Ten lekko zawiły wstęp ma za zadnie wprowadzić czytelnika w obręb rozważań nad niektórymi faktami, które miały miejsce w tym sezonie motocyklowym, a jakoś dziwnie nie odbiły się większym echem w środowisku. A szkoda, bo moim zdaniem mieliśmy okazję być świadkami pierwszych objawów (coś w rodzaju jednośladowych przebiśniegów) rodzącej się w naszej branży prawdziwej konkurencji. […]
Ten lekko zawiły wstęp ma za zadnie wprowadzić czytelnika w obręb rozważań nad niektórymi faktami, które miały miejsce w tym sezonie motocyklowym, a jakoś dziwnie nie odbiły się większym echem w środowisku. A szkoda, bo moim zdaniem mieliśmy okazję być świadkami pierwszych objawów (coś w rodzaju jednośladowych przebiśniegów) rodzącej się w naszej branży prawdziwej konkurencji. Jak wykazuje praktyka, o faktach lepiej jest dyskutować po upływie pewnego czasu, gdy emocje już opadną i można nieco bardziej „trzeźwym okiem” spojrzeć na wydarzenia. Dlatego też o sprawach związanych tegorocznymi wystawami motocyklowymi i warszawskimi „otwarciami sezonu” zdecydowałem się pisać dopiero teraz, po upływie kilku tygodni, i bynajmniej nie jest to wynikiem mojego słabego refleksu, a raczej celowym zabiegiem.
Obie sprawy – dwie niezależne od siebie wystawy motocyklowe, oraz dwa niezależne od siebie (chociaż odbywające się niemal w jednym miejscu) otwarcia sezonu z pozoru nie mają ze sobą wiele wspólnego (oczywiście poza tym, że dotyczą tej samej branży i odbywały się w Warszawie) mają jednak bardzo wyraźny wspólny mianownik. Są bowiem objawem rodzącej się konkurencji. I nie mam tu na myśli konkurencji między przedstawicielami producentów różnych marek motocyklowych, bo w tym obrębie zasady rynkowe zdają się już działać całkiem prawidłowo, ale między firmami zajmującymi się uprzyjemnianiem nam motocyklowego życia. Do tej pory każda masowa impreza motocyklowa odbywająca się w stolicy naszego pięknego kraju odbierana była zawsze z pełnym entuzjazmem, albo przynajmniej bez poważniejszego marudzenia. I choćby było to (chociaż wcale tak nie twierdzę) najwyższej miary nieprofesjonalne dziadostwo, bardziej nakierowane na szybki i łatwy zarobek organizatora niż na rzeczywiste sprawienie frajdy motocyklistom, to oddźwięk zawsze był jeden – wszystko było super, frekwencja pełna zarówno ze strony wystawców, jak i zwiedzających. A w rzeczywistości powód takiej sytuacji był tylko jeden. Ani motocykliści, ani przedstawiciele importerów po prostu nie mieli wyboru. Ani tym bardziej skali porównawczej. Wystawa czy inna masowa impreza musiała być z definicji dobra ba, nawet najlepsza, bo nie było do czego przymierzyć, chyba, że do imprez z lat poprzednich, organizowanych zawsze przez te same firmy. A w tym roku nagle się sytuacja odmieniła. Pojawili się bowiem ludzie, którzy postanowili wykroić dla siebie kawałek motocyklowego tortu, walcząc o niego ze sporą determinacją, proponując rozwiązania nieco inne niż te, do których przyzwyczailiśmy się od kilku lat.
