Pokusa jest rzeczywiście wielka, ale obiecuję, że wcale nie będzie kombatancko. Powiedzmy, prawie wcale.
Rzeczywiście, po 30 latach nieprzerwanego komentowania motocyklowej rzeczywistości na łamach magazynu trudno mi będzie nie wpleść osobistych wątków w ten jubileuszowy felieton. Ale postaram się, żeby było ich jak najmniej, bowiem zdaję sobie sprawę, że znakomita większość czytelników zainteresowana jest raczej motocyklami, a nie moimi osobistymi wynurzeniami.
Próba spięcia jakąś rozsądną klamrą tego czasu powinna chyba zacząć się od opisania zmian, jakie zaszły w nas samych. Początek lat 90. to był okres burzliwych zmian w całej naszej polskiej rzeczywistości, a więc także w sferze motocyklowej. Generalnie postrzegani byliśmy wtedy w jednej kategorii – tradycyjnej, czyli chłopo-robotnika w waciaku jadącego na swojej powiązanej drutami Wuesce do sklepu po kolejną flaszkę. Pojawiał się jednak już powoli inny obraz, który z czasem zaczął dominować – wariat-samobójca pędzący na “japonii” gdzieś bez celu na złamanie karku. Dzisiaj te wszystkie post-peerelowskie maszyny traktowane są z większą atencją, a przynajmniej nikt (albo prawie nikt) nie jeździ już nimi po uzupełnienie zapasów „pierwiastka baśniowego”. Jak grzyby po deszczu wyrosły motosklepy, serwisy, pojawiły się firmy szkoleniowe, specjalistyczne biura podróży, a także zamknięte tory sportowe. Jednym słowem polski świat motocyklowy mocno się ucywilizował, a i w postrzeganiu nas przez społeczeństwo zaszły spore zmiany. Nikogo już nie dziwi fakt, że motocykliści to w przeważającej mierze normalni ludzie, od czasu do czasu realizujący swoje hobby na dwóch kołach.
A same motocykle? W moim rozumieniu niewiele się zmieniły, jeśli nie liczyć mocnego obrośnięcia w elektronikę. Produkowane w latach 90. ubiegłego stulecia motocykle wyposażone były już w wielocylindrowe silniki DOHC, hydrauliczne hamulce tarczowe, elektryczne rozruszniki, alternatory, a więc wszelkie atrybuty nowoczesności. A fakt, że z czasem zagościły w nich układy wtryskowe, ciekłokrystaliczne wyświetlacze, systemy kontroli trakcji czy ABS, jest tylko konsekwencją miniaturyzacji i rozpowszechnienia układów elektronicznych. Sama idea pozostała niezmienna. Zmieniła się za to wyraźnie jakość dosiadanych przez nas maszyn. Gdy powstawał nasz miesięcznik, nikogo specjalnie nie dziwiły byle jak spawane główki ram szybkich sportowych motocykli czy przeszczepianie do japońskich jednostek napędowych podzespołów od małego Fiata czy Syreny. Wyeksploatowane na zachodzie do granic możliwości motocykle płynęły szerokim strumieniem do naszego kraju, gdzie domowymi sposobami były jakoś tam przywracane do życia. Dzisiaj nikt (a przynajmniej mało kto) nie bawi się w taki motocyklowy OIOM, bo trochę szkoda na to czasu, a i skutek często bywa mizerny. Jest nawet całkiem przyzwoicie – w ciągu roku sprzedaje się w naszym kraju kilkadziesiąt tysięcy nowych maszyn, co w latach 90. było liczbą niewyobrażalną.
Na koniec pozwolę sobie jednak na pewną refleksję, która w konkluzji wcale nie jest miła. Przez te 30 lat nasz magazyn zatoczył koło i niejako znalazł się w punkcie początkowym. „Świat Motocykli” debiutował na rynku prasowym jako pierwszy wielkonakładowy magazyn branżowy. Po tych 3 dekadach ze smutkiem konstatuję, że znowu jesteśmy jedyni. Oczywiście istnieją portale, serwisy internetowe, influencerzy, jutuberzy i sam już nie wiem jakie inne wirtualne twory, które są zdecydowanie szybsze i szersze niż tradycyjny „papier”. Więc z jednej strony to miło, że jednak spora rzesza motocyklistów pozwala nam ciągle na funkcjonowanie, bo rozumiem, że skoro jesteście skłonni co miesiąc wysupłać kilkanaście zł na nasz magazyn, to jest to formą docenienia naszej roboty. Z drugiej jednak wcale nie jest to przyjemne, że świat w formie, w której spędziłem znakomitą większość mojego życia, odchodzi do przeszłości. Ale trudno, takie są koszty postępu i, chcąc nie chcąc, muszę się z tym pogodzić, bo dyskutować z nimi to jak protestować przeciwko prawom grawitacji. Mam tylko nadzieję, że czytelnicy pozwolą nam jeszcze długo bawić się słowem pisanym na papierze.