Iran – to miejsce, gdzie wszystko jest możliwe, ale jednocześnie jest też mocno utrudnione. Lecz zawsze znajduje się „jakieś” wyjście…
Na skróty:
Masz ochotę na browarka (choć w tym muzułmańskim państwie jest prohibicja)? „Ok, no problem, we can call our really nice smuggler” (nie ma problemu, możemy zadzwonić do naszego sympatycznego przemytnika). Chcesz wejść na facebooka (który jest przez cenzurę internetu zakazany – tak, tak, są takie rzeczy na świecie…)? „Ok, no problem, just download some vpn application” (nie ma problemu, musisz tylko ściągnąć aplikację vpn). Chcesz wymienić walutę, z którą przyjechałeś? „Ok, no problem, but don’t use cash machine, you will get better rate on black market” (nie ma problemu, tylko nie korzystaj z bankomatu, cinkciarze mają lepszy, czarnorynkowy przelicznik). Jeśli nadal trudno Wam to sobie wyobrazić, zobaczcie kilka scenek, a wszystko zrozumiecie.
Z kategorii „na granicy”
Na granicy czasem na turystów czekają goście, którzy mówią, że pomogą w przebrnięciu przez cały proces wjazdu do Iranu, oczywiście za opłatą, często nie drobną. Dobrej rady na to nie ma. Trzeba wyczuć klimat i albo mówić „Nie, nie, nie, sami sobie damy radę”, albo przystać na pomoc, bo innego wyjścia nie ma.
Na granicy, przez którą wjeżdżaliśmy, wyboru nie było. Trzeba było z pomocy korzystać, bo kooperatywa między służbami granicznymi a naszymi „przewodnikami” była tak duża, że nikt nawet nie brał się do roboty bez ich wcześniejszego telefonu. Na powitanie od pewnego funkcjonariusza usłyszałam, że muszę przez cały czas na granicy być w kasku, jeśli nie mam chusty, bo kobiety w Iranie muszą zakrywać głowy. Chodziłam więc w tym kasku od okienka do okienka, aż nasz przewodnik stwierdził, żebym go zdjęła, bo jestem turystką i ta zasada mnie nie dotyczy, a poza tym, to jesteśmy na granicy.
Zdjęłam więc z ulgą kask, bo było okrutnie gorąco… I po chwili podszedł do mnie jakiś inny facet i powiedział, że muszę zakryć głowę, bo jestem w Iranie i przykro mu, ale takie prawo… Trochę już zdezorientowana założyłam kask. Wtedy wrócił przewodnik i ponownie stwierdził, żebym go zdjęła, bo to jeszcze chwilę potrwa…
Z kategorii „inflacja”
Inflacja jest największym wrogiem turysty. Zawsze. Na szczęście Irańczycy i na to znaleźli sposób, wprowadzając nieformalną walutę „toman”, czyli mniej o jedno zero niż rial. Oznacza to ni mniej ni więcej, że gdy już z sukcesem przekroczysz granicę i skierujesz swoje pierwsze kroki do spożywczaka, to totalnie nie będziesz wiedział, o co im chodzi i ile masz zapłacić.
Płaci się w dziesiątkach tysięcy, setkach tysięcy, a za noclegi w milionach. Poglądowo – woda to jakieś 15 000 riali, czyli 1500 toman; nocleg to jakieś 15 euro, czyli ok. 1 350 000 riali, czyli ile tomanów? Tak, 135 000!
Różnica między oficjalnym kursem a czarnorynkowym jest ogromna, sięga nawet 100%. Raz wymieniliśmy dolara za 60 000 riali, innym razem za 75 000 riali, a raz nawet za 86 000. Nie pomaga też fakt, że kurs dolara zmienia się praktycznie codziennie.
