Miałem już cichą nadzieję, że w tym roku szczęśliwie ominie mnie dyżurny temat sezonowo-ogórkowych napaści na motocyklistów, ale niestety, myliłem się. Mimo szczerych chęci i prób niedostrzegania powtarzającego się cyklicznie zjawiska nie udało się!
Bowiem tym razem skomasowana akcja wyglądała na szczegółowo zaplanowaną i przemyślaną. U progu sezonu kilka szmatławców, zwanych elegancko tablicami, rzuciło się gwałtownie na motocyklistów, wypisując jakieś bzdury o wyścigach po śmierć, ulicznych mordercach itp. Niby standardowo, jak co roku i wydawałoby się, że moglibyśmy już do tego przywyknąć, gdyby nie fakt, że w tym samym czasie również w programach telewizyjnych ukazało się kilka materiałów o podobnej wymowie, a i policja wyjątkowo głośno i stanowczo zapowiedziała bezwzględną walkę z motocyklistami. Miejmy nadzieję, że jedynie z tymi, którzy łamią przepisy, a nie ogólnie ze wszystkimi.
Udramatyzowane materiały filmowe przekazywały społeczeństwu obraz gwałtownie rosnącej liczby śmiertelnych wypadków z udziałem motocyklistów w stolicy naszego kraju. Przy czym ta gwałtownie rosnąca liczba nie przekraczała dziesięciu, ale dodane to było jakoś tak mimochodem i jakby mniejszymi literami. Nikt jednak nie pofatygował się porównać tej liczby z ilością śmiertelnych wypadków z udziałem samochodów ani nawet zbadać, czy w tych sytuacjach motocykliści byli sprawcami zdarzenia. Wygląda na to, że jedyną treścią, jaką niosły przekazy, było stwierdzenie: motocykliści – mordercy. Taki też wizerunek kierowców jednośladów przekazywany był szerokim masom społecznym przeżuwającym telewizyjno-tabloidową papkę. Do dziennikarskiej paplaniny na ten temat w okresie letnim zdążyliśmy się już przyzwyczaić, jednak dołączenie do tej koalicji przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, i to w sposób niemal oficjalny, stanowi pewną nowość.
Ta wyjątkowa gorliwość organów ścigania prawdopodobnie swoje podłoże ma ogólnie nieciekawej sytuacji policji, szkoda tylko, że musi się to odbijać na motocyklistach. Mam wrażenie, że to spektakularne grożenie paluszkiem jednośladowcom ma na celu zatarcie złego wrażenia na temat stróżów prawa, jakie mogło powstać po ujawnieniu kilku wielce nieciekawych afer, w które zaplątane były osoby z najwyższego kierownictwa. Jest to ogólnie znana prawda, że znacznie łatwiej jest wyłapywać kierowców przekraczających przepisy ruchu drogowego niż skorumpowanych polityków czy uzbrojonych bandytów handlujących narkotykami. Jeżeli jeszcze głośno i stanowczo mówi się o swoich zamiarach (i przyszłych sukcesach), to przeciętny obywatel odnosi wrażenie, ze stróże prawa całkowicie panują nad sytuacją.
Z drugiej jednak strony muszę uczciwie przyznać, że z taką ostentacyjną wrogością policji do motocyklistów na szczęście spotykam się jedynie w mediach. Być może jest to tylko moje osobiste odczucie, ale jeżdżąc na motocyklu, będąc zatrzymywanym przez patrole (szczególnie te w skórzanych uniformach) raczej traktowany jestem bardziej pobłażliwie niż właściciele katamaranów. Większe zainteresowanie u funkcjonariuszy budzi dosiadany przeze mnie pojazd niż liczba wskazywana na suszarce i przeważnie udaje się wynegocjować jedynie pouczenie, obiecując oczywiście, że sytuacja nigdy więcej się nie powtórzy.
