Ponieważ adrenaliny i motocykli w życiu nigdy za wiele, postanowiłem podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych zmierzyć się z jedną z najbardziej kultowych tras w tym kraju: „Tail of the Dragon” znajdującą się w górach Great Smoky Mountains na granicy Tennessee i Północnej Karoliny.
Na skróty:
W porównaniu do najbardziej znanej amerykańskiej drogi, historycznej Route 66, pod względem długości, wypada ona bardziej niż blado, bo cała jej długość to raptem 11 mil, czyli dystans, który na highwayu można niepostrzeżenie przelecieć w trakcie solidniejszego kichnięcia. Jeżeli jednak uświadomimy sobie, że na tych jedenastu milach mamy 318 zakrętów, to zaczyna się robić znacznie ciekawiej. Dołóżmy zmienną i nieprzewidywalną, górską pogodę, jeszcze bardziej nieprzewidywalne zachowanie innych użytkowników drogi, dzikie zwierzęta, równie dzikie patrole uzbrojonych po zęby stróżów prawa i ponurą statystykę wypadków (w tym śmiertelnych), a odsłoni się nam prawdziwe oblicze „Smoka”. A właściwie to zaledwie jego krętego ogona, bo oblicza smoka nikt nie widział, a przynajmniej nie ma nikogo takiego wśród żywych…
Spotkać „ufo”…”
Tail of the Dragon, czy inaczej Deals Gap, to prawdziwe miejsce kultu dla wszelkiej maści riderów i kierowców, szukających zastrzyku adrenaliny. Jednak nie należy zapominać, iż jest to również fragment „zwykłej” drogi stanowej US 129, więc licznie pojawiają się na niej również niedzielni kierowcy, wczasowicze, „lokalesi” w zardzewiałych pickupach i kierowcy 18-kołowych ciężarówek, którzy mimo zakazu potrafią tam wjechać i utknąć na którymś z zakrętów, blokując całą szerokość drogi i powodując wytrzeszcz oczu większy, niż one same, u wypadających zza najbliższego łuku kozaków.
Statystycznie, zakręt od zakrętu oddalony jest tam raptem o 50 metrów, więc jeżeli gdzieś jest tych metrów więcej, to siłą rzeczy w innym miejscu będzie ich mniej. Wiele z nich jest ślepych, czyli nie widać ich końca, a niemała ich liczba jest ładnie wyprofilowana, co kusi do odkręcania manetki.
Magia Smoka sprawia, że wielu traci samokontrolę. W poszukiwaniu granic możliwości swoich i maszyny zapuszczają się dalej, niż powinni. Dla tych, którzy przekroczyli te granice jest „Drzewo wstydu”, znajdujące się na terenie przystani motocyklowej Deal’s Gap Motorcycle Resort. „Tree of shame” niemal ugina się od ciężaru pozostałości motocykli i motocyklowych ubiorów, z których „Smok” odarł ich właścicieli. Dla mnie na szczęście przejażdżka zakończyła się jedynie kilkukrotnym spotkaniem z „ufo”, czyli „Uff, było blisko”.
Smyranie „smoka”
Pierwotnie miałem plan dojechania do wspomnianej przystani, przenocowania i wyruszenia kolejnego dnia na spotkanie ze „Smokiem”. Jednak ponieważ dotarłem tam o całkiem przyzwoitej porze, uznałem, że nie usiądę spokojnie w oczekiwaniu na kolejny ranek, bo „Smok” może w tym czasie urosnąć w mej wyobraźni do gigantycznych rozmiarów, co nie wpłynie pozytywnie na morale następnego dnia. Powiedziałem sobie „raz kozie śmierć”, zamykam przyłbicę, spinam ostrogami swego wierzchowca i ruszam, by skorzystać z ostatnich promieni słońca.
Motocyklowe pozdrowienie „Keep the rubber side down”, z którym spotkałem się w Stanach, czyli w wolnym tłumaczeniu „trzymaj gumami do dołu”, lub po prostu krótko „gumowym do dołu!”, o ile nie jest się crossowym wymiataczem, robiącym na torze salta, powinno się tam traktować szczególnie poważnie. Pierwsza jazda, patrząc z perspektywy kolejnych przejazdów, to było smyranie „smoka” po ogonie, próba sił i ugłaskiwanie potwora. Na moją korzyść działało to, że pojechałem tam w środku tygodnia, dzięki czemu miałem więcej przestrzeni dla siebie i nieszczególnie musiałem się dostosowywać do tempa przejazdu innych użytkowników drogi.
