fbpx

Czasami na realizację pomysłów i marzeń trzeba czekać wiele lat i tak właśnie było w moim przypadku. Pragnieniu wyruszenia w podróż po Europie towarzyszyła też myśl o zrobieniu czegoś nowego i pozytywnego. W to wszystko wpisały się dodatkowe okoliczności – pasja do owczarka belgijskiego, okres pandemii oraz moje przejście na emeryturę. 

Postanowiłem moje marzenia wcielić w życie. Pomysł, który chodził mi po głowie od wielu lat, był bardzo złożony, ponieważ chciałem wybrać się w daleką motocyklową podróż po Europie zabierając ze sobą dużego owczarka belgijskiego odmiany Groenendael. Przygotowanie mojego Diego rozpocząłem od pierwszego dnia, kiedy pojawił się u mnie jako dziesięciotygodniowe szczenię. Trwało to rok i polegało na przyzwyczajeniu psa do różnych bodźców i dzwięków. Obcinałem przy nim drzewa piłą spalinową, żeby przyzwyczaić go do dźwięku silnika, chodziłem na poligon, jeździłem po ruchomych schodach w centrach handlowych. Spacerowałem też przy krawędzi jezdni, żeby przyzwyczaić go do przejeżdżających ciężarówek, samochodów i karetek na sygnale. 

Pełnoprawny plecak

Myśl przewodnia była taka, że pies pojedzie ze mną na motocyklu jako pasażer. Przystąpiłem więc do najtrudniejszego zadania, czyli zbudowania dla Diego specjalnego kosza. Poznałem wspaniałego faceta, Krzysia Kamińskiego, specjalistę od stali kwasowej, z którym mogłem wcielić mój projekt w życie. Prace nad nim trwały prawie sześć miesięcy. Nie obyło się bez konstrukcyjnych wpadek, ale tak to jest, kiedy się stąpa po dziewiczym lądzie. Sama konstrukcja kosza – rozmiar, kształt i wygoda, jaką zapewniłem mojemu pupilowi – była trafiona od początku. Jest wyposażony w pasy, wyściełany i zabezpieczony przed deszczem. Diego został ubrany w gogle przeciwwiatrowe i bandankę zabezpieczającą uszy. 

Gorzej było z przestrzenią ładunkową, tym bardziej, że postanowiłem zabrać ze sobą także pełnowymiarowy, 4,5-metrowy dmuchany kajak morski. Testy pierwotnej konstrukcji obciążonej workami z ziemią, jak na pasjonata ogrodnictwa przystało, zakończyły się wywrotką. Przyjechałem do garażu i przy pomocy szlifierki kątowej odciąłem konstrukcję bagażową, która przeciążyła motocykl na zakręcie. Tym samym wyrzuciłem do kosza wiele godzin pracy i dużo pieniędzy. Zweryfikowałem to wszystko i tak powstała ostateczna konstrukcja. Pozostało jeszcze odpowiednie zespolenie i przystosowanie zabudowy do motocykla oraz odpowiedni serwis jednośladu. 

Ku przygodzie

Pierwszego lipca, w Dniu Psa, wyruszyliśmy z naszej miejscowości Psarskie pod Poznaniem w szeroki świat. Początek podróży był dość ciężki, ponieważ mimo wielu prób odpowiedniego rozłożenia bagażu, nadal byłem przeciążony. Motocykl zachowywał się poprawnie, ale jazda była trudna, zwłaszcza w górach. Dodam także, że nie posiadam dużych umiejętności jako motocyklista. Kilka razy w czasie postoju na pochyłościach motocykl mnie przeważył i musiałem przy pomocy spotkanych kierowców stawiać go do pionu. 

Tak przejechałem Czechy, Austrię i Słowenię, zwiedzając wybrane miejsca. W czeskiej miejscowości Mikulov spotkałem się z Jitką Venclovą, która uprawia triathlon z owczarkiem belgijskim. Jitka udzieliła mi wielu porad jak trenować tę dyscyplinę z psem, bo to zupełnie coś innego niż bez niego. Kiedyś trenowałem triathlon i kto wie, może wrócę do niego w innej formie. W Wiedniu spotkała nas szczególna niespodzianka. Podeszła do nas para Polaków zaciekawiona konstrukcją i wyglądającym z niej Diego i po krótkiej rozmowie zaproponowała nocleg u siebie, pomimo że w ich domu były trzy koty. Rodacy oprowadzili nas po Wiedniu, zjedliśmy też razem kolację na dachu kamienicy z panoramą wiedeńskiego zachodu słońca. 

