W dzisiejszych czasach kult nie rodzi się sam. Tworzą go marketingowi specjaliści. Czy uda się powtórzyć sukces V-Maksa? Na tę odpowiedź trzeba jeszcze poczekać.
Konstruktorzy z Japonii coraz chętniej sięgają po rdzenne nazwy. Oczywiście wszyscy pamiętamy takie modele motocykli jak Katana (legendarny samurajski miecz) czy Ninja (zamaskowany wojownik), ale żeby motocykl nazwać tak samo jak wielki bęben? Trzeba zaznaczyć, że bęben to nie byle jaki!
Kodo – bo pod tą nazwą będzie funkcjonowała nowa Yamaha MT-01 – to nie tylko bęben. Kodo to również rytm, dynamiczny, choć monotonny, który przeszywa słuchających jego brzmienia do szpiku kości. Kto przyjrzy się nowemu motocyklowi Yamahy, stwierdzi, że lepszej nazwy nie udałoby się dopasować.
Namiastkę bezkompromisowej stylistyki MT-01 mogliśmy już doświadczyć parę lat temu podczas Tokyo Motor Show w 1999 roku. Wtedy to pokazano prototyp, który sprawiał wrażenie, jakby jego rama miała nie lada problem z otuleniem monstrualnego V-Twina. Wówczas to wielu okrzyknęło MT-01 następcą V-Maksa. Czy tak się stanie? MT-01 wyznaje nieco inną filozofię niż V-Max.
Tu nie chodzi jedynie o oszałamiające osiągi i niebotyczną moc. Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć. O MT nie można powiedzieć, że to motocykl dla starszej pani. Co to, to nie. Tu po prostu konstruktorzy w odróżnieniu od legendarnego V-Maksa nie zapomnieli o wyposażeniu motocykla w podwozie i ramę mogącą sprostać osiągom. Już od samego początku Yamaha namaszcza MT-01. Jednym z przejawów tego jest fakt, że nie wszyscy dilerzy tej marki będą mogli sprzedawać ten model. Wszyscy z wybranych (w Polsce 15) będą musieli kupić cały kącik MT-01 i w specjalny sposób zaaranżować wystrój tej części salonu.
Prezentacja MT-01 odbyła się w RPA. Pod koniec listopada zaczyna się tam wiosna, więc warunki (20°C + słońce) można uznać za idealne do jazdy na motocyklu, no może poza jednym małym szczegółem. Trzeba tam cały czas jeździć pod prąd i przyzwyczaić się do tego, że samochody prowadzą pasażerowie. Na szczęście udało mi się przeżyć w tych nowych dla mnie warunkach.
MT-01 to wielki motocykl. Kiedy na niego patrzymy, sprawia wrażenie dość ciężkiej maszyny. Po zajęciu miejsca za kierownicą okazuje się, że nie jest źle. Na chwilę wpadł mi nawet do głowy pomysł, że ktoś pomylił się przy danych technicznych i w rzeczywistości motocykl ten waży znacznie mniej niż deklarowane 240 kg. Jednak już jeden rzut oka na potężny silnik z Warriora rozwiewa moje wątpliwości – to musi swoje ważyć!
V-Twin o pojemności prawie 1700 ccm łomocze, aż miło, nawet na fabrycznych wydechach. Silnik zasilany jest wtryskiem paliwa, więc nie ma mowy o żadnych dźwigniach ssania. Lekka przegazówka zdradza, że MT gotowy jest na wszelkie propozycje kierowcy. Wyjeżdżam z parkingu na trasę. Po głowie na razie chodzi mi tylko jedno zdanie (cyt.): „Lewa jego, lewa, lewa jego, lewa jego mać!”. Oczywiście wpakowałem się pod prąd. Strzałka na lewym lusterku, jak widać, na niewiele się zdaje. Na szczęście udało mi się już zająć prawidłowy pas ruchu i mogę zająć się motocyklem.
Puls, rytm i moment
No cóż. Zgodnie z zapowiedziami speców z Yamahy MT-01 to przede wszystkim puls, rytm i moment. Zupełnie jak w przypadku Kodo. Odgłos pracy oraz delikatne wibracje przeszywają kierowcę. Robi się naprawdę przyjemnie. Aby ruszyć MT-01 z miejsca, wystarczy po prostu puścić sprzęgło. Gdyby ktoś uparł się, mógłby wrzucać kolejne biegi, nie dotykając w ogóle manetki gazu. Yamaha i tak przyspieszałaby, wykorzystując jedynie zasoby momentu przy jałowych obrotach silnika. Nie ma się czemu dziwić. Praktycznie maksymalna jego wartość uzyskiwana jest w tym silniku już przy… 1500 obr/min. Przy jeździe tym motocyklem mamy trochę wrażenie, jakbyśmy jechali nowoczesnym turbodieslem. Obroty nie za wysokie, za to przyspieszenie jak diabli. Ot, taki wyścigowy ciągnik. Jedynie spalanie zdecydowanie nie jest takie samo jak w nowoczesnym dieslu. Ale o tym nieco później.
MT-01 reaguje bardzo spontanicznie. I to bez różnicy, na którym biegu i z jaką prędkością jedziemy. Po odkręceniu gazu zawsze wystrzeli do przodu, nie bacząc na to, czy przy okazji nie wbije się w bagażnik jakiegoś marudera. Przy 100 km/h obrotomierz bezwstydnie wskazuje wartość 2200 obr/min. Czyli jak do odcięcia zostało jeszcze prawie 3000 obr/min, to znaczy… To znaczy, że nie trzeba uruchamiać dawno zapomnianych, matematycznych sektorów mózgu, tylko odkręcić gaz do końca, bo akurat na autostradzie zrobiło się luźniej. Tylko muszę pamiętać, że najszybszy pas to prawy!
Szybko i wygodnie
MT-01 przyspiesza tak spontanicznie, jak na to wygląda. Ciekawe, że do prędkości 160 km/h w ogóle nie przeszkadza brak owiewek. Wysoko poprowadzony zbiornik, głęboko wcięte siodło oraz spora lampa całkiem skutecznie odchylają strugę powietrza aż do tej prędkości. Wyraźny opór wyczuwalny jest po przekroczeniu tej wartości. Tymczasem wskazówka obrotomierza pnie się coraz wyżej, a na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu przeskakują kolejne cyferki. 190, 200, 220, 240… Dość. Wiem, że możesz jeszcze więcej. Niestety, jakiś Golf I (który tu do dziś jest produkowany pod nazwą Citi) zdecydował się na atak wyładowanego robotnikami pikapa, tarasując tym samym prawy pas. Tymczasem intiner nakazuje mi zjechać z trasy i wjechać na tereny parku narodowego. Nie. Nie po to, aby oglądać żyrafy. Mają tu całkiem sporo krętych, górskich dróżek. Szkoda tylko, że moje zapędy studzą nieco wszechobecne tabliczki informujące o spadających na drogę odłamkach skalnych i… wjeździe na własną odpowiedzialność. Ale co tam. Nie jestem tu dla przyjemności!
Geometria podwozia sprawdziła się już przy wysokich prędkościach – jest stabilna i udowodniła, że wskazania prędkościomierza w okolicach 200 km/h nie są w stanie wyprowadzić go z równowagi. A co z zakrętami? Tutaj również nie ma problemów. Jedynym mankamentem zauważonym przeze mnie było nieco za miękkie tylne zawieszenie. Zwłaszcza na szybkich łukach, na których wystąpiły nierówności, odczuwałem nieprzyjemne bujanie. Na szczęście można to bez problemu skorygować, gdyż MT-01 tak jak topowe motocykle sportowe ma pełen zakres regulacji przedniego i tylnego zawieszenia. Zresztą nie trzeba być bardzo spostrzegawczym, żeby zobaczyć, że MT bazuje na tych samych co R1 podzespołach zawieszenia.
Pomimo sporej elastyczności jednostki napędowej tu nie zdążymy zapomnieć o dźwigni zmiany biegów. W MT trzeba nieco popracować lewą nogą. No, chyba że nie będziemy schodzić poniżej 60 km/h. Wówczas cały czas możemy jeździć na piątce. To, czym MT-01 zaskakuje, to spalanie. Nie trzeba się specjalnie wysilać, aby Yamaha „wciągnęła” 9 litrów na 100 km. No cóż. Trzeba pamiętać, że co drugi obrót wału „coś” musi wypełnić te dwa „wiaderka” po 835 ccm każde.