Niemal na całej jej długości jest ograniczenie prędkości do 30 i 20 mil/h i zakaz wyprzedzania, ale miejscowy, leśny Boruta potrafi tak skutecznie rzucić jeźdźcom bielmo na oczy, że niemal nikt nie zauważa tych znaków. Większość przejeżdża bez szwanku, ale jest też wielu, których z zakrętowego transu wybudza dopiero twarde przyziemienie wśród snopu iskier, bądź dyskoteka z muskularnego auta miejscowego szeryfa, co jest i tak lepszą opcją, niż wymownie dzwoniący pęk kluczy w ręku św. Piotra…
Przygoda za każdym zakrętem
Na większości trasy niewiele jest miejsc do bezpiecznego parkowania. Najczęściej są to niewielkie zatoczki, przy czym najdłuższe z nich są najczęściej wykorzystywane przez bardziej uprzejmych kierowców do przepuszczania jadących szybciej. Najlepsze miejscówki z widokiem na więcej niż jeden zakręt są okupowane przez cały sezon przez fotografów, dokumentujących każdego z przejeżdżających. Później na specjalnych stronach można poszukać swojego przejazdu i za stosowną opłatą nabyć najlepsze kadry. W sieci i na ścianie miejscowego sklepu z pamiątkami można znaleźć też wiele na gorąco złapanych ujęć, których bohaterowie boleśnie zakończyli swoje przejażdżki.
Z Tail of the Dragon jest tak, jak z każdą inną drogą. Sukces i przyjemność przejazdu to wypadkowa naszego zachowania, maszyny i wszystkiego, co po drodze. A że jest to droga wyjątkowo kręta, z często zmieniającymi się warunkami pogodowymi, na której można spotkać wszelkiej maści riderów i kierowców o różnym stopniu doświadczenia i umiejętności oraz żyjące dziko niedźwiedzie, jelenie, dziki i wszelakie inne stworzenia, to za każdym z trzystu osiemnastu zakrętów może na nas czekać jakaś przygoda. Jeden wyruszy na spokojne pyrkanie skuterkiem, inny supersportem będzie się mierzyć z topowym czasem (rekordowa, udokumentowana średnia z przejazdu w obie strony to wręcz astronomiczne z mojej perspektywy 62 mph, czyli niemal równe 100 km/h) i wszyscy oni, plus cały ruch trzy-, cztero- i więcej kołowy muszą się jakoś ze sobą pogodzić.
Nie myśl o widokach
„Ogon smoka” to nie jest moim zdaniem trasa widokowa. Niemal cała biegnie lasem, co jest oczywiście urokliwe, prawdopodobnie najbardziej jesienią, ale zwykle przez drzewa niewiele widać. Z jednej strony drogi teren zwykle wznosi się, niejednokrotnie stromo w górę, z drugiej mocno opada, nawet dziesiątki metrów w dół. Każde dłuższe zapatrzenie się w bok może oznaczać, że spóźnimy się z pochyleniem w kolejny zakręt. Pół biedy, jeśli skończy się to przejechaniem na przeciwległy, pusty pas (z tym stykamy się tam notorycznie), gorzej, jeśli ktoś jadący z naprzeciwka zrobi to, co my, albo jadąc poprawnie nie zdąży zareagować na nasz błąd.
Także ci, którzy zechcą wykorzystać skrawek pobocza do zatrzymania się, powinni przekalkulować, czy nie są przypadkiem na kolizyjnym kursie kogoś, kto postanowi efektownie, choć nie do końca kontrolowanie wypaść z zakrętu. Poza tym warto mieć oczy dookoła głowy z powodu dzikich mieszkańców lasu. Trzeba przyznać, że rozmieszczone na drzewach tabliczki przypominające o obecności niedźwiedzi, całkiem skutecznie działają na wyobraźnię. Gdy się wie, ile jest tu wypadków, w głowie mnożą się obrazy niedźwiedzi czyhających, by zjeść przydrożną ofiarę, a na pewno, by wyżreć jej kanapki z sakwy…
Amerykańska „Bawaria”
Droga „Tail of the Dragon” była głównym celem mojej krótkiej podróży, ale zdecydowanie nie warto się tylko do tej atrakcji ograniczać. Okolica ma naprawdę mnóstwo do zaoferowania. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że każda droga tam prowadząca będzie sympatyczną atrakcją. Nawet w niesprzyjającą pogodę, która na chwilę i mnie dopadła.
