Wiktor to syn ś.p. Marka Paula, ikony polskiego ruchu „weterańskiego” ostatniego ćwierćwiecza ubiegłego wieku. Od urodzenia godnie pielęgnuje rodzinne tradycje, chociaż trzeba przyznać, że do motoryzacji ma bardzo alternatywne podejście. Kręci go wszystko, co ma koła i napędzane jest silnikiem spalania wewnętrznego, choć parowym też nie pogardzi. Lubi dawać drugie życie zardzewiałemu żelastwu i wygląda na to, że tę pasję zaszczepił także swoim dzieciom.
Lech Potyński: Czy urodziłeś się w samochodzie? Jak wspominasz pomieszkiwanie z Tatrą?
Wiktor Paul: Choć wszystko na to wskazuje, prawda jest tu dość banalna. Urodziłem się, jak większość ludzi, w szpitalu. Jednak od kiedy z niego wyszedłem i zostałem włożony do Wartburga 353 Tourist, moje życie zostało ostatecznie związane z samochodami i motocyklami. Nie miałem tu żadnego wyboru, ponieważ zabytkowa motoryzacja królowała w naszym domu. Już w wózku miałem kierownicę, którą zawzięcie kręciłem. Ta sama kierownica wylądowała wkrótce w Romecie Agatka. Pierwszym moim pojazdem spalinowym był mały BMX z wózkiem bocznym, który miał nad tylnym kołem drugi widelec, a na nim silnik Gnom. Jeżeli akurat odpalał, to jechałem tym wehikułem do przedszkola. Do dziś walczę z tym Gnomem. Właśnie padła cewka.Mieszkania z Tatrą nie pamiętam z dość prostej przyczyny – wtedy jeszcze nie było mnie na świecie. Tata remontował ją normalnie, w mieszkaniu w bloku. Zajmowała cały pokój, więc nie było już miejsca na dziecko. Remont dobiegł końca, Tatra została wyciągnięta przez okno i wtedy nastałem ja. Pamiętam za to mieszkanie z Bianchim: zabytkowe meble, choinka, gdyż akurat były święta, a z boku zwinięty dywan i rozgrzebany silnik. Tata woził Bianchiego po mieszkaniu na mojej deskorolce. Pamiętam, że pękło w niej kółko i strasznie płakałem.
L.P.: Karierę „wetarańską” zaczynałeś z wysokiej półki. Czy Tatra i Bianchi nie przerosły cię mechanicznie?
W.P.: Zawsze z ogromnym szacunkiem podchodziłem do zabytkowych pojazdów. To nie był strach, raczej podziw i świadomość tego, jak trudno zdobyć do nich części. Tata, któremu zawdzięczam fascynację weteranami, umarł niestety za wcześnie, gdy miałem 12 lat. Nie zdążył przekazać mi swojej wiedzy. Zostałem więc z tym bałaganem motoryzacyjnym sam. Najpierw zabrałem się za Bianchiego. Uczyłem się go „kopać”, a potem z wypiekami na twarzy jeździłem po terenie Muzeum Techniki w fabryce Norblina. Zostało to nawet uwiecznione w numerze 6/97 Świata Motocykli.Potem przyszła kolej na Tatrę. Pamiętam, jak wróciłem kiedyś z obozu, a smutna Mama mówi, że Tatra się zepsuła i nie odpala. Pół klubu pchało ją godzinę po „Norblinie”, gdzie wówczas swoją halę miał Automobilklub Polski – i nic. Od razu tam pojechałem i normalnie: odkręciłem kranik, przelałem gaźnik, pokręciłem kilkanaście razy korbą, zakręciłem kranik, przestawiłem zapłon i ręczny gaz, otworzyłem wolny wydech i kranik, ustawiłem sprężanie na lewy cylinder, pociągnąłem łańcuszek ssania i szarpnąłem korbę do góry. Posłusznie odpaliła.
Po jakimś czasie przestało działać sprzęgło. To już była dla mnie wycieczka w nieznane. Pomału odkręcałem jednak kolejne śruby, aż silnik wytoczył się z budy na przednich kołach. W wielotarczowym sprzęgle konstrukcji motocyklowej wyrobiły się zęby na wieloklinie. Ku mojej radości, wszystko udało się poskładać z powrotem i działa do dziś. Oczywiście w międzyczasie przybywało mi pojazdów, które pozwoliły mi okrzepnąć w temacie mechaniki.
L.P.: Twoje kolejne motorowery i motocykle? Wolisz duże czy małe? „Zardzewialce” czy odnowione na błyszcząco?