„This is the men’s world”
Dzień 1: radość pomieszana z ekscytacją. Z jednej strony myśl „nareszcie sobie coś kupię”, a z drugiej „ale to będzie ciekawe doświadczenie”. Dzień 2: eee, nawet fajnie to wygląda. Dzień 3: przy śniadaniu wsadziłam chustę w dżem. Dzień 5: wsadziłam chustę do kubka z herbatą, potem w dżem. Dzień 6: wiało. Po paru próbach ciągłego poprawiania chusty na głowie, postanowiłam zawiązać ją pod brodą. Wyglądam źle. Nie pozwalam na robienie mi zdjęć. Dzień 8: dżem i kebab… Dzień 10: znowu w dżem przy śniadaniu. Dzień 12: Boże! Nie wytrzymam już, niech ktoś to ze mnie zdejmie! W ramach buntu postanawiam nie zakrywać głowy na postojach…
Dzień 13: mój gniew na niesprawiedliwość świata w stosunku do kobiet osiągnął punkt kulminacyjny po tym, jak zmęczona i brudna, po całym dniu jazdy, zdjęłam kask w hotelowym lobby i zaraz podbiegł do mnie menadżer hotelu, przypominając o chuście… Dziwne, że przez cały nasz pobyt w Iranie nie usłyszałam tego od kobiety. Wręcz przeciwnie, gdy tylko pozwalała na to okazja, mówiły, żebym ją zdjęła. „This is the men’s world”, niestety…
Ciężar sławy
Jeśli chcesz zobaczyć, jak to jest „być sławnym” – nic prostszego: wystarczy, że wjedziesz motocyklem do Iranu. Motocyklista to gwiazda, a motocyklistka – to prawdziwy szał! Kobiety w Iranie nie mogą samodzielnie jeździć jakimkolwiek jednośladem, nawet rowerem. Z tego powodu wzbudzałam niemałe zainteresowanie, ale „Jarząbek” też.
Irańczycy są bardzo otwartymi i przyjaznymi ludźmi. Nie zliczę, ile dostaliśmy zaproszeń do domów, na kolację, obiad, herbatę. Kierowcy machają, trąbią, świecą światłami. Na postojach ludzie podchodzą i robią sobie z nami zdjęcia, częstują jedzeniem, wodą, herbatą. Rodzice sadzają swoje pociechy na naszych motocyklach, jak mnie kiedyś rodzice sadzali na kucyku w parku. Z każdej strony słyszysz „Welcome to Iran” lub pytanie, czy mogą Ci w czymś pomóc i nie są to puste słowa. Oni naprawdę cieszą się, że jesteś w ich kraju i bardzo chcą pomóc w czymkolwiek.
Gdy przyjechaliśmy do Teheranu, musieliśmy poczekać na parkingu pod blokiem jakieś dwie godziny aż Ali, u którego mieliśmy spać, wróci z pracy. Pierwszy pojawił się chłopak, który przyniósł nam dwie butelki zimnej wody. Potem inna osoba przyniosła nam słodkie napoje, a na koniec przyszły orzeszki. Gdy złapaliśmy kapcia w drodze do Bojnurd, „Jarząbek” nawet nie zdążył wyjąć narzędzi, a już pojawili się ludzie chętni do pomocy.
Ma to też i wady. Ciągłe bycie w centrum zainteresowania naprawdę potrafi zmęczyć. Dla przykładu, na postoju trudno o zrobienie siku „na dziko”, bo na 99% zatrzyma się jakiś samochód… W korku w dużym mieście, podczas gdy my walczymy o przetrwanie, z każdej strony pada radosne „Where are you from?”, a ludzie na skuterach chcą, żebyśmy zapozowali do zdjęcia. Jakąż ulgę poczuliśmy na pustyni, kiedy oprócz nas nie było nikogo!
Kulinarne obyczaje
Musimy się do czegoś przyznać. Po ponad miesiącu od rozpoczęcia wyprawy i wypiciu niezmierzonej ilości herbaty w końcu nauczyliśmy się, że w czajniczku zazwyczaj jest sama esencja, którą należy przedłużyć wrzątkiem. Odkryliśmy to przy okazji śniadania w pewnym hotelu, gdzie czajniki były tylko dwa, a my radośnie wzięliśmy sobie jeden na nasz stolik. Początkowym opiniom „Boże, jak oni mogą pić tak mocną herbatę, idę dolać wrzątku” towarzyszyły zdziwione spojrzenia ludzi. Olśnienie przyszło krótko potem…
Irańczycy kochają spędzać czas na świeżym powietrzu. Gdy tylko nastaje weekend (dla nich jest to połowa czwartku i piątek), ładują swoje perskie dywaniki, kuchenki gazowe i prowiant do samochodów i ruszają na poszukiwania kawałka zieleni, żeby przygotować tam piknik. Czasem będzie to park narodowy, czasem skwer w mieście, a czasem usiądą pod drