MotoGP coraz śmielej „zgapia” z Formuły 1. Codziennością stały się już sprinty i widowiskowe ceremonie, a całej serii próbuje się nadać bardziej medialny sznyt. Ale najnowsza kontrowersja, czyli chęć niemalże przepisywania historii i pomniejszania dorobku mistrzów niższych klas, to coś, czego jeszcze nie widzieliśmy. Tylko czy na dwóch kołach da się bezkarnie bawić w to samo show, które działa w świecie bolidów? I czy pogoń za widowiskiem nie prowadzi wprost do utraty tożsamości najbardziej prestiżowej serii motocyklowej na świecie?
Na skróty:
Trzy miesiące temu Komisja Europejska zatwierdziła przejęcie przez Liberty Media 84% udziałów w Dorna Sports za kwotę około 4,3 miliarda euro. Podczas ostatnich dwóch rund – w Barcelonie i Misano, a jednocześnie przed azjatycką częścią sezonu – przedstawiciele Liberty Media zaczęli pojawiać się w paddocku MotoGP. Ich celem jest przyjrzenie się organizacji MotoGP oraz zapoznanie się z procedurami. Przeprowadzono także audyt działań Dorny, szczególnie w obszarze marketingu, w którym podobno już zatrudniono około 10 nowych osób. To jednak dopiero początek już wprowadzonych, bądź planowanych, zmian…
Hymn przed startem – widowisko czy przesada?
Już kilka sezonów temu do MotoGP wprowadzono pierwszy „wynalazek rodem z F1” – paradę zawodników. Tuż po niedzielnej rozgrzewce motocykliści objeżdżają tor na platformie ciężarówki, machając do kibiców i udzielając wywiadów. Ten element żywcem przeniesiony z Formuły 1 może i fajnie wygląda w telewizji, ale dla samych zawodników oznacza dodatkowy obowiązek w momencie, gdy powinni skupiać się na czymś innym. Kibice na trybunach także niezbyt na tym korzystają, o ile akurat w danym zakręcie ciężarówka nie zatrzyma się, a któryś z zawodników postanowi „strzelać” w trybuny ze specjalnego pistoletu na koszulki czy inne gadżety.
Podczas Grand Prix San Marino w Misano po raz pierwszy wprowadzono z kolei obowiązkową obecność zawodników przy narodowym hymnie, odgrywanym zaraz przed startem wyścigu, wzorowaną bezpośrednio na praktykach rodem z Formuły 1. Kara za nieobecność? 500 euro. W teorii to dodatkowy element widowiska, mający podkreślić rangę wydarzenia. Jednak jak podkreślał chociażby Marc Marquez w rozmowie z Matem Oxleyem z motorsportmagazine.com – w rzeczywistości to kolejna przeszkoda w przygotowaniu się do startu. Zawodnicy, zamiast skupiać się na wizualizacji pierwszych zakrętów i odprawie z inżynierami, muszą stanąć do ceremonii.
Taka ingerencja w rytm dnia wyścigowego, choć dla fanów może być czymś efektownym, w praktyce może nieść za sobą poważne konsekwencje. Warto pamiętać, że zdekoncentrowany motocyklista, w porównaniu z kierowcą F1, jest o wiele bardziej narażony na urazy w wyniku wypadku. W Formule 1 kierowca otoczony jest klatką bezpieczeństwa, systemem Halo i wieloma warstwami karbonu, które absorbują energię uderzenia. Wypadek z prędkością ponad 200 km/h często kończy się tylko z siniakami. W MotoGP nie ma takiej ochrony – zawodnik uderza w asfalt całym ciałem, a każdy upadek to realna groźba złamań, wstrząśnień mózgu czy poważnych obrażeń wewnętrznych. Wystarczy drobny błąd, wynikający np. z braku pełnego skupienia, by znacznie wzrosło ryzyko wypadku, a w konsekwencji także kontuzji. Dlatego każda minuta przed wyścigiem, poświęcona koncentracji i przygotowaniu psychicznemu, ma dla motocyklistów ogromne znaczenie, często nieporównywalnie większe w porównaniu z innymi dyscyplinami motorsportu.
