Jeszcze w lutym zaplanowałem wyprawę na południe Europy przed nastaniem lata. Aby uniknąć tłumów turystów i skorzystać z przedsezonowych cen, zdecydowałem się na wyjazd w kwietniu. Moja Honda NC750X w „manualu” doskonale nadawała się do siedmiodniowej wyprawy.
Na skróty:
Wystartowałem 22 kwietnia rankiem z Krakowa, przy temperaturze +2ºC. Zabrałem ze sobą jedynie plecak w kufrze centralnym i korzystając z przywilejów NC, parę drobiazgów w schowku przednim. Kierując się na Chyżne wiedziałem, że to nie będzie łatwy dzień. Sporo kilometrów do przejechania i jak to w kwietniu różnie bywa – zaczął padać śnieg. Po przekroczeniu (umownej) granicy było już tylko trudniej i zimniej. Temperatura spadła do -3ºC i pojawiły się coraz większe śnieżyce. Od Dolnego Kubina, do Banskiej Bystricy praktycznie cały czas mniej lub bardziej padało. To nie była dobra aura na start wycieczki, kiedy człowiek po zimie nie jest „wjeżdżony” w dłuższe dystanse. W deszczach i dosyć niskiej temperaturze dojechałem pierwszego dnia do Kragujevac i hotelu Woodland Resort. Miejscówka była pięknie przygotowana, ale dopiero w połowie czerwca ma być jej oficjalne otwarcie. Ze względu na pogodę byłem oczywiście spóźniony i zmęczony, a właścicielki już nie było na miejscu, ale szybko uporała się telefonicznie z problemem. Wszystko zostało sprawnie przygotowane, najlepiej jak to można było sobie wyobrazić, po wyczerpującej podróży.
Mokro, zimno i do domu daleko
Następny dzień rozpoczął się nawet nieźle – wyszło słońce, co pozwoliło na nasmarowanie łańcucha i swobodne spakowanie kufra. Starczyło też czasu, aby zerknąć na trasę ostatni raz i zobaczyć jak najlepiej wjechać do Kosowa. Gdy tylko ruszyłem, znowu zaczęło padać, a i temperatury nie były upalne. Przejazd przez Serbię, drogą Krajlevo-Bogutovac do Kosowa to istna bajka. Zieleń jakby przytłaczała mnie dookoła, droga piękna, malownicza i dobrej jakości, co nawet w deszczu pozwalało na cieszenie się jazdą. Dzięki @Borek’s Adventure, z którym komunikowałem się przed wyjazdem, wiedziałem, że na granicy nie powinno być problemów. Skrajne bowiem opinie można wyczytać na różnych forach. Najpierw pokaż dowód, potem podmień na paszport, nie schodź z motocykla, będą kolejki i będziesz czekał nie wiadomo ile, a może wjedziesz tam w 5 minut. Na granicę z Kosowem zajechałem solidnie przemoczony, co rzuciło się w oczy celnikom i policji, ale tu spotkało mnie miłe zaskoczenie. Mój motocykl został przepuszczony na pierwsze miejsce, mimo dosyć małej kolejki. Podałem dowód rejestracyjny i paszport, wszystko trwało może 2 minuty. Urzędnicy po sprawdzeniu dokumentów wskazali, gdzie nabyć dodatkowe obowiązkowe ubezpieczenie (10 euro) i dodali, że po załatwieniu formalności mogę wrócić po paszport. Ogarnięcie ubezpieczenia trwało może 5 minut, więc pan w biurze pozwolił skryć się przed deszczem w budce. Łamanym angielskim wytłumaczył, że są kamery i muszę stać w tym miejscu, aby podpisać ubezpieczenie. Wziąłem stosowny kwit i pobiegłem odebrać paszport. Pogranicznicy zdecydowanie jakby nawet się cieszyli, że przyjechałem i życzyli szerokiej drogi. Temperatura niestety była nadal bardzo niska, a przemoczone było wszystko, co miałem na sobie. Postanowiłem więc zjechać z zaplanowanej trasy i zatankować w okolicach Grabovac. Tu na lokalnej stacji benzynowej poznałem Serba, który poratował mnie w ciężkiej sytuacji. Włączył elektryczny piecyk i na migi pokazał, żeby ściągnąć mokre ciuchy i się ogrzać. Cudowne uczucie, mimo faktu, że piec aż parzył, a z bluzy aż leciała para wodna. Na stacji pracuje sam i widać, że ta pomoc sprawia mu mnóstwo radości. Przyniósł herbatę, wodę, proponował jedzenie, nie przyjmując oczywiście za to pieniędzy. Nie wypuścił mnie ze stacji, dopóki nie stwierdził, że wystarczająco wyschnąłem. W międzyczasie zadzwonił nawet do cioci Elżbiety ze Szczecina pokazując, że lubi Polaków. Po godzinie spędzonej na stacji ruszyłem dalej. To Pristina była tego dnia głównym celem. Tu jakimś cudem przestał padać deszcz. Przechadzając się po mieście w poszukiwaniu miłej knajpki, chciałem zobaczyć pomnik Faik Rexhepi (pokojowo protestujących na siedząco przeciwko czystkom Serbów na Albańczykach przyp. red.) oraz bardziej znany – „Newborn”, odsłonięty w lutym 2008 roku z okazji ogłoszenia przez Kosowo niepodległości. Po skończonym spacerze i posiłku w Prisztinie ruszyłem w kierunku Skopje i oczywiście znowu zaczęło padać. Jeszcze w Prisztinie napotkałem stada opancerzonych wozów policyjnych i jechałem za czymś, w rodzaju czołgu na kołach, ale mimo to czułem się bezpiecznie. Do Skopje dotarłem przed godziną 18, co pozwoliło na wieczorny spacer, wzdłuż rzeki Wardar. W mieście jest tyle pomników, że w drodze do Macedonia Square straciłem rachubę, ile już minąłem i czy na pewno wszystkim zrobiłem zdjęcia. Jak można się domyślić, znowu zaczęło padać.
Jakoś przyzwyczaiłem się już do opadów i temperatur w okolicach 5-6ºC. Ewidentnie albo ja goniłem deszcz, albo on mnie. Jednak im byłem bliżej Grecji, tym robiło się cieplej i miałem nadzieję, że w Thessalonikach już mnie nie zleje.
Ciepło, coraz cieplej
Po drodze wstąpiłem w którymś z mijanych malowniczych miasteczek, na kawę do jednej z lokalnych przytulnych knajpek. Kelnerka nie znała angielskiego, ale pojawił się starszy pan, który bardzo lubi Polskę, znał jakiegoś Krzysztofa, a nawet czytał książki polskich autorów w tłumaczeniu na włoski. Oczywiście dopytywał o podróż, a w międzyczasie okazało się, że jest właścicielem tej kawiarni. Zgodnie z przewidywaniami zaczęło robić, się coraz cieplej, więc wcisnął mi jeszcze butelkę zimnej wody na drogę, odprowadzając do motocykla. W Thessalonikach, nad zatoką Termajską Morza Egejskiego, gdzie poszedłem na spacer, zjadłem naprawdę pysznego greckiego burgera, w restauracji z wielkim napisem „Thessaloniki is lava”, co pasowało wyjątkowo do sytuacji, bo zrobiło się naprawdę gorąco, a termometry pokazywały 27ºC w cieniu. Zdecydowanie dało się odczuć tę różnicę, od momentu wyjazdu z Polski. Na lokalnym targowisku nęciły mnie świeże ryby, oliwki i wędliny, zachwycając zapachami wszystkich odwiedzających. Nie zabawiłem tu jednak długo, bo w planach miałem jeszcze dotarcie do Parali licząc, że przy takiej pogodzie uda mi się jeszcze wskoczyć do wody. Tak się też stało – zaliczyłem kąpiel jeszcze przed wieczorem. A potem grecki program obowiązkowy – lokalne piwo i lekka kolacja z mnóstwem oliwek.
