fbpx

Jurek Pilarski – warszawski motocyklista w drugim pokoleniu, z niemal półwiecznym stażem. Fanatyk motocykli niemieckich. Z klubem Weteran związany od czterdziestu lat. Mówi, że już mu się trochę nie chce, ale jego czyny przeczą tym słowom.

Lech Potyński: spotykamy się od lat w zasadzie tylko na imprezach, a najnowszy motocykl na jakim cię wiedziałem, to BMW R 90 S, chyba z roku 1976. Czy ty w ogóle dosiadasz maszyn współczesnych?

Jerzy Pilarski: Oczywiście, do zeszłego roku miałem srebrne BMW R 1100 R, sprzedałem i kupiłem inne BMW – R 65 z roku 1988. To właśnie jest mój współczesny motocykl, taki do bezawaryjnego turlania się. Zgodnie z definicją Erwina Gorczycy, wszystko, co ma elektryczny rozrusznik, alternator i tarczowe hamulce, jest motocyklem nowoczesnym. I w ogóle nie ma znaczenia, czy ma lat trzydzieści, czy trzy.

„Nowa siedziba klubu to naprawdę fajna miejscówka. Mam nadzieję, że nie pójdzie do rozbiórki”.

L.P.: To dosyć ortodoksyjne podejście do motocykli, ale chyba bliskie prawdy. Zupełnie inaczej jeździ się na maszynach pozbawionych tych udogodnień. A w takim razie, jaki był twój pierwszy motocykl?

J.P.: „Osiołek”, BMW R 35. To był kompletny, jeżdżący motocykl z wózkiem bocznym, dostałem go od ojca. To było w roku 1972 albo 1973, ale jeździłem tą maszyną już wcześniej. Podkradałem ją ojcu, gdy miałem 14 lat, czyli gdzieś tak w 1969 roku. Miałem nawet taką przygodę, że próbował mnie zatrzymać ormowiec (ORMO – Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej, przyp. red.). Mieszkaliśmy wtedy w fińskich domkach przy Skrze i były tam takie mocno zarośnięte roślinami alejki. Jechaliśmy we trzech, a na koszu rozstawiony był drewniany karabin maszynowy. Ormowiec wyskoczył zza krzaka i chciał nas zatrzymać. Trafiłem go koszem tak, że złamałem mu nogę, ale zdołaliśmy uciec. Milicja namierzyła mnie po jakimś czasie po numerze rejestracyjnym. To była taka moja pierwsza przygoda motocyklowa. W 1972 roku dostałem prawo jady za udzielanie się w LOK-u (Liga Obrony Kraju, przyp. red.) i naprawianie ich motocykli. Wtedy ojciec dał mi to BMW. Wiesz za co? Za to, żebym przestał palić papierosy. I od tamtej pory nie palę. A jarałem jak smok, w tamtych czasach jak miałeś kilkanaście lat i paliłeś, to byłeś kimś! Do technikum jako jedyny w całej szkole przyjeżdżałem wtedy motocyklem.

Pierwszy motocykl, „Osiołka” R 35, dostałem od ojca na początku lat 70.

L.P.:  To już rozumiem, skąd u ciebie miłość do motocykli niemieckich.

J.P.: Odziedziczyłem ją po ojcu. Po Osiołku miałem Zündappa KS 600. Mój ojciec w czasie wojny walczył w Powstaniu Warszawskim, trafił do obozu, a po wojnie znalazł się w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Nawet nie bardzo chciał wracać do Polski, ale dowiedział się, że urodziła mu się córka (moja starsza siostra) i zmienił plany. I jak się przebijał „na wschód”, to trafił gdzieś na porzuconego Zündappa KS 600 solo. A że przed wojną ścigał się na motocyklach, to umiał przy nich robić. Uruchomił maszynę i zaczął nią jechać w stronę Warszawy. Na granicy między USA a ZSRR Amerykanie przyłożyli mu pistolet do głowy i zarekwirowali motocykl, dając na pocieszenie paczkę „Cameli”. Ojciec opowiadał, że ta sześćsetka to była dla niego prawdziwa rakieta. Pełnych 28 KM, dwa cylindry, to znacznie więcej niż przedwojenny motocykl ojca – Norton 350. Później, już w Polsce, zawsze mu ten motocykl koło głowy chodził. Dlatego później kupiłem, wyremontowałem i wiele lat jeździłem taka sześćsetką. Doczepiłem do niej oryginalny kosz Steib 500 z 1937 roku, który przedtem jeździł z Osiołkiem od ojca. Teraz ten sam kosz czeka cierpliwe, aż skończę składanie BMW R 12 i znowu będzie śmigał po drogach.