Rozdzielenie paddocków – „MotoGP na piedestale”
Kolejnym pomysłem Liberty Media jest reorganizacja układu paddocku. MotoGP ma teraz znajdować się w centrum uwagi, podczas gdy Moto2 i Moto3 zostaną dosłownie zepchnięte w kąt – na wzór tego, jak przy F1 funkcjonują Formuła 2 i 3. Oficjalnie chodzi o podkreślenie rangi królewskiej kategorii, ale w praktyce może to pogłębić problemy zespołów mniejszych klas, które i tak coraz częściej borykają się z trudnościami w pozyskiwaniu sponsorów.
To także uderza w samą tożsamość mistrzostw świata. Od początku istnienia grand prix motocykli istotą rywalizacji była różnorodność klas – od 50 ccm po 500 ccm. To właśnie dzięki mniejszym kategoriom wyrośli mistrzowie pokroju Angela Nieto, który swoich 13 tytułów zdobył tylko w klasach 50 i 125 ccm. Co więcej, to właśnie serie juniorskie są naturalnym fundamentem drogi do MotoGP – Dorna organizuje przecież puchar Red Bull MotoGP Rookies Cup, a w ramach programu „Road to MotoGP” działają m.in. Asia Talent Cup czy British Talent Cup. Próba zepchnięcia Moto2 i Moto3 do roli tylko tzw. „feeder series” oznacza więc deprecjonowanie całej ścieżki rozwoju, bez której królewska kategoria zwyczajnie nie mogłaby istnieć.
Liczenie tytułów – próba pisania historii na nowo
Najwięcej kontrowersji wzbudziły jednak doniesienia o nowym „przykazie z góry”. Jak poinformowało hiszpańskie motorsport.com, od Grand Prix Japonii realizatorzy transmisji mają skupiać się wyłącznie na mistrzostwach zdobytych w klasie MotoGP. To właśnie podczas nadchodzącej rundy na torze Motegi po tegoroczne mistrzostwo klasy królewskiej może sięgnąć Marc Marquez. Czy to zatem oznacza, że dorobek Hiszpana z czasu startów w klasach 125 ccm i Moto2 (w obu sięgał po mistrzostwa), miałby być pomijany? W praktyce, jeśli Marquez zdobędzie kolejny tytuł w Motegi, ma być podobno przedstawiony jako siedmiokrotny czempion MotoGP, a nie dziewięciokrotny mistrz świata.
To fundamentalna zmiana narracji, która uderza w samą istotę motocyklowych mistrzostw. W odróżnieniu od Formuły 1, gdzie serie juniorskie nigdy nie miały rangi światowych czempionatów, w wyścigach motocyklowych od zawsze obowiązywała zasada większej liczby klas. Zawodnicy ścigali się w kategoriach 50, 80, 125, 250 czy 500 ccm i każdy z tych tytułów liczył się jako pełnoprawne mistrzostwo świata. Dzięki temu wspomniany wcześniej Angel Nieto – legenda hiszpańskiego sportu – zdobył 13 tytułów mistrza świata (a właściwie „12+1”, jak mawiał przesądnie), mimo że nigdy nie rywalizował w królewskiej klasie. Podobne przykłady można mnożyć. Valentino Rossi, przedstawiany dziś jako dziewięciokrotny mistrz świata, ma w dorobku nie tylko siedem mistrzostw w MotoGP, ale także tytuły w klasach 125 cm i 250 cm. Freddie Spencer w 1985 roku zgarnął historyczny dublet, sięgając w jednym sezonie po tytuł zarówno w 250-ktach, jak i w ówczesnej klasie królewskiej 500 ccm. Gdyby przyjąć logikę Liberty Media, osiągnięcia obu powinny zostać „zredukowane” – u Rossiego do siedmiu, a u Spencera do jednego mistrzostwa. Brzmi absurdalnie, a jednak właśnie do tego zmierzają nowe wytyczne.