Czwartego dnia – Durres – nadchodzę! W planach miałem przebicie się przez góry, aby zobaczyć słynne, piękne, instagramowe plaże. Etap zacząłem suchy, więc potraktowałem to już jako mały sukces. Jednak po przejechaniu może 20-30 km, co chyba nie było zaskakujące, zaczęło oczywiście padać, a tu przede mną góry, Ochryda i Durres. Przejazd górski z Grecji do Albanii to istna bajka i chyba spełnienie marzeń każdego, kto choć raz poczuł smak dwóch kółek. Jednak w deszczu, kiedy czasami asfalt zmienia się w szuter, to nie to samo. Do pokonania miałem 400 km co wydawałoby się względnie niedużo, ale GPS sugerował dokładnie 8 godzin do celu. Niestety urządzenie miało rację. Cała podróż przez góry, nad jezioro Ochrydzkie, prowadziła mnie w deszczu, ale gdy zjeżdżałem w dół, coraz bliżej miejscowości Pogradec, wyszło słońce.
Na plaży słońce (nie zawsze) praży
Tu należał się niewielki serwis maszyny. Widząc warsztat motocyklowy mieszczący się w małym garażu, podszedłem do fachowca, który składał coś z niczego i przywitałem po angielsku. Na co on, od razu macha do mnie, że z angielskiej rozmowy to raczej nic dzisiaj i tutaj nie będzie. Potrzebowałem jedynie naciągu łańcucha, więc dalej na migi sugerowałem mu, że to będzie „prosta piłka” i żeby tylko podszedł do motocykla. Gdy tylko zobaczył łańcuch, od razu poleciał po klucze i spray. Ogarnął temat w błyskawicznym tempie, zbił ze mną piątkę i – patrząc na tablicę rejestracyjną – pokazał, że mogę śmiało jechać. Proponowałem mu pieniądze, ale zdecydowanie odmówił i wrócił do poprzedniego zajęcia. Odjechałem więc zadowolony, podziwiając Ohrydę, aby zaraz wbić się znowu trochę wyżej, korzystając z pogody, zajechałem do lokalnej restauracji, gdzie gospodarz sugerował, abym spróbował krowy z ryżem. Zadowolony, najedzony, nawet trochę przeschnięty, wsiadłem na motocykl i … na szybie kasku pojawiają się znowu krople deszczu. Patrzę w telefonie na prognozę pogody w Durres i pojawiła się nadzieja na przejaśnienia.
To ten dzień, kiedy zaplanowałem nocleg w hostelu z bardzo ładnymi widokiem. Gdy dojeżdżałem na miejsce piękną alejką z palmami, na miejscu czekał już na mnie gospodarz oraz jeden Polak i para z Kosowa, która przyjechała tu na długi weekend. Szybko doszliśmy do porozumienia z Polakiem i wyszliśmy na spacer, przejść się promenadą i znanymi już przez niego miejscami, które mógł mi pokazać. Plaże specjalnie mnie nie urzekły, to nie Paralia, ani inne instagramowe widoki, które na telefonie podziwiałem z Durres, przed wyprawą. Może źle trafiłem, może tubylcy ogarną się do sezonu? Wróciliśmy na taras hostelu i rozmawialiśmy o różnego rodzaju podróżach, popijając albańskie lekkie piwko, z widokiem dużo ładniejszym widokiem na okolicę.
Rano, po ogarnięciu się, podszedłem do znów mokrego motocykla. Dopadło mnie niezbyt często tu spotykane załamanie pogody w Durres, 7-8ºC na termometrze i delikatny deszczyk. Ale jakby w tej podróży przestało mnie to dziwić. Dzień jak co dzień – wyciągnąłem szmatkę, przetarłem kanapę, zamknąłem kufer, odpaliłem motocykl i w drogę.