Do MT-01 Yamaha proponuje standardowo opony Metzelera MT Z4. Podczas normalnej jazdy nie miałem do nich żadnych zastrzeżeń. Jedyne, do czego mogę się doczepić, to to, że zrobienie stoppie było dość kłopotliwe, aby nie powiedzieć – niewykonalne. W końcu są cięższe motocykle, w których bez większego problemu udało się zadrzeć kuper do góry. A tu nic. Dziwne, bo ludzie z Yamahy stwierdzili, że ta opona Metzelera jest specjalnie przystosowana do MT-01 ze względu na jego sporą masę. OK. Pewnie ją w jakiś sposób wzmocnili. Ale dlaczego ślizga się przy stoppie!? Jeśli chodzi już o wygłupy na MT-01 (słyszałem, że są ludzie, których to zupełnie nie interesuje – tych zapraszam od razu do następnego akapitu), to jazda na tylnym kole jest nie lada gratką. Krótka jedynka sprawia, że motocykl dość chętnie wstaje na koło, ale też szybko kończy się zakres obrotów. Dlatego najlepszym patentem było postawienie MT na kółku i szybkie wrzucenie dwójki. Wtedy wychodzą naprawdę efektowne wheelie.
Po przejechaniu kilkuset kilometrów MT-01 mogę z pełną świadomością stwierdzić, że jest wygodnym motocyklem. Mimo podnóżków umieszczonych na bezpiecznej wysokości (mnie nie udało się przytrzeć nimi o asfalt) nogi nie cierpią od przykurczu. Pozycja za kierownicą jest lekko odprężona i czyni jazdę na MT-01 naprawdę przyjemną. Choć tak naprawdę jeszcze nie wiadomo, jaki będzie przeciętny nabywca MT-01 i na jakich walorach tego motocykla będzie mu zależało najbardziej, to Yamaha już przygotowała trzy warianty tego motocykla: stage 1, stage 2 i stage 3. Pierwszy wariant to zupełnie seryjny motocykl. Poziom drugi to wymiana niektórych elementów nadwozia na karbonowe, dodanie miniszyby oraz – najważniejsze – układ wydechowy Akrapovic. W tym wariancie MT-01 spełnia wszelkie normy, jeśli chodzi o głośność i emisję spalin. Pozostaje jeszcze poziom trzeci. Tu oprócz wymienionych w punkcie 2. elementów dochodzi jeszcze tuning silnika oraz założenie kompletnego układu wydechowego. Trzeba wspomnieć, że z każdym stopniem tuningu zatracane jest w jakimś stopniu to, co jest istotą MT-01. Co prawda przybywa mocy w górnych zakresach obrotów, cierpi natomiast moment obrotowy przy niskich wartościach. No cóż, coś za coś. Przy okazji prezentacji udało mi się pojeździć także najbardziej wypasioną wersją stage 3. Na szczęście w RPA nie ma norm dotyczących głośności oraz emisji spalin, więc Yamaha mogła zarejestrować i przekazać do jazd najmocniejszą, najbardziej doładowaną wersję. Przede wszystkim odgłos pracy przekonstruowanego układu wydechowego. Gada nieziemsko. Niestety. W tym wariancie zrezygnowano z systemu EXUP, co sprawiło, że moment przy niskich obrotach nie powala już tak jak w wersji stage 1. No, ale skoro ten stopień tuningu przeznaczony jest do sportu, to chyba akurat nie sprawi to zainteresowanym tym poziomem żadnego problemu.
Sportowa kariera niesportowego motocykla
MT-01 w specyfikacji stage 3 uczestniczyć będzie w zorganizowanym przez Yamahę MT-01 Cup. Najciekawsze jest to, że wzorem BMW Boxercup wyścigi te odbywać się będą przed europejskimi wyścigami GP. Także Mitsui Motor Polska planuje wystawienie jednego motocykla. Na każdym z wyścigów startować będzie na nim inny zawodnik. Niewykluczone, że zobaczymy tam czołowych zawodników z mistrzostw Polski. A kto wie, może i mnie uda się na jeden taki wyścig załapać? Jeden z takich motocykli dostał od Yamahy Valentino Rossi. Może szykuje się do zmiany klasy i uda się nam pojechać w jednym wyścigu?