W.P.: Mam niestety taką przypadłość, że nie umiem sprzedawać, a graty mnie lubią i same mnie znajdują. Większość z nich cały czas mam, a kolekcja się powiększa. Są więc Jawy 50, Komary i Simson SR 1, a na co dzień jeżdżę Vespą PK, Yamahą SR 500 albo motorowerem na pedały, który jest mieszaniną Piaggio Bravo i Jawy Babetty. Często na ograniczanie nadmiaru „skarbów” dobrze wpływa żona. Akurat moja jest córką znanego kolekcjonera Leszka Kuta, który ma wiele motocykli (np. Sokoły 600 i 125) oraz przedwojennych samochodów, więc dla Pauliny jest to całkiem normalne. Co więcej, w wianie wniosła pięknego, limonkowego Rometa Polo, a na ślub dostaliśmy dla żartu ramę od motorynki. Po tygodniu już jeździła.Ze względu na moją miłość do pięćdziesiątek relatywnie długo nie miałem prawa jazdy, a gdy już je zrobiłem, wiele osób mówiło mi, że więcej nie wsiądę na motorower. Nic bardziej mylnego. Ja zwyczajnie nie mam parcia na ciężkie maszyny i szalone pojemności. Wyremontowałem Peugeota P 55 (opis w Świecie Motocykli nr 08/2018, przyp. red.), który ze 125 ccm oddaje całe 4 KM. Od pędu i wyścigów zdecydowanie wolę spokojne peregrynowanie, a od zgiętych pleców pozycję jak na stołku.
Najbardziej lubię pojazdy „prawdziwe”: zachowane ze wszystkimi wgniotkami, ryskami, spłowiałym lakierem, pokazujące swoją historię. Ktoś kiedyś, przez te wszystkie lata, jeździł tym pojazdem, kochał go i nienawidził. Nie można tak nagle tego przekreślić i po prostu położyć nowy lakier, szparunki i chromy. Oryginał jest tylko raz.
L.P.: Twój ulubiony pojazd? Mam nadzieję, że nie bus VW pędzony olejem po frytkach…
WP.: Ale ja bardzo lubiłem mojego T3 na frytkach! To był fantastyczny pojazd. Moim faworytem jest oczywiście Tatra 12, ale w ostatnich latach popłynąłem w stronę jednośladów. Nie mam jednego ulubionego. Na dojazdy do pracy w centrum miasta najlepszy jest motorower na pedały, nic się skuteczniej nie przeciśnie. Na niedzielne przejażdżki, tak do 300 km, Yamaha SR 500, a ostatnio do jeżdżenia bez sensu po mieście – Lambretta. Nie oznacza to oczywiście, że zapominam o reszcie stadka.
L.P.: Wolisz spawarkę, szlifierkę kątową czy tokarkę? Jakieś alternatywne projekty motoryzacyjne? Dłubanie i konstruowanie czy jazda? Co sprawia ci większą przyjemność?
W.P.: Najbardziej lubię proste narzędzia: pilnik, młotek czy bukfel, jednak kręci mnie każdy sposób obróbki metalu, więc nie stronię też od spawarki i diaksa, a skrycie marzę o własnej tokarce. Gdy ukończyłem Peugeota zauważyłem z przerażeniem, że najwięcej radości miałem z samej odbudowy i tych wszystkich śledztw typu „od czego wziąć łańcuch pierwotny” (w Maździe 121 jest identyczny) czy z wycinania piłą włosową kanałów w tłoku, bo przecież nie można kupić nadwymiarowego.Nie jest jednak tak źle. Ja po prostu muszę mieć cały czas zajęcie, otwarty projekt, jakiś remont, o którym myślę, kwestie do rozgryzania. To zapewnia mi równowagę psychiczną i daje ogrom radości. To jest mój „normalny” stan – jakiś remont w trakcie. Na szczęście nadal uwielbiam jeździć. W tym dziwnym sezonie, kiedy tylko mogłem, wyciągałem z garażu Lambrettę. To mój najnowszy pojazd i gęba nie przestaje mi się śmiać gdy na nią siadam.
L.P.: Coś na temat Automobilklubu i „Stada Baranów” oraz twojej aktywności jako działacz i organizator imprez?
W.P.: Ja jestem dzieckiem Automobilklubu Polski, a konkretnie sekcji zabytków. Chodziłem na zebrania w czasach, gdy nie widziałem jeszcze, co leży na stole. Ganialiśmy się wokół niego z Patrykiem (Mikiciukiem, przyp. red.) i wspinaliśmy na ścianę z cegieł, która była na korytarzu siedziby na Nowym Świecie. Naturalne było więc dla mnie nie tylko uczestniczenie w tym życiu i rajdach, ale też organizowanie.Pierwsze rajdy zaczęliśmy robić, kiedy miałem jakieś 18 lat. Poznałem wtedy grupę „syreniarzy”. Zaprzyjaźniliśmy się i najpierw jako sekcja młodych, a później już jako „Stado Baranów”, bo taką nazwę przyjęła ta kolorowa banda, reaktywowaliśmy okręg warszawski zabytków. Po mistrzostwach okręgu przyszedł czas na organizowanie rund Mistrzostw Polski Pojazdów Zabytkowych i w końcu naszej koronnej imprezy – Festiwalu Nitów i Korozji. Teraz hoduję następców – synów Gucia i Ignacego – więc mam mniej czasu na robienie rajdów, ale mam nadzieję, że już niedługo wrócę do gry.