słowem w miejscach publicznych – pracują sami mężczyźni. Kobiety w burkach przemykają się gdzieś bokiem. Nie dotyczy to Istambułu i obu riwier. Tam panuje zupełnie inny świat. Jednak prawdziwa Turcja jest inna od tej znanej z Alanyii czy Antalyii – enklaw stworzonych dla samolotowych turystów.Nemrut Dagi – grobowiec Antiocha w kształcie piramidy zbudowany na szczycie góry – ok. 2000 m n.p.m. Wokół niego posągi z utrąconymi głowami i panorama na 100 km dookoła. Widok iście królewski, a miejsce mistyczne. Pojechaliśmy tam rano w t-shirtach i bez kasków, bo to blisko (mimo takiego obowiązku, tylko w Istambule motocykliści jeżdżą w kaskach, a i to też nie wszyscy). Na górze było jakieś 15 stopni. Ale widok taki, że temperatura nie miała znaczenia. Nawet za milion dolarów. Spotkaliśmy tam irlandzką rodzinę z dziećmi, którzy Land Roverem ze specjalną off-roadową przyczepą campingową wybrali się w 9-miesięczną podróż po Europie i Azji. Cel: Chiny i Australia.
Z Nemrut dzielnie spisujący się V-Strom powiózł nas w kierunku Morza Śródziemnego, nad granicą z Syrią. Zjeżdżając z wysokości 2000 m do poziomu morza czuliśmy, jak z każdym pokonywanym kilometrem rośnie temperatura. Na dole, byliśmy już dobrze ugotowanymi kurczakami w sosie własnym. Gdyby nie to, że na wyprawę mieliśmy uszyte przez warszawskiego Feliksa specjalnie ciuchy w wariancie „Asia Expedition” (niezniszczalne i rewelacyjnie przewentylowane) nie dalibyśmy rady jechać całej trasy przy 40 stopniach w cieniu. Feliks udowodnił, że cudze chwalicie, a swego nie znacie. Chociaż o połowę tańsze…
Krętą drogą pnącą się wzdłuż wybrzeża, niczym trasa adriatycka w Chorwacji (za to o połowę węższą i przeplataną szutrowymi odcinkami) dotarliśmy do Anamur. A tam gigantyczny zamek, a obok niego kemping położony na samej plaży. Ruiny zamku mogącego pomieścić ok. 30 000 żołnierzy otacza fosa pełna żółwi. Zwiedzanie może być niebezpieczne, ponieważ wszędzie wolno wejść, nie ma żadnych zabezpieczeń i można łatwo spaść 30 m w dół, do studni lub morza np. z urwanych schodów. Około północy na plażę wyszły morskie żółwie, aby złożyć w piasku jaja. Taki widok wyłaniającego się z ciemności 50- czy 100-kilowego żółwia o średnicy dobrze ponad metr, machającego przy tym płetwami, robi szokujące wrażenie. Mieliśmy ogromne szczęście, bo to cud natury.Nadmorską droga przez ruiny Anamurion pognaliśmy na zachód. Po drodze świetnie zachowany amfiteatr grecki w Aspendos mogący pomieścić 40 000 ludzi i dziesiątki innych zabytków kultury antycznej, rozsianych po wybrzeżu. Aby je zwiedzić potrzeba by było dodatkowego miesiąca. I tak włócząc się wybrzeżem wjechaliśmy w obszar Alanyii-Antalii. To jest koszmar! Setki, tysiące hoteli stojących jeden obok drugiego, plaże oddzielone dwupasmówką. Turystyczne getto.
Panienki na obcasikach, wyżelowani faceci, techno. A my tu zakurzeni, ubrudzeni w poplamionych ciuchach na ubłoconym jak po Dakarze motocyklu. Do tego miejsca pasowaliśmy jak pięść do nosa, więc daliśmy gazu i aby dalej od kurortowego cyrku. Noc zastała nas w Beldibi. Fajny camping, no to stoimy. Najpierw zauważyliśmy, że w sklepach mówią do nas po rosyjsku, a głównym towarem są: futra, kurtki skórzane i podróbki roleksów. Potem, wyjeżdżający rosyjscy turyści oprócz eleganckich walizek mają wielkie worki foliowe pozalepiane taśmą. Myśleliśmy, że to śmieci, które ktoś na ulicy postawił, ale nie, to były ich bagaże.A wieczorem Całą noc w okolicznych hotelach trwały dyskoteki. Rosyjskie techno. Rosyjscy DJ wrzeszczący do mikrofonów… i tak do białego rana. I tak podobno codziennie. O piątej rano byliśmy wystarczająco zmotywowani, aby w przeciągu 30 minut zwinąć namiot, spakować się i wystrzelić jak z katapulty. Zatrzymaliśmy się dopiero 300 km dalej, w Pamukalach. Ładnie. Tarasy, sól, woda. Można po tym chodzić. Ale ciut przereklamowane i 20 euro za dwa bilety to za dużo. O wiele ciekawsze były ruiny starożytnego Hieropolis nad Pamukalami.
Kiedy dogoniło nas tam 20 autobusów naszych rozentuzjazmowanych znajomych z Beldibi, Aś jednym stanowczym słowem zarządziła odwrót. I trafiliśmy w okolice Efezu. Wybrzeże Morza Egejskiego nie jest tak spacyfikowane przez turystów. Można znaleźć miejsca, gdzie jest plaża, palmy, camping i nic więcej. A sam Efez? Obowiązkowy punkt programu. Tak samo jak i wzgórze Pergamonu. W jednym i drugim miejscu widać, jak wspaniała była starożytna grecka kultura. Mimo upływu lat – oba te miejsca oszałamiają. Ceny biletów również. Drewnianego konia zrobionego dla turystów i wykopane resztki fundamentów w Troi odpuściliśmy sobie, a na Sardes niestety zabrakło nam czasu.Odwrót z Turcji zaczęliśmy będąc prawie 500 km w głębi kraju. Po przeprawie promowej w Cannakale w przeciągu trzech dni w drodze do Poznania pokonaliśmy 2500 km. Postanowiliśmy sobie, że następnym razem wejdziemy na Ararat.
Tekst Jarosław Spychała | Zdjęcia Joanna Matczyńska i autor
ZOBACZ TAKŻE:
Junakiem na Nordkapp
Dookoła Bałtyku
Motocykle – ogłoszenia