Jadąc z południa, jeszcze w stanie Georgia, warto zawitać do niewielkiej miejscowości Helen, urokliwie położonej nad rzeką Chattahoochee, a nazywanej „Bawarią” ze względu na swój koloryt, nawiązania architektoniczne widoczne na każdym budynku i tradycje przywiezione przed laty przez niemieckich osadników. Określenie „Bawaria” wielu potraktuje z przymrużeniem oka, widząc w niej wyłącznie kolejną festyniarską atrakcję, ale z pewnością ma swój amerykańsko-bawarski klimat. Mimo iż miejscowość tę zamieszkuje na stałe mniej niż 600 osób, jest ona trzecim najchętniej odwiedzanym miastem w stanie Georgia.
Dzieje się tak ze względu na ogrom oferowanych atrakcji, rozbudowaną bazę noclegową czy organizowane tu wydarzenia i festiwale, w tym również tak dobrze znany wszystkim Oktoberfest w lokalnym wydaniu, który według wielu opinii trwa tam nieprzerwanie, przez cały rok. Jest to też miejsce motocyklowych zlotów i imprez, punkt docelowy, lub przystankowy na motocyklowej mapie regionu. Dla mnie Helen, dosyć senne o tej porze dnia, było swoistą bramą, przez którą wjechałem w Pasmo Błękitne (Blue Ridge Mountains), czyli łańcuch górski południowych Appalachów.
„Drzewo wstydu”
Przystań Deals Gap Motorcycle Resort jest stosunkowo niewielkim miejscem, w którym znajdziemy stację benzynową, dwa sklepy, bar, pokoje do wynajęcia, pole namiotowe, miejsce na ognisko i sanitariaty oraz… „drzewo wstydu” w centralnym punkcie.
Ja zabrałem ze sobą namiot, który jest najtańszą opcją pobytu (w ub. roku za noc płaciłem kilkanaście dolarów, obecnie jest to ok. 20 dolarów plus podatek) i w cenie chętni mogą wziąć worek lodu na każdą noc pobytu. Taki amerykański „must have” do przeżycia… Warto wiedzieć, że bar, sklep (w którym opłaca się noclegi) i stacja benzynowa nie są tam czynne całą dobę, więc warto wcześniej zaplanować skorzystanie z nich.
Bardzo miło wspominam wieczór przy ognisku, spędzony z nowo poznanymi motocyklistami. Byli tacy, którzy przylecieli tam z Chicago i gdzieś w okolicy wynajęli Harleye, inni z Florydy przywieźli sportowe maszyny na lawecie i zwiedzali na nich okolicę, traktując przystań jako miejsce noclegowe. Była też cała masa innych riderów na wszelkiej maści maszynach i różne najdziwniejsze tematy, których nie zdążyliśmy wyczerpać.
Tam gdzie Cherokee
Kolejnego dnia, po pożegnaniu się ze „Smokiem”, z drogi US-129 skręciłem w prawo na delikatnie wijącą się drogę Foothills Parkway, która przez dziesiątki mil pozwala rozkoszować się spokojną i relaksującą jazdą, otwierając co chwilę okna na niezwykłą panoramę Great Smoky Mountains. Opuściłem ją, zjeżdżając w prawo na drogę US-321 i poprzez miejscowość Townsend skierowałem się na kolejną, niezwykle pokręconą wg mapy drogę Little River Gorge Road.
Kolejny raz udało mi się dobrze trafić i wylądowałem na niezwykle urokliwej, wijącej się brzegiem malowniczego, górskiego potoku drodze. Niestety, na niej pojawiło się trochę robót drogowych i całe mnóstwo czterokołowych turystów, którzy skutecznie potrafią odebrać przyjemność jazdy, spowalniając tempo niemal do prędkości piechura. Na szczęście, co nie często się na takich drogach zdarza, były miejsca z dozwolonym wyprzedzaniem, z których z nieukrywaną satysfakcją korzystałem.