I nie chciałbym teraz dociekać, kto był pierwszy, kto drugi, kto kogo podkupił, ani kto komu coś usiłował podebrać, bo dla coraz szerszej rzeszy motocyklistów nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, a za kilka lat i tak nikt nie będzie pamiętał żadnych szczegółów. Znaczenie ma fakt, że nagle wszyscy organizatorzystołecznych masowych imprez motocyklowych musieli zacząć starać się o zaskarbienie sobie przychylności zarówno potencjalnych wystawców, jak i motocyklowej braci. A przychylność taką zaskarbić sobie można tylko w jeden sposób : oferując lepsze warunki, bogatszy program, czy niższe ceny. I to jest powód dla którego od tego sezonu możemy z zadowoleniem zacierać rączki. Bo wreszcie organizatorzy wszelkiego rodzaju masowych spędów czując ciepły oddech konkurencji na plecach, muszą przestać nas lekceważyć i cały czas zastanawiać się czy wybierzemy ich imprezę, czy może konkurencyjną. Bo jak na razie wszystko wskazuje na to, że ani przedstawicielstwa producentów, ani większość motocyklistów nie ma na tyle zasobnych portfeli, aby opędzać wszystkie proponowane im imprezy. Wybiera się więc te które wydają się być najbardziej atrakcyjne. Jak na razie mamy w tym jeszcze małe doświadczenie, ale za rok czy 2 już doskonale będziemy wiedzieli, czy bardziej podoba się nam się (przykładowo) na Torwarze, czy warszawskim Expo. Czy wolimy pokazy jazd ekstremalnych i podniebne ekwilibrystyki freestyle oglądane z trybun, czy osobisty udział w kilkutysięcznej paradzie ulicami stolicy. I to my będziemy decydowali, która z tych imprez zyska miano najbardziej prestiżowej i najważniejszej w sezonie. Chyba, że wzorem firm telekomunikacyjnych panowie organizatorzy dogadają się między sobą i znowu chwycą nas za gardła. Bo jak się kończy brak konkurencji dobrze wiemy – mamy przecież najdroższą telekomunikację w całej Europie. A jak się komuś nie podoba – może nie dzwonić.
Na koniec muszę podzielić się pewną uwagą, która być może nie spodoba się części z Was, zaznaczam więc z góry że jest to moje osobiste i całkowicie niezależne zdanie, nie inspirowane niczyimi podszeptami. Otóż jestem absolutnie przeciwny robieniu z imprez motocyklowych festynów z oficjalnym udziałem polityków, choćby to byli ludzie najzacniejsi, a ich intencje całkiem niewinne. Akurat ta grupa społeczna, czego by się nie dotknęła, pozostawia po sobie przeważnie niemiły smrodek, w zasadzie niezależnie od prezentowanej opcji politycznej. A ja (a mam wrażenie, że i większość z Was) nad wyraz cenię sobie spokój oraz niezależność i między innymi dala tego jeżdżę motocyklem, że jest on swego rodzaju odskocznią od otaczającego nas zewsząd dziadostwa I bardzo bym nie chciał, żeby jeszcze ten fragment nieubabranej rzeczywistości zawłaszczali nam panowie prezentujący spoko-luzik pod dyskretnym parasolem ochronnym chłopców z BORu. Nic dobrego z tego dla nas nie wyniknie. Uczciwie i elegancko by było gdyby panowie z Samoobrony, PISu, czy PO założyli sobie wzorem lekarzy, prawników, czy policjantów własne kluby motocyklowe, i ci których bawi (oprócz polityki oczywiście) jazda na motocyklach przyodziali swoje barwy klubowe (mam na myśli kluby parlamentarne) i w takiej formie pojawiali się na naszych imprezach. A jeżeli nie interesuje ich taka forma zabawy, to wjeżdżając na nasze imprezy niech politykę zostawią przed bramą i pojawiają się jak zwykli motocykliści, albo zwiedzacze, bo zlot to zlot, a nie wiec polityczny. I z pewnością nie zdobędzie się tu kolejnych procencików społecznego poparcia, ani też taka oficjalna wizyta nie podniesie rangi imprezy. Bo jak wykazuje praktyka, w takich chwilach władza z miłym uśmiechem na ustach i odblaskowej kamizelce na plecach głaszcze nas po głowie, dopytuje się o problemy, aby już za moment, na kolejnym wiecu czy spotkaniu traktować jak wrogów publicznych, i wydawać niemal oficjalną wojnę w imieniu reszty terroryzowanego społeczeństwa. Bo w naszym kraju właśnie na tym polega zawód polityka., więc lepiej bawmy się z dala od nich.