W Albanii zawsze z gotówką!
W planach było śniadanie w Podgoricy w Czarnogórze, ale najpierw tankowanie. Okazuje się, że na stacjach w Albanii nie wychodzimy z auta podczas tankowania i to samo należy zrobić z motocyklem. Zasady są proste: podjeżdżamy, otwieramy wlew paliwa, czekamy, płacimy, a obsługa robi za maszynę, która leje do pełna, albo do takiej kwoty, którą już trzyma w ręce. Tak czy siak, nie znając tego zwyczaju, nalałem sobie benzyny sam i wniknęło z tego dosyć spore nieporozumienie. Także z powodu tankowania, proponuje jednak albańskie Leki posiadać w gotówce. Dalej przejechałem Shkoder, gdzie na końcu miasteczka można zobaczyć małe getta lub obozowiska, w tym jedno na wysypisku śmieci. Koszmarny widok, trudny do opisania, ale nie ryzykowałem w tym miejscu robienia zdjęć. Jezioro Shkodra natomiast robi ogromne wrażenie i jego brzegiem miałem okazję dojechać do Czarnogóry. Dotarłem ok. godziny 11 rano, czyli wszystko zgodnie z planem. Podgorica nie urzekła mnie swoimi widokami. Może to kwestia wjechania od złej strony albo po prostu nie jest to miasto, które ma styl porównywalny do tego, co widziałem później w ciągu dnia. Z Podgoricy udałem się do pięknego Dubrownika w Chorwacji. Wybrałem trasę przez te okolice, bo wiem, że drogi i widoki w Chorwacji są wyjątkowo urokliwe. Liczba psów na drodze zdecydowanie jest mniejsza niż kiedyś, co przełożyło się na swobodniejszą i szybszą jazdę. Największą wadą podróży motocyklem po Macedonii, Albanii i Bośni, są właśnie wszechobecne psy, które wyskakują nagle na drogę, biegną za motocyklem i irytują podczas jazdy. Ostatecznie po południu dotarłem do Medjugorie. Choć interes wisiorków, różańców i innych religijnych dodatków domowych przyćmiewa urok tego miasteczka, to jest to faktycznie magiczne miejsce. Pokazuje to także liczba turystów w porównaniu do innych odwiedzanych miejsc. Gdy zatrzymałem się na ulicy – po jednej stronie same sklepiki z pamiątkami, po drugiej same kawiarenki, a na wprost kościół św. Jakuba, do którego zawsze zmierzają tłumy. Medjugorie rozpieszczała mnie pogodą, więc najpierw udałem się do słynnego na cały świat kościoła. Można tu usłyszeć modlitwy w najróżniejszych językach. Wszędzie jednak panuje względna cisza, a aura miejsca jest bardzo spokojna i relaksująca. Po wyjściu z kościoła św. Jakuba szukałem jakiegoś oznakowania miejsca, gdzie objawiała się Matka Boska. W końcu, stromą ścieżką dotarłem na górę, gdzie zawsze panuje względna cisza i słychać szepty wielojęzycznych modlitw. Atmosfera panuje tu zupełnie inna niż w samym miasteczku – ludzie się modlą, płaczą, rozmyślają i oczywiście, jak na turystów przystało, robią zdjęcia. Po zejściu kamienistą ścieżką udałem się w stronę Mostaru. To już był ostatni nocleg, który wcześniej rezerwowałem, bo przed wyjazdem nie byłem pewien, czy zostanę w okolicach Medjugorie, Mostaru czy dojadę jeszcze dalej. Zatrzymałem się w apartamentach Enigma – nie wyobrażam sobie lepszego miejsca w tym rejonie na noc dla motocyklistów. Duży dom, basen ma być uruchomiony w tym roku w okolicach czerwca, zamknięta brama, parking i wygodne łóżka. Na szczęście Mostar jest bardzo skoncentrowany wokół mostu, a jednocześnie przepiękny wieczorem, więc spacer nie musiał być długi. Oświetlone knajpki położone wzdłuż rzeki, piękna starówka i jak się można spodziewać – masa kramów z różnymi, ale na ogół bardzo ładnymi pamiątkami. Na kolację zamówiłem różne bośniackie smakołyki, polecone przez wygadanego kelnera i piwo z Mostaru, więc już bardziej regionalnie się nie dało. Tu zawsze wszystko jest pyszne, a piwo bardzo dobre i zimne.