Wodowanie kajaka w Chorwacji

Dojechaliśmy do Chorwacji, na półwysep Istria, i po rozbiciu namiotu wybraliśmy się zwiedzać tę część kraju, z koloseum w Puli włącznie. Na kempingu dzieciaki z różnych krajów codziennie rano przychodziły witać się i głaskać Diego, który w ogóle nie protestował. W Puli pozdrowiła nas policja, a na autostradowych bramkach panie z obsługi robiły zdjęcia Diego, aż zrobiła się kolejka. Tak dojechaliśmy na wyspę Krk, gdzie zrealizowaliśmy kolejną część naszego planu. Zwodowaliśmy nasz kajak morski, który jechał z nami na specjalnej konstrukcji bagażowej. Udało się, test został zaliczony, niemożliwe stało się możliwe. Pływaliśmy po błękitno-turkusowej wodzie, zwiedziliśmy też przepiękne miasteczko Vrbnik, malowniczo położone na klifach. 

Klif na Pagu

Następnym (i strategicznym) celem była wyspa Pag i nasza pierwsza przeprawa promowa. Spotkałem się tam na kilka dni z żoną i innymi członkami rodziny, co umożliwiło mi częściowe odciążenie bagażu motocykla. Przepiękny Pag o księżycowym krajobrazie zobaczyliśmy z lądu, jak i z morza. Poszukiwaliśmy zatopionych statków, kąpaliśmy się w grotach i jaskiniach. Na wyspie zrobiliśmy także specjalną sesję zdjęciową, która była niespodzianką dla naszych obserwujących na Instagramie i Facebooku. Na jej potrzeby uszyłem dla Diego specjalną kurtkę motocyklową, która dość wiernie przypominała moją, do tego dołożyłem buty i oczywiście kask. Podróż z psem na motocyklu na wesoło! 

Upał!

Na Pagu zauważyłem, że moja Yamaha nie pracuje prawidłowo, pojawiły się kłopoty z odpalaniem i nierówna praca silnika. Musiałem utrzymywać odkręconą manetkę, żeby motocykl mi nie zgasł. Temperatury zbliżające się do 40°C to trudny sprawdzian dla  silnika chłodzonego wyłącznie powietrzem. Za to Diego był mocnym punktem tej wyprawy, znakomicie znosił podróż pomimo upałów. Sprawdził się jako pies podróżnik i motocyklista.

Rejs na Pagu

Ruszyliśmy dalej – zwiedzając po drodze Zadar, Szybenik i Split – w nadziei znalezienia warsztatu, który rozwiąże nasz problem. W Splicie znaleźliśmy serwis Yamahy, ale odmówiono nam pomocy. Skierowaliśmy się w stronę Dubrownika, zaliczając kolejną przeprawę promową, tym razem do wsi Trpanj na przepięknym półwyspie Pelješac. W Dubrowniku Diego dzielnie kroczył po murach starego miasta, a rano, gdy ruszyliśmy do Czarnogóry, zachwycił funkcjonariuszy granicznych i celnych, którzy pokazali nam swojego pracownika – również owczarka belgijskiego, tylko odmiany Malinois.

W Czarnogórze zwiedziliśmy miasteczko Bar oraz położone na wzgórzach wokół niego ruiny twierdzy i następnego dnia ruszyliśmy do Albanii. Po drodze trafiliśmy na potężny korek, co doprowadziło do przegrzania motocykla i przymusowej, dwugodzinnej przerwy. Gdy pojazd ostygł, ruszyliśmy do najbliższej miejscowości, Durres, pomimo planów na dojechanie do Vlory. Mimo problemów udało nam się zaczerpnąć trochę klimatu miejscowej riwiery. Naszą uwagę przykuły olbrzymie dziury w asfalcie, setki stacji benzynowych, a do tego niesamowity styl jazdy Albańczyków i wszelkiej maści stwory przechodzące przez jezdnię, włącznie z dużym żółwiem… 

Stasiu naprawia Yamahę

Pobudka o 4.30, po czym ruszyliśmy przez potężne albańskie masywy do Sarandy, skąd promem przez dostaliśmy się do Grecji, na wyspę Korfu. Rozbiliśmy namiot w przecudnej miejscowości Paleokastritsa i zrobiliśmy dłuższą przerwę na usunięcie usterki, z którą jechaliśmy od Pagu. Motocykl znów odmówił posłuszeństwa, ale jakimś cudem dojechaliśmy do serwisu Yamahy, gdzie trafiliśmy na kolejnego niesamowitego człowieka. Stathis Karidis, po naszemu Stasiu, naprawił nasz motocykl.

