Rzecz cała miała miejsce nie tak dawno temu, będzie rok z okładem. Postanowiłem czynnie zagospodarować jeden z letnich weekendów i wybrać się z kolegą na jakiś zlot motocyklowy. Odległość niespecjalnie porażająca – marne 250 km w jedną stronę. Motocykl w zasadzie nowy, tuż po przeglądzie. Pakuję więc do kufrów ręcznik, mydło, gacie na zmianę i […]
Rzecz cała miała miejsce nie tak dawno temu, będzie rok z okładem. Postanowiłem czynnie zagospodarować jeden z letnich weekendów i wybrać się z kolegą na jakiś zlot motocyklowy. Odległość niespecjalnie porażająca – marne 250 km w jedną stronę. Motocykl w zasadzie nowy, tuż po przeglądzie. Pakuję więc do kufrów ręcznik, mydło, gacie na zmianę i jeszcze kilka drobiazgów. Tuż przed drogą robię, jak zwykle, krótki rachunek sumienia: przeciwdeszczówka, mapa, karta kredytowa, telefon – jednym słowem zabezpieczenie na wszelkie okoliczności. Pewnie większość z Was przed trasą też odmawia taką litanię. Pogoda taka sobie, lekko siąpi, ale dziarsko ruszamy w drogę. Nie ujechaliśmy nawet 30 km, gdy na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, łapię na drodze szlifa. Ot – po przeglądzie w serwisie wyciekł (przypadek) płyn hamulcowy z układu tylnego koła i pech chciał, że skończył się akurat w momencie, gdy musiałem właśnie tyłem zahamować. Tył nie zadziałał, złapałem więc nieco zbyt gwałtownie za przedni hamulec, a że było ślisko, więc sami się domyślacie, czym zakończył się ten manewr.
Leżę i kwiczę. Mnie zupełnie nic się nie stało (prędkość była mizerna), motocykl lekko szlifnięty, da radę jechać, było tylko jedno małe ale… Otóż bagaże wraz z połamanym kufrem bocznym rozsiane są po całej szerokości drogi. I bądź tu człowieku mądry! Telefon, owszem, mam, kartę kredytową – a jakże, przeciwdeszczówka też jest, tylko czym ja przytroczę zdewastowany i rozczłonkowany kufer do motocykla? Na szczęście Wicio, z którym jechałem, miał przy swojej Iksjoterze jakiś pająki, ekspandery i sznurki, więc po 20 minutach jechaliśmy znów dalej.
I to już w zasadzie cała historyjka. Niby nic szczególnego, epizod jakich pewnie każdy z Was też parę w życiu zaliczył. Mnie zmartwiło tylko jedno – moje rutyniarstwo. Złapałem się więc na tym, że kiedy mam okazję jechać współczesnym motocyklem, to nawet głupiego scyzoryka ze sobą nie biorę. Wychodzę bowiem z prostych założeń. Nowy motocykl przecież się nie zepsuje. A nawet jak się zepsuje, to bez przyrządu diagnostycznego i tak go nie naprawię. A tu proszę, takie zaskoczenie – maszynka w zasadzie się nie zepsuła, a jechać dalej nie mogłem. Oczywiście, istnieje taka możliwość jak „telefon do przyjaciela” i nie wątpię, że dzwoniąc, uzyskałbym pomoc, ale po pierwsze, zmarnowałbym komuś piątkowe popołudnie, a po drugie czekając na pomoc, na zlot dojechałbym pewnie w środku nocy. Co prawda, na zlotach akurat środek nocy to najprzyjemnejsza zabawa, ale ja jakoś dziwnie nie lubię jeździć w deszczu i po ciemaku. I pewnie mało kto to lubi.