Fascynacje niemieckimi motocyklami odziedziczyłem po moim ojcu

L.P.: Kilka lat temu na „kardanowskim” otwarciu sezonu ktoś wspomniał, że jesteś prezesem aż trzech klubów motocyklowych. To prawda?

J.P.: Nie, chociaż rzeczywiście był taki moment, ale to było bardziej na papierze niż w rzeczywistości. Przyszły do mnie chłopaki z Klekota, że maja szansę pozyskać to miejsce, w którym mają teraz siedzibę, ale nie mają osobowości prawnej. A my, jako klub Weteran, mieliśmy już od kilku lat oficjalnie zawiązane stowarzyszenie. No i wymyślili, że wsadzi się Klekota do naszego stowarzyszenia i złoży papiery o lokal. Więc ja wtedy byłem prezesem stowarzyszenia, prezesem Klekota i prezesem Wetarana, czyli rzeczywiście trzech instytucji. Ale to tylko na papierze, bo w Weteranie nie mamy prezesa, tylko jest „rada starszych” i wspólnie podejmujemy decyzje. Nie jest znowu nas aż tak wielu, żeby sobie nie poradzić.

Z klubem Weteran związany jestem od początku lat 80.

L.P.: To od kiedy jesteś w Weteranie?

J.P.: Z chłopakami poznałem się, kiedy jeszcze tego klubu w ogóle nie było. Oni się spotykali w miejscówce Pod Śliwką na rogu Odyńca i al. Niepodległości i to był rok 1979. Wcześniej, chyba w 1974, poznałem się z inną grupą motocyklową spotykającą się przy Pruszkowskiej, róg Żwirki i Wigury. Tam rządził Jacek Bachnik, „Docent”, a jeździli Gruby Darek (Kowalski), „Jamnik” i Tadek Markiewicz, który teraz ma serwis Mercedesa w Regułach. To był taki czteroosobowy trzon grupy. Tam też przyjeżdżał „Sokół” – Marek Sokołowski. W tamtych czasach niemal wszyscy warszawscy motocykliści, którzy pasjonowali się maszynami ciężkimi, nazwijmy to „zabytkowymi”, znali się i wzajemne kontakty były bardzo częste. W dodatku nikt z nich nigdy nie przechodził obok motocykli obojętnie. Jak ktoś gdzieś stanął przy drodze, nawet nie musiał grzebać w maszynie, to się zatrzymywałeś i pytałeś, czy czegoś nie trzeba. A jak się zatrzymałeś i pytałeś, to już człowieka poznawałeś i miałeś nowego kolegę. Tak właśnie poznałem „Docenta”, gdy zmachany i spocony pchał po ulicy Harleya wuelkę. Po jednej stronie Wisły jeździli chłopacy z Saskiej Kępy, ale jakby tak zebrać tych z Mokotowa, Żoliborza i Ochoty, to pewnie było nas więcej.

Migałem się jak mogłem, ale w roku 1978 zgarnęli mnie w końcu do wojska, z którego wyszedłem w 1980. W tym samym roku Gruby Darek skumał się z „Faterem” i „grupą mokotowską” i otworzyli klub pod skrzydłami LOK-u, przy Prądzyńskiego. W końcowych czasach tamtego kluby prezesem był najpierw ś.p. „Grisza” (właściciel kultowego pubu Dwa Koła), po nim Wiktor i wtedy nasz klubowy budynek, mimo że zabytkowy, poszedł do rozbiórki, a czasy dla klubu nastały ciężkie. Ja wtedy miałem warsztat samochodowy na Jutrzenki (gdzie potem była Yamaha u Gontarczyka), zawiozłem tam wszystkie klubowe graty i zacząłem krążyć w poszukiwaniu nowego lokalu. No i znalazłem –  fort przy Lazurowej, tam mieliśmy przez jakiś czas siedzibę. To było chyba w roku 2000, pojawili się nowi członkowie i ta grupa trzyma się do tej pory. Młody narybek jakoś nie napływa, więc średnia wieku stale nam rośnie. Ci „młodzi” mają teraz po 40-45 lat, a nam „starym” już się trochę nie chce…

L.P.: Nie mów mi, że wam się nie chce, skoro siedzimy i rozmawiamy w nowej, bardzo klimatycznej siedzibie. Przecież to samo centrum Warszawy. Pochwal się!