Jednak pojawiające się jednocześnie w prasie, radiu i telewizji mocno tendencyjne materiały dotyczące zagrożeń ze strony motocyklistów bardzo silnie oddziaływają na wyobraźnie innych uczestników ruchu drogowego i nastawiają ich wrogo do kierowców jednośladów. Niestety, utarł się u nas stereotyp, że każdy motocyklista to szaleniec samobójca, stanowiący realne zagrożenie na drodze. Nawet gdyby jechał Rometem. Nie tak dawno miałem okazję zbadać to na własnej skórze. Wracając z zimowego zlotu w Giżycku w ubiegłym roku, zostałem wymieciony z drogi przez samochód wyjeżdżający z podporządkowanej, szutrowej drogi, czwartej kategorii odśnieżania. Trawelowałem wtedy Suzuki WanWanem 125, który z górki i z wiatrem mógł napędzić się w porywach 90 km/h. Jednak tuż po wypadku znalazł się świadek, który stanowczo twierdził, że widział, jak przemykałem przez miasto z prędkością światła. Na szczęście nie podróżowałem sam, więc delikatna sugestia wygłoszona przez kolegę dotycząca zasadzenia „świadkowi” kopa do dupy, spowodowała oddalenie się tegoż z miejsca wypadku. Jednak niekiedy zdarzają się takie sytuacje, że z motocyklisty nie ma co zbierać i sam nie może się już bronić, a „świadkowie” należycie wyedukowani przez lektury „Super Expresu” czy „Faktu” odpowiednio przekażą relacje. Jakoś tak dziwnie się składa, że zawsze w tych relacjach winni są motocykliści.
Tłoczone systematycznie do głów opowieści o jeźdźcach z wyciętą z mózgu klepką strachu muszą odnosić skutki. Jednak zawsze dziwił mnie i fascynował fakt, że ci sami ludzie, który tak wrogo patrzą na nas na drodze, zupełnie inaczej odnoszą się do naszych maszyn (i nas samych) w warunkach stacjonarnych, czyli w trakcie powolnych parad czy pokazów. Wtedy podchodzą do motocykli z fascynacją i uśmiechem, przeważnie mówiąc: ja to nie mógłbym na czymś takim jeździć, bo od razu bym się zabił. Odnoszę jednak wrażenie, że w skrytości ducha podziwiają nasze maszyny i trochę nam zazdroszczą. Być może późnej taka niewinna i niegroźna zazdrość przeradza się w ich sercach w zawiść, bo wystarczy uruchomić silnik, odjechać kilka kilometrów, a sytuacja zmienia się diametralnie. Ten sam koleś, który jeszcze kilkanaście minut temu fascynował się twoją maszyną, zaparkowaną wśród wielu innych motocykli podczas wystawy, teraz spotkany w trasie myśli o tobie: morderca, dawca nerek. Wygląda na to, że stacjonarny motocykl występujący w stadzie budzi zupełnie inne uczucia wśród gapiów niż ten sam motocykl w wersji dynamicznej, czyli mknący po jezdni. Jest to dosyć ciekawe zjawisko, godne zbadania przez socjologów. Jednak wniosek płynie z tego jeden. Ten sam człowiek, który jeszcze przed chwilą podziwiał twoją maszynę, życzliwie z tobą rozmawiał i ogólnie wydawałoby się sprawiał wrażenie lubiącego motocykle, w razie wypadku będzie twierdził: To wariat! Widziałem, jak jechał ze 200 km na godzinę. Dobrze mu tak.
Być może naszą sytuację dałoby się porównać tygrysa bengalskiego albo węża boa zamkniętego w klatce w zoo. Dopóki jest spacyfikowany (wersja stacjonarna u motocyklistów), można podziwiać grację jego ruchów czy połysk skóry. Jednak ten sam zwierzak spotkany na wolności (wersja dynamiczna u motocyklistów) powoduje strach i chęć ucieczki, mimo że prawdopodobnie ani tygrys, ani wąż boa specjalnie nie są zainteresowane naszym towarzystwem i nikomu nie mają zamiaru zrobić krzywdy.