Przyczyna problemów okazała się prozaiczna. Wskutek wysokich temperatur rozszczelniła się uszczelka w gaźniku, do tego doszła wymiana świec i mogliśmy jechać dalej. Prosty silnik gaźnikowy okazał się dobrym wyborem, bo łatwiej go naprawić. W tym miejscu bardzo dziękuję Stasiowi i Łukaszowi Boruckiemu, który jeszcze w Polsce przygotował mój motocykl, bo poza problemami od nas niezależnymi (upały) maszyna sprawdziła się znakomicie, pomimo że nie jest to idealny pojazd na górskie serpentyny. Jazda nimi dała mi nieźle w kość, każdy zakręt tym półtonowym czołgiem musiał być wykonywany pod szczególnym nadzorem.

Samolot nad Korfu

Mogliśmy w końcu zwiedzić przepiękne Korfu. Na początek trafiliśmy do stolicy o tej samej nazwie, która zauroczyła mnie swoją architekturą. Przeróżne style przeplatają się tu nawzajem tworząc niesamowity klimat miasta. Kolejne miejsca to niesamowite Porto Timoni, dwie plaże przecięte kawałkiem ziemi, urokliwy Cliff View Point oraz „kanał miłości” Small D’Amour. Groty z różowymi koralowcami i ławice ryb widziane z kajaka i łódki też zrobiły na nas wrażenie. Inne atrakcje Korfu to m.in. pocztówkowy kościółek Vlacherna Monastery, połączony z lądem malutkim molo, rejs na „mysią wyspę” i ruiny zamku Angelokastro z przepiękną panoramą Paleokastritsy.

Korfu, Porto Timoni

Ciekawostką Korfu są też bardzo krótki pas startowy dla samolotów (lądowania i starty są bardzo widowiskowe) oraz świetny klub muzyczny La Grotta, położony w grocie skalnej na różnych poziomach, w którym zamontowano trampolinę do skoków do turkusowo-lazurowej wody. W nocy całość jest podświetlona i robi niesamowite wrażenie. Dzięki uprzejmości spotkanego Brytyjczyka Diego zaliczył także sesję zdjęciową w zabytkowym samochodzie i bardzo mu się to podobało. Korfu jest magiczne!

Forza Italia!

Kolejnej nocy potężnym promem popłynęliśmy do Włoch. Tę noc spędziliśmy na klatce schodowej promu, ponieważ z psem nie wolno przebywać w miejscach przeznaczonych dla pasażerów. Nie przeszkadzało nam to jednak, gdyż spotkaliśmy nowego kolegę, kolejnego Stasia, tym razem z Białorusi. Stasiu tak jak my przemierza Europę na motocyklu, a zawodowo projektuje gry komputerowe. Niesamowicie życzliwy człowiek.

Stasiu z Białorusi

Po przyjeździe zwiedziliśmy stare miasto Bari Vecchia, którego urokliwe uliczki zachęcają do spacerów. Na Korfu spotkałem włoską parę, która wracała akurat promem i poleciła mi, żebym odwiedził miejscowość Matera. Kolejnego dnia udaliśmy się właśnie tam. Historyczna, wykuta w skale część miasta zwana Sassi robi oszałamiające wrażenie. To tutaj Mel Gibson kręcił sceny do filmu „Pasja”. Po południu przenieśliśmy się w zupełnie odmienny świat i trafiliśmy do szalonego Sorrento. Tutaj czuć włoski klimat, oczywiście skutery są wszędzie. La Dolce Vita!

Plaża na Korfu

Następnego dnia, o wschodzie słońca, oglądaliśmy panoramę miasta z promu płynącego na Capri. Na początek zaliczyliśmy rejs wokół wyspy i niesamowite groty oraz skały wystające z morza. Potem wjazd z Diego wyciągiem krzesełkowym na szczyt Monte Solaro, skąd rozciąga się niewiarygodnie przepiękny i rozległy widok. Schodząc w dół spotkaliśmy stado górskich kóz, zwiedziliśmy też willę San Michele z przepięknymi tarasami. Dalej droga poprowadziła nas schodami fenickimi do portu, a na koniec obeszliśmy centrum z butikami znanych projektantów. 

Capri, widok z Monte Solaro

Kolejny punkt to Positano, gdzie przepych kolorów, zieleni i pocztówkowych widoków oszałamia. Pobliskie Amalfi jest po południu jakby spokojniejsze, lecz powala swoim klimatem na kolana. Lody cytrynowe podawane w olbrzymiej cytrynie to punkt obowiązkowy!  

Positano

Z malowniczych miasteczek południa trafiliśmy w końcu do stolicy Włoch. Ustawiłem nawigację na Watykan, gdzie strażnik z halabardą pokazał mi odpowiedni kierunek, bo wjechałbym do samej Stolicy Apostolskiej. Jeśli Rzym to oczywiście zabytkowa część miasta z Koloseum, Fontanna Di Trevi i Schodami Hiszpańskimi. Klasyka, ale trzeba zobaczyć. Klimat Rzymu można również poczuć w małych kafejkach, obserwując gwarne życie miasta.