J.P.: W sierpniu minął rok odkąd pozyskaliśmy fajny lokal na samym rogu Kolejowej i Tunelowej. Niedaleko pubu 2oo, warsztatu Sotni i kilku innych punktów motocyklowych.  Bardzo dobra miejscówka. Gdy chodziliśmy po ewentualnych lokalizacjach z  jakimś kolejowym kierownikiem administracyjnym czy gospodarczym, to nawet nie bardzo chciał nam to pokazywać, tak to było zapuszczone. A nam właśnie bardzo przypasowało takie miejsce. W dodatku należące do PKP, więc jest cień nadziei, że nie będzie zbyt szybko sprzedane deweloperom pod budowę kolejnego blokowiska, a lokalizacja jest bardzo atrakcyjna. „Nimbus”, Marek, Jacek i „Fater” tak naprawdę we czterech postawili tę ruderę na nogi. Teren nie jest duży, ale dzięki temu wszystko skondensowane jest w jednym miejscu. Mamy pomieszczenie do spotkań, garaż, niewielki warsztacik w piwnicy i chyba pierwszy raz w historii klubu własny kibelek! Nasz budynek przylega do parkingu, który ma dzierżawę na 11 lat i stoi tu wielki słup elektryczny wysokiego napięcia. Liczymy więc, że w bliskim czasie siedziby nam nie rozbiorą. Zresztą sam widzisz, tuż obok jest ogromny plac budowy modernizowanego Dworca Zachodniego, to może jak tu stoją dźwigi, jeżdżą bez przerwy ciężarówki i betoniarki, to chwilowo działka nie jest zbyt atrakcyjna. A potem… to będzie potem i się zobaczy. Na razie mamy bardzo fajną siedzibę, pełną klubowych trofeów i pamiątek.

Przez 40 lat uzbierało się sporo cennych pamiątek

L.P.: Od zawsze jeździcie na tradycyjne warszawskie imprezy. Kardana, Skorpiona, Rajd Bzury. Pielęgnujecie tradycje, czy to przypadek?

J.P.: Kardan powstał już trochę po Weteranie, gdzieś ok. roku 1983 i trochę się na nas wzorował, pomagał go zakładać nasz człowiek – Andrzej Komar. Traktujemy więc ich jak braci. Tam początkowo główną postacią był Bartek „Maruda” i oni od samego początku urządzali otwarcia sezonu na terenach SGGW. Potem stery przejęli „młodzi”, ale trzymają się tradycji, organizują otwarcia, trudno żebyśmy do nich nie jeździli. Skorpion, założony przez braci Jurka i Michała Stankiewiczów, to nasi starsi koledzy, ale na przełomie lat 70/80. to była zupełnie inna liga. Oni jeździli na bardzo szybkich, nowoczesnych na tamte czasy motocyklach. Jeździmy do nich na wszystkie zloty, to nasi przyjaciele. Ze starej skorpioniarskej gwardii to jeszcze dobrze trzymają się „Bazyl” i „Orang”, którzy w tamtych latach byli najmłodszymi członkami klubu. Ta stara motocyklowa „warszawka” kurczy się niestety coraz bardziej. Patrz, tu na ścianie mamy taki memoriał naszych klubowiczów, którzy już odeszli. Pamiątki po nich pieczołowicie przechowujemy w godnym miejscu. Może warto by było spisać tę historię motocyklowej Warszawy, póki jeszcze żyją ludzie, którzy pamiętają tamte czasy?

L.P.: No to dorzucę wam coś jeszcze do kolekcji – masz tu kurtkę po Darku Kowalskim, z kompletem blach zlotowych.

J.P.: Bardzo ci dziękuję. Darek był nie tylko przez jakiś czas prezesem naszego klubu, ale także moim przyjacielem, razem prowadziliśmy warsztat. Przy okazji pozdrawiam wszystkich czytelników „Świata Motocykli”. Wasza redakcja to też już kawałek historii.

KOMENTARZE