Wśród Indian
Tu warto wspomnieć, że z jakiegoś powodu mało kto z nich korzysta i Amerykanie bywają na tyle zaskoczeni faktem wyprzedzania, że potrafią w różny, często zaskakujący sposób na to zareagować.
Wspomnianą drogą, zmieniającą później swą nazwę, dotarłem do drogi US-441, którą w kierunku południowym udałem się do miejscowości Cherokee. Nie jest to miejsce produkcji Jeepa Cherokee, jak wielu mogłoby sądzić, a miasto położone na skraju indiańskiego rezerwatu Qualla – siedziba jednej z najliczniejszych grup plemiennych na terenie Ameryki Północnej, czyli Czirokezów. Warto się tam zatrzymać choć na chwilę i trochę poznać ich zawiłą historię.
Dla tych, którzy zechcą tam zostać na dłużej, oprócz miejscowych atrakcji w postaci indiańskiego muzeum, licznych sklepów z pamiątkami, wydarzeń kulturalnych i skarbów okolicznej natury jest też okazałe kasyno, które chętnie przyjmie każdą kwotę od spragnionych wrażeń graczy. Warto pamiętać, że miejscowość Cherokee jest też początkiem wijącej się na długości ponad 750 km widokowej drogi Blue Ridge Parkway, prowadzącej między parkami narodowymi Great Smoky Mountains w Karolinie Północnej oraz Shenandoah w stanie Wirginia.
Motocyklowe zaskoczenie
Niestety, nie mogłem spenetrować tej trasy i wracając do Georgii skierowałem się drogą stanową US-19 w kierunku Byrson City, a następnie z drogi US-74 skręciłem na drogę NC-28 w kierunku południowym.
Ten fragment drogi 28 okazał się pozytywnym, motocyklowym zaskoczeniem i świetnym pożegnaniem z malowniczymi, górskimi krajobrazami. Przemierzając go pomyślałem, czy przypadkiem nie sprawia mi on większej przyjemności niż przejazd „Ogonem Smoka”. To odcinek o długości 21 mil, prowadzący do miejscowości Franklin. Wije się niesamowitymi zakrętami i mocno opada, kusząc do solidniejszego odkręcenia manetki i dając jednocześnie sporo czasu i okazji na podziwianie widoków. Na całej jego długości nie spotkałem absolutnie nikogo, jadącego w moim kierunku, czy wyjeżdżającego z pobocznych dróżek, więc nikt nie spowalniał ani nie zakłócał tempa mojej jazdy.
Wszystko byłoby pięknie, gdybym gdzieś w połowie tej drogi nie zdecydował się zawrócić, by zrobić zdjęcie przydrożnych skrzynek pocztowych. Niezbyt dokładnie wycyrklowałem właściwy promień skrętu. Zabrakło mi dosłownie centymetrów i… zjechałem z asfaltu na piasek. W ułamku sekundy wiedziałem, że to pułapka. Krawędź asfaltu była wysoka, jak solidny krawężnik, zaś dale dalej niewielki, ale głęboki rów melioracyjny. Stanąłem wzdłuż asfaltowej krawędzi, lewą nogą opierając się o asfalt, a prawą trzymając na stopce, by do niego nie stoczyć się. Wiedziałem już, że samemu się nie wydostanę.
Stałem, roztaczając różnorakie wizje na najbliższą przyszłość, łącznie z noclegiem w takiej pozycji, lecz na szczęście po chwili pojawiło się znikąd motocyklowe małżeństwo, które ochoczo zeskoczyło ze swoich cruiserów i pospieszyło z pomocą. Niestety, motocykl wciąż uciekał do rowu. Nadjechały dwa samochody, których kierowcy zaoferowali pomoc. Jeden z nich, o posturze Waligóry i Wyrwidęba razem wziętych, praktycznie podniósł mnie wraz z motocyklem i wystawił na asfalt. Moja szczęka nie opadła tylko z tego powodu, że wciąż była zapięta solidnie w kasku.
Reszta podróży do Atlanty, z której wyruszyłem, odbyła się spokojnie. Cała trasa miała długość ok. 700 km i każdy z tych kilometrów był niezwykle przyjemny. Zostanie w mej pamięci po wsze czasy. Serdecznie chciałbym podziękować Marcinowi, który użyczył mi swojego BMW R 1150GS do odbycia tej podróży.