Wróćmy jednak do wątku zasadniczego. Nie wziąłem ze sobą podstawowego wyposażenia motocyklisty i sam przed sobą jeszcze głupio się tłumaczę. Że odległość niewielka, że zasięg sieci w telefonie jest, że przecież jeżdżę od tylu lat, że motocykl nowy. A naga prawda jest taka, że gdyby nie przezorność kumpla, to zmarnowałbym znacznie więcej czasu i sobie, i jemu. Stara porzekadło mówi, że człowiek uczy się na błędach, ale ja przecież doskonale wiedziałem, że takie „niezbędniki” zawsze trzeba ze sobą w drogę zabierać. Mało tego, gdy jadę gdziekolwiek nieco starszym motocyklem, to zawsze sakwy mam pełne tego typu przyborów. Co ja piszę – tego typu? Przecież nauczony wieloletnim weterańskim doświadczeniem, jadąc nawet w najkrótszą trasę wożę ze sobą dętki, łyżki do opon, drut, taśmy klejące i kilka kilogramów specjalistycznch narzędzi i śrubek. Nie mam więc kompletnie nic na swoje usprawiedliwienie, że dopuściłem do takiej sytuacji. I to chyba właśnie potocznie nazywamy brakiem wyobraźni.
Pomyślałem sobie jednak, że skoro ja, stary wróbel, tak łatwo uległem zwodniczej magii prostej zależności: nowy motocykl – nic nie może się przydarzyć, to pewnie znajdzie się nawet spore grono nieco mniej doświadczonych motocyklistów, które prezentować będzie podobną logikę. Zdaję sobie ze smutkiem sprawę z tego, że jak powiadają mądrzy starzy ludzie, historia uczy jedynie tego, że niczego nie uczy, więc pewnie z mojej przygody niewielu czytających wyciągnie odpowiednie wnioski. Lecz przynajmniej będę miał czyste sumienie, że swój mentorski obowiązek sumiennie wypełniłem. Pamiętajcie więc, że w razie czego, będę mógł pełnoprawnie wymachiwać paluchem i jak stara zrzęda powtarzać: a nie mówiłem?
A przecież recepta jest bardzo prosta, tylko chyba zbyt często o niej zapominamy. Do każdego wyjazdu należy szykować się niemal tak, jak do dalekiej turystycznej wyprawy. No, może nie zawsze trzeba pakować namiot, garnki i śpiwory, ale podręczna apteczka (tfu, tfu – na psa urok!), solidna wszystkolepiąca taśma i gumowe ekspandery zawsze powinny znaleźć się na motocyklu. A nuż zobaczysz na superokazyjnej wyprzedaży karnisze do okien, które akurat bardzo chciała mieć twoja kobieta? Nie masz czym przywiązać towaru do motocykla? Nie zapunktujesz! To oczywiście tylko pierwszy z brzegu przykład na wykorzystanie „przyczepiaczy”, który przyszedł mi do głowy i być może nie jest on najszczęśliwszy, bo przeważnie w naszym kraju, tam gdzie można kupić karnisze, w okolicy pewnie też da się nabyć taśmę klejącą, jednak idea ciągle pozostaje ta sama. Nigdy nie miej stuprocentowego zaufania do niezawodności swojej maszyny. Bo także i ona, jak każdy mechanizm, może prędzej czy później znaleźć się w potrzebie. A często zdarza się tak, że do doraźniej naprawy nawet najbardziej nowoczesnego i kosmicznego motocykla wystarczy kawałek głupiego sznurka, plastra, czy gumka-recepturka. Nie wspominam już o zestawie do samodzielnej naprawy opon (kołek do łatania, świderek i nabój ze sprężonym powietrzem), bo to jest chyba oczywistą oczywistością.
Przed nadchodzącym sezonem warto zatem zadać sobie odrobinę trudu i upchnąć w zakamarkach motocykla kilka z pozoru zbędnych gadżetów, bo jak wykazuje praktyka, jeżeli nawet nie przydadzą się w drodze tobie, to być może skorzysta z nich któryś z kolegów, mający akurat problem z maszyną. Zawsze to tańsze i szybsze wyjście, niż szukanie okolicznego warsztatu.