👀 @marcmarquez93 could clinch the title at the #JapaneseGP! 🔜
Let's relive and break down the final stage of a years-long rise back to the top 📈#MotoGP pic.twitter.com/Vsukd28NKp
— MotoGP™🏁 (@MotoGP) September 16, 2025
Oczywiście wiemy, że absolutnym topem w historii MotoGP pozostaną wielcy mistrzowie klasy królewskiej, jak Rossi, Marquez, Doohan, Agostini, Stoner, Lorenzo czy Lawson, ale… Czy ktoś spróbuje powiedzieć Valentino, że nie jest dziewięciokrotnym mistrzem świata; Agostiniemu, że w sumie to znaczenie ma osiem jego mistrzostw świata, a nie piętnaście, albo wmówić Spencerowi, że w 1985 roku zdobył tylko jeden tytuł? Osiągnięcia z niższych kategorii są po prostu integralną częścią kariery każdego zawodnika i fundamentem ich sportowej tożsamości. Dlatego próba „wymazania” tej historii nie tylko nie ma sensu, ale też wydaje się być skazana na porażkę. Kibice, media i sami zawodnicy nie zamierzają ignorować tak ważnych momentów. Tym bardziej teraz, gdy Marc Marquez jest o krok od wyrównania rekordu dziewięciu tytułów Rossiego i zbliża się do granicy 100 zwycięstw w wyścigach wszystkich klas. Z marketingowego punktu widzenia to samograj – okazja, by podsycać emocje i porównania, jakich pomiędzy tą dwójką i tak nie brakuje.
Ale zgodnie z nowymi wytycznymi ewentualny triumf Marqueza w wyścigu w Japonii miałby być „tylko” 74. zwycięstwem w MotoGP, a nie setnym triumfem w całej karierze. Trudno wyobrazić sobie, że sam Marquez – po latach bólu i rehabilitacji – miałby nagle zredukować swój dorobek, tylko po to, by w triumfalnej pozie trzymać tablicę z numerem „7” zamiast „9”. Próba niejako pisania historii na nowo to nie tylko błąd wizerunkowy, ale i jawna ignorancja wobec tożsamości MotoGP, która od zawsze była budowana na różnorodności klas i mistrzów.
Like Messi at the Bernabeu 👕⚽ Enough said!#SanMarinoGP 🇸🇲 pic.twitter.com/6OQzd5UkSX
— MotoGP™🏁 (@MotoGP) September 14, 2025
Więcej show, mniej sportu?
Liberty Media, która przejęła Dornę, najwyraźniej próbuje powtórzyć sukces, jaki odniosła w Formule 1. Problem w tym, że kopiuje nie tylko rozwiązania, które zwiększają atrakcyjność, ale także te, które w motocyklach mogą być po prostu niebezpieczne. Sprinty podwajają ryzyko kontuzji, widowiskowe ceremonie rozpraszają zawodników, a przepisywanie historii buduje sztuczny wizerunek kosztem tradycji. Jak zauważa Mat Oxley: „MotoGP to nie cyrk, a motocykliści nie są performerami w show”. Każdy błąd może oznaczać koniec kariery albo nawet życia. W ostatnich miesiącach mistrzostwa straciły przecież dwóch zawodników – Pau Alsinę i Borję Gomeza – co dobitnie przypomina, że ryzyko jest tu znacznie wyższe niż w F1. Zachowanie Dorny po śmierci obu Hiszpanów, to już materiał na inny artykuł…
MotoGP oczywiście musi się rozwijać i szukać nowych sposobów na przyciągnięcie widzów. Problem w tym, że obecna strategia coraz bardziej przypomina kopiowanie rozwiązań z Formuły 1 bez uwzględnienia specyfiki dwóch kółek. W krótkim czasie może to faktycznie przynieść efekt marketingowy, ale w dłuższej perspektywie – grozi utratą tożsamości i zaufania fanów, którzy cenili MotoGP za autentyczność. A jeśli MotoGP przestanie być sobą, żadna ilość fajerwerków i hymnów nie zastąpi tego, co naprawdę przyciągało kibiców przez dekady: bezkompromisowej rywalizacji i szacunku dla historii.
Ale czy nowi właściciele posłuchają głosów krytyki?
Zdjęcia: VR46, KTM, Michelin