Rzym

Żeby nie było tak słodko, pod koniec dnia spotkała nas dziwna przygoda. Około godziny 20 kierowaliśmy się już w stronę pola namiotowego za miastem, ale w związku z tym, że kończyło nam się paliwo, podjąłem decyzję, że odwiedzimy stację benzynową. No i zaczęło się. Centrum Rzymu, dookoła ludzie bawiący się w restauracjach, a na stacji dwa skromne dystrybutory, oczywiście nieczynne. Szukaliśmy więc następnej stacji… i tak kilka razy. Przy okazji zwiedziliśmy Rzym wieczorową porą.

Watykan

W końcu zapadła decyzja, że zostawiamy motocykl i dalej szukamy paliwa z taksówkarzem. I znowu – poszukiwania stacji i czegoś na kształt kanistra. Na pierwszej połyka nam pieniądze, a zły już taksówkarz decyduje, że jedziemy dalej, na dużą stację. Wreszcie – trzy dystrybutory, mamy paliwo. Przy wyjeździe z Rzymu nawigacja oprowadziła nas po prawie wszystkich możliwych placach miasta, trochę horror…

Przyszedł czas na bajkową Toskanię z jej malowniczymi krajobrazami, które mijaliśmy jadąc do Florencji. Świat z pozycji motocykla wygląda dużo ciekawiej. Niesamowita katedra Santa Maria del Fiore zachwyciła mnie architektonicznie. Jedna z osób oglądających zdjęcia na moim portalu zauważyła, że kosz Diego przypomina kopułę katedry. Następnie spacer na punkt widokowy Piazzale Michelangelo i oczywiście most złotników Ponte Vecchio.

Portofino

Po drodze z Florencji zaliczyliśmy jeszcze Portofino – kolorowe domki, piękna zieleń, błękit wody, jachty i tysiące skuterów. Przy wjeździe policjant zatrzymywał ruch, bo miasto nie było w stanie przyjąć większej liczby pojazdów. Pojechałem za czerwoną Vespą z plecionym koszykiem. Stylowa Włoszka nie zatrzymała się na polecenie policjanta. Nie wiem czemu, ale zrobiłem to samo. W centrum katastrofa, żeby zaparkować, musiałem przesuwać skutery… 

Portofino

Po kolorach Portofino przyszedł czas na Mediolan. Przez przypadek wjechaliśmy prawie do samej słynnej galerii Vittorio Emanuele II. Później oczywiście podziwianie pięknej katedry na Piazza Duomo, spacer na zamek Sforzów i dalej przez park Sempione aż do Łuku Pokoju. Kolejny dzień zaprowadził nas do Bellagio nad jeziorem Como. Popłynęliśmy także do przepięknej Vareny. 

Przez Alpy do domu

Opuściliśmy Włochy udając się do Szwajcarii. Po przejechaniu prawie 20-kilometrowego tunelu, w którym było jak w piekarniku, droga wyprowadziła nas wysoko w Alpy, ukazując oczom widoki zapierające dech w piersiach. Monumentalne góry, serpentyny, jeziora górskie, motocyklowa trasa widokowa i słońce, które przywieźliśmy do Szwajcarii po deszczowych tygodniach.

Przez Alpy

Obowiązkowo zwiedziliśmy dolinę 72 wodospadów w Lauterbrunnen, groty St. Beatus, miasto Thun i wioskę Grindelwald oraz wodospad Giessbach. Był czas na rowery, kajaki i kąpiel w orzeźwiającej wodzie. Po 44 dniach podróży, w piątek trzynastego pokonaliśmy na raz 1250 km wracając do domu. 

Szwajcaria, Dolina 72 Wodospadów

Przejechaliśmy w sumie prawie 7000 km, w większości w ogromnym upale i przy dużym wysiłku fizycznym. Relacja z każdego dnia trafiała na naszego Instagrama, Facebooka i sześć grup skupiających fanów owczarka belgijskiego w Europie i na świecie. To właśnie z tych portali płynęło do nas codziennie wsparcie i podziękowania.

Szwajcaria, wioska Grindewald

Wszędzie gdzie się pojawiliśmy ludzie się do nas uśmiechali, dawali kciuki w górę, podziwiali i pozdrawiali. Teraz mogę powiedzieć, że ta pozytywna energia do nas wróciła. Marzenie konstrukcyjne i podróżnicze połączone z przygodą z przyjacielem w postaci czworonoga Diego zrealizowało się. 

Chętnych do prześledzenia całej naszej wyprawy zapraszam na Instagram: jack_and_dog

Tekst i zdjęcia: Jacek Borowski

 

         

                           

 

                   

 

KOMENTARZE