Zabawa ze stalowymi rumakami nie bywa ograniczona wiekiem, tylko chęciami. Nie ma żadnych barier wiekowych, gabarytowych czy mentalnych, które sprawiłyby, że ?wyrasta się? z motocykla.
Jest skwarne południe, jedna z zakorkowanych warszawskich śródmiejskich ulic. Mam jakieś pilne spotkanie w mieście, dosiadam więc pierdopęda (one najlepiej sprawdzają się w takich warunkach) i pomykam co sił między dwoma rzędami rozgrzanych do czerwoności aut. Nagle z tyłu atakuje mnie skuterzysta i ewidentnie pogania do szybszej jazdy. Na najbliższych światłach zrównujemy się, spokojnie podnoszę szybę w kasku, żeby wygłosić wykład na temat tego, co myślę o takich „pospieszalskich”, ale zamiast pogadanki z moich ust padają słowa: „dzień dobry, panie Władysławie” i nie myślę już wcale o kazaniu. Trudno bowiem pouczać kogoś, kto swoją karierę motocyklową rozpoczął dawno temu, a pierwszy sukces jako sportowiec odniósł w roku 1946 podczas Rajdu Tatrzańskiego. No zwyczajnie nie wypada! A w dodatku trochę wstyd, że dałem się dognać „dziadkowi”. Więc lekko tylko skonfudowany nie dałem po sobie nic poznać. Wymieniliśmy kilka grzeczności i każdy pojechał za własnymi sprawami.
Incydent z pozoru błahy, jednak im częściej go wspominam, tym dłużej myślę właśnie o motocyklistach. Pan Władysław Skoczyński, bo o nim właśnie mowa, nie jest moim jedynym znajomy z kręgów motocyklowych, w wieku nazwijmy to elegancko – dojrzałym. Poznaliśmy się przez jego jeszcze starszego kolegę – Andrzeja Kwiatkowskiego, wieloletniego współpracownika Świata Motocykli i do ubiegłego sezonu czynnego motocyklistę. Wtedy właśnie z pewnym zdziwieniem zorientowałem się, że zabawa ze stalowymi rumakami w zasadzie nie bywa ograniczona wiekiem, tylko raczej chęciami. Z czasem poznawałem kolejnych ludzi, którzy mogliby być moimi ojcami, a pasja motocyklowa nigdy w nich nie wygasła. I również wtedy uświadomiłem sobie, ilu znajomych z moich lat młodzieńczych nie jeździ już na motocyklach i to w zasadzie bez żadnego istotnego powodu. Podejrzewam, że zwyczajnie przestało ich to bawić, a może nawet nigdy nie bawiło, tylko wtedy uważali, że motocykle są dobrym pretekstem do poprawienia swojej pozycji wśród kolesi, czy zwykłego wyrwania panny. A potem pozycja została ustalona, panny wyrwane i ukochany, stalowy rumak był już niepotrzebny.
Iluż to nasłuchałem się usprawiedliwiających opowieści o zamianie motocykla na wózek dziecinny, o wydorośleniu i zmądrzeniu, o konieczności kupna mieszkania, o przewlekłym pobycie w wojsku, a w skrajnych wypadkach o małżeńskim zakazie jazdy na jednośladach. Ludzie ci pod różnymi pretekstami pozbywali się motocykli i w zasadzie jedynie w bardzo nielicznych przypadkach powracali do nich po latach. Kiedy to pobudowali już domy, odchowali dzieci czy dorobili się mająteczków. Nigdy jednak nie potrafili znów z taką pasją i ogniem w oczach opowiadać o maszynach, za które wcześniej pewnie oddaliby życie. Taka jest chyba naturalna kolej rzeczy i pewnie sami przyznacie mi rację, odgrzebując w pamięci osobników, z którymi kilka lat temu świetnie bawiliście się na motocyklowych imprezach, a teraz gdzieś tak cichaczem bezpowrotnie zniknęli. Sami o sobie często mówią, że „wyrośli z motocykli”, ale „wyrosnąć” to można z garniturku kupionego na pierwszą komunię. Bo na dobrą sprawę nie ma żadnych ograniczeń wiekowych, gabarytowych czy mentalnych, które pozwoliłyby na takie „wyrośniecie”. To już lepiej jest spojrzeć sobie samemu głęboko w duszę i szczerze powiedzieć: znudziło mi się. A z pewnością będzie to bliższe prawdy, niż twierdzenie, że weszło się na jakiś wyższy (chwilowo nieosiągalny dla motocyklistów) poziom, z którego widzi się cały bezsens i dziecinność zabawy w motory.
Jest jednak spora garść ludzi, którzy potrafili zachować w sobie pasję przez długie lata, nie wymawiając się reumatyzmem, brakiem zębów czy słabym wzrokiem. Jeżdżą mimo tych wszystkich przeciwności. Bez specjalnego epatowania swoim siwym włosem, doświadczeniem, przejechanymi setkami tysięcy kilometrów. A wraz z upływem czasu, zdobytymi doświadczeniami i przejechanymi drogami nabierają większego dystansu do otaczającego go świata, a przede wszystkim do samych siebie. I wcale nie przeszkadza im, że nie szorują już kolanami po winklach, czy nie odjeżdżają spod świateł efektownie na tylnym kole.
Te być może nieco przydługawe (przepraszam za to) dywagacje nad upływającym czasem i naturą motocyklisty mają prowadzić do jednej konkluzji: każdego z nas to czeka. Wszyscy będziemy musieli, chcemy czy nie, zmierzyć się z upływającym czasem i tylko od nas zależy, czy motocyklową pasję będziemy umieli w sobie odpowiednio długo pielęgnować. Obowiązku oczywiście nie ma i każdemu mogą w trakcie życia zmieniać się zainteresowania – nic w tym złego. Jednak chyba właśnie tym różnią się „zainteresowania” od pasji. Jak człowiek za młodu prawdziwie i fest zauroczy się motocyklami, to potem wcale niełatwo jest się od tego oderwać. Tak jak w przypadku pana Władysława. A wiek motocyklisty akurat jest tu rzeczą chyba najmniej istotną.
Lech Potyński