Czas do domu
Szóstego dnia raniutko ruszam w kierunku Sarajewa na śniadanie i mocną kawę. Dotarłem tam zgodnie z planem, ale nie powiedziałbym, że jest tu tak łatwo zaparkować motocykl blisko centrum, jak w innych miastach, które odwiedzałem do tej pory. Ostatecznie stanąłem jakieś 300-400 metrów od Baščaršija, serca Sarajewa i miejsca, gdzie znajduje się wiele pięknych uliczek obstawionych targowiskami. Zarówno Mostar, jak i Sarajewo przesiąknięte są kulturą turecką, więc moim celem było wypicie pysznej kawy z tygielka. Kawa podawana jest zawsze z dodatkiem czegoś bardzo słodkiego, bez mleka, za to z dużą ilością cukru. Taka mikstura pobudza do życia przed, niestety nieuchronnym, powrotem do domu. Po spacerze po Sarajewie nie mogłem trafić do motocykla, mimo że w pewnym momencie nawet koło niego przechodziłem. Niestety maszynę pozasłaniały samochody, a obok trwał remont i jakoś mi to szukanie zajęło dłuższą chwilę.
Pogoda była idealna na dalszą podróż, a następnym celem był Budapeszt. Niestety, drogi stają się w tym rejonach już coraz bardziej płaskie i co za tym idzie, trochę nudniejsze, niż miało miejsce we wcześniejszych dniach w podróży. Są za to znacznie szybsze, więc do Budapesztu dojechałem mniej więcej planowo. Już o 18 wylądowałem w Island Hostel (pięknie położony hostel na jednej z wysp na Dunaju) z kluczem do pokoju i wszystkimi potrzebnymi mi informacjami. Z braku czasu eksplorowałem więc jedynie wyspę, która zaskoczyła mnie pod każdym względem. Jest tu piękna fontanna, boiska, atrakcje dla dzieci, masa restauracji, w których można posiedzieć zarówno kameralnie, jak i obejrzeć mecz piłki nożnej na dużym ekranie. Szybko doszedłem do mostu z widokiem na parlament, a do samego parlamentu z wyspy jest maksymalnie 10 minut. Budapeszt w sobotę wieczór przepięknie tętni życiem. Mnóstwo ludzi, masa turystów i młodzieży, która potrafi się bawić zarówno na promenadzie wzdłuż rzeki, jak i na wyspie czy restauracjach. Mając w perspektywie trasę na następny dzień, położyłem się spać względnie wcześnie. Zgodnie z planem dotarłem do Krakowa wieczorkiem. Można?
Podsumowanie
Przejechałem przez takie kraje i miasta, jak: Słowacja, Węgry, Serbia (Kragujevac), Kosowo, Macedonia (Skopje), Grecja (Thessaloniki i Paralia), Albania (Durres), Czarnogóra (Podgorica), Bośnia i Hercegowina (Mostar, Medjugorie, Sarajewo) i Węgry (Budapeszt).
W 7 dni ujechałem 3 600 km, spalając przy tym 119 litrów paliwa. Dla Hondy NC 750X ten wyjazd nie stanowił najmniejszego problemu.
Zdjęcia: autor
Tekst po raz pierwszy ukazał się w drukowanym wydaniu magazynu „Świat Motocykli” [06/2024]