Nigdzie indziej na świecie nie doświadczysz takiej imprezy urodzinowej. Festiwal Harley-Davidson Homecoming to wydarzenie, które u fana motocyklizmu potrafi wywołać skrajne emocje.
Na skróty:
Ciekawy mamy sezon… W tym roku kilka marek obchodzi okrągłe jubileusze. BMW kończy 100 lat, przeczytacie też o 120-leciu Husqvarny, a Indian (jak zwykle) idzie w zaparte, że jest starszy od wszystkich. Prawda jest jedna i niepodważalna. Nie ma drugiej firmy motocyklowej, która dłużej nieprzerwanie produkuje motocykle. Król jest tylko jeden i nazywa się Harley-Davidson. Marka co prawda minimalnie, ale nadal jest powiązana z rodziną Davidsonów. Jej domem wciąż jest Milwaukee, a w fabryce silników nadal pracuje prasa hydrauliczna, która 80 lat temu wyciskała podzespoły do H-D.
Do Milwaukee istnymi falami ściągały motocykle. Energię czuć było z daleka, każdym wlotem do miasta wpływały kordony maszyn. Harley zaplanował trasy z całych Stanów Zjednoczonych. Każdy segment zaczynał i kończył się w dilerstwie H-D, a przerwy w ciągu dnia też były umieszczone przy salonach sprzedaży. Ludzie mogli zbierać się w grupy i dalej podróżować do celu. Finał widziałem na własne oczy. Przygniotła mnie wielkość operacji, liczba motocykli, która ściągnęła na festiwal, ale jednocześnie zacząłem się zastanawiać, jaka przyszłość czeka tę monarchię motocyklową…
Nie ma drugiej firmy motocyklowej, która dłużej nieprzerwanie produkuje motocykle. Król jest tylko jeden i nazywa się Harley-Davidson.
Szopa
Pierwszego dnia udaliśmy się do Harley-Davidson Museum. Wiemy, że w USA wszystko jest większe, ale nie zmienia to faktu, że na terenie tego muzeum zmieścilibyśmy wszystkie muzea innych marek razem wzięte. Może przesadzam, a może nie? To miejsce to nie tylko wystawa, która pokazuje historię firmy. W osobnych salach prezentowane są wszystkie obecne modele, są tam też warsztaty opiekujące się kolekcją.
Zbiory są nie do oszacowania. Na wystawie widzimy wszystkie najważniejsze modele, sekcję wyścigową wspominającą czasy ogromnych drewnianych owalnych torów (boardtrack), dział wojskowy czy najbardziej nietypowe projekty. Nad naszymi głowami wisi motocykl, na którym Evel Knievel wykonywał swoje ekstremalne skoki. Nagle dostajemy pozwolenie na wejście do magazynu. Ja bym to raczej nazwał archiwum motocyklowym. Ogromne przesuwne regały mieszczą setki motocykli. Możesz tam siedzieć godzinami i wypatrywać kolejnych perełek.
Każdy nowy model ląduje na półce, więc odnajdziemy tam ikoniczne Harleye z przebiegiem kilku mil, który nabił się w trakcie przepychania maszyn. Wprawne oko odnajdzie szpaler wyścigowych VR1000 oraz prototyp małego jednocylindrowego motocykla, który ewidentnie ma tylko „pół” silnika Harleya i naklejkę Hondy na zbiorniku (inżynierowie mają poczucie humoru, o czym zaraz).
Wychodzimy z muzeum, a ze sceny słyszymy covery kapeli The Mötley Crüe. Na środku stoi szopa, która na oko ma 50 metrów kwadratowych. To replika pierwszej siedziby firmy zlokalizowanej na tyłach domu Davidsonów. Przez weekend pod muzeum i przy okolicznych ulicach zaparkowały 73 000 motocykli, odwiedzających było ponad 130 000. Średnia wieku znacząco przekraczała 50 lat.
Wszystko zaczęło się od szopy, każdy kocha szopę. Jedyna firma, która przez 120 lat bez przerwy produkuje motocykle!
Klimat garażowy i czysty metal
Pojechaliśmy zobaczyć centrum badawczo-rozwojowe imienia Willie’ego G. Davidsona oraz fabrykę silników. To dwa osobne miejsca w różnych częściach przedmieść Milwaukee. Totalny zakaz fotografowania. Centrum ma niepodważalny klimat. Przy stanowiskach pracy widzimy plakaty, pamiątki i inne gadżety. Na jednym z wózków transportowych przy uchwycie widzę naklejkę „Damn, you look pretty”.
Centrum jest na wskroś nowoczesne, ale patrząc, jak luźna panuje tam atmosfera, nie dziwię się, że motocykle H-D rozwijają się własnym, charakterystycznym tempem. Jedziemy do fabryki silników. To hala z największym dachem solarnym w Milwaukee, pod którym pracuje niemal 1000 osób. Już w sali konferencyjnej czuję ten zapach. Wychowałem się przy firmie produkującej części metalowe. To woń oleju, chłodziwa, obróbki skrawaniem. Wchodzimy i zaczynam rozumieć, co miał na myśli Giulio z Ducati mówiąc, że są małą firmą. Cała fabryka Ducati, w której obrabia i składa się silniki oraz montuje motocykle, zmieściłaby się na połowie hali, w której H-D produkuje same jednostki napędowe. Motocykle składane są w Yorku w Pensylwanii.
Mało tego, ta fabryka zaopatruje głównie rynek amerykański. Europa i inne regiony dostają motocykle wyprodukowane w Tajlandii, a jest jeszcze produkcja w Meksyku… Nad głowami przesuwają się ramiona robotów, które montują głowice w obrabiarkach. Fabryka idzie pełną parą i wciąż jest usprawniana. Jeszcze 10 lat temu obrabiano tutaj 300 cylindrów dziennie, dziś – ponad 900. Na miejscu produkowane są wszystkie zębatki do skrzyń biegów, dziennie powstaje 25-30 000 trybów. Wszędzie wiszą amerykańskie flagi. Pracownicy mają koszulki, bandany i czapki marki Harley-Davidson. Widać, że są dumni z tego, co robią.
Fani marki to silna i jednocześnie dość hermetyczna grupa. Mało tam „Normalsów”, czyli ludzi, którzy stylem życia nie odbiegają od tego, co uznane za społeczną normę
Idę pojeździć
Jeden dzień spędziliśmy na nowych CVO, drugiego mieliśmy wolny wybór. Najpierw wskoczyłem na „zwykłego” Street Glide’a, żeby porównać go z nowym CVO. Jedziemy do muzeum na spotkanie z prezesem H-D. Przez godzinę słyszymy autopromocję w amerykańskim wydaniu. Jak mu serce rośnie, jak widzi kolejki do sklepu z „merchandise”, czyli koszulkami, kubeczkami, czapkami i innymi pierdołami. Rośnie, bo firma zarabia i słyszałem teorię, że na gadżetach H-D ostatecznie zarabia więcej niż na samych motocyklach. Dowiedziałem się też, jak bardzo angażują młodych ludzi do wejścia w świat Harleya-Davidsona, po czym przypomniałem sobie, że obecnie najtańszy H-D kosztuje prawie 20 000 dolarów…
Spadamy stamtąd, wszędzie ludzie w skórzanych kamizelkach po pięćdziesiątce. Fajny klimat, ale zupełnie nie mój. Wsiadamy na motocykle, w Wisconsin nie ma obowiązku jazdy w kasku. Próbujemy „amerykańskiej wolności”, którą nazwałbym „wolnością pozorną”. Jazda bez kasku jest głupia — w tym stanie śmiertelność w wypadkach motocyklowych jest trzy razy większa niż w Polsce. Fajnie, że wolno tutaj być głupim, ja jednak ostatecznie zakładam kask.
Na wieczór zamieniam motocykl na Softaila Standard. Najprostsze i najlepsze, co może być. Kocham ten motocykl. Wspaniały silnik, dwa koła, zbiornik, dwa błotniki i chromowana kierownica. Niczego więcej mi w tym momencie nie trzeba. Uciekam i jadę przez miasto sam. Wszędzie dookoła Harleye, a na nich Harleyowcy nie młodsi niż 50 lat. Dojeżdżam na koncert, staję gdzieś na trawiastym parkingu w morzu motocykli na oko liczącym z 50 000 maszyn. Wchodzę na koncert Foo Fighters i dopiero wtedy średnia wieku spada. Ten pomysł jest genialny. Typowy festiwal muzyczny, ale o zabarwieniu motocyklowym. Na szczycie sceny stoją motocykle, na terenie są pokazy FMX, beczka śmierci i wystawa nowych maszyn. W taki sposób trzeba zachęcać ludzi do motocyklowego lifestyle’u. Nawet ci, którzy przyszli dla samej muzyki, musieli być pod wrażeniem społeczności H-D.
Widzę w tym tylko jeden problem. Ta społeczność jest tak silna i tak charakterystyczna, że może onieśmielać. Mnie onieśmiela pomimo tego, że obcuję z klimatem „harleyowym” od 25 lat. Wielcy kolesie z tatuażami, skórzane ciuchy i niemniej wytatuowane i groźnie wyglądające kobiety. Masz 20 lat, myślisz o motocyklach, patrzysz na tę potężną grupę i zastanawiasz się: „Czy to aby na pewno dla mnie”? Po koncercie przez godzinę szukam motocykla. Znalazłem go i jadę zgubić się do miasta.
Trafiam na Brady Street, jedną z zamkniętych przez policję uliczek, gdzie wjazd mają jedynie motocykle. Bar za barem, impreza za imprezą. Zsiadam i obserwuję. Po prawej latynoamerykańska muzyka i motocykliści wywijający biodrami w rytm salsy. Wszędzie stoją Harleye. Za chwilę ekstremalnie przebudowane H-D z 30-calowymi przednimi kołami i nagłośnieniem niemalże estradowym. Gangsterski hip-hop rżnie z głośników, dziewczyny „twerkują”, a relacje na Instagrama idą jedna za drugą. Za chwilę eleganccy Latynosi na grawerowanych, błyszczących customach. Nagle pośrodku rozlega się ryk silnika, tłum się rozbiega – to jakiś stunter na Softailu zaczyna palić gumę i driftować, a publiczność szaleje!
Wszędzie dookoła młodzi ludzie. W porównaniu do terenu muzeum Brady Street jest mała. To pokazuje, jak ogromna i silna jest przeszłość marki, a jak niewielka, ale o wiele bardziej energiczna, jest jej przyszłość. Kolejne dekady będą kluczowe dla marki Harley-Davidson. Mam nadzieję, że Amerykanie będą umieli je wykorzystać. Od teraz festiwal H-D Homecoming będzie organizowany co roku. Warto tam pojechać.
Zdjęcia: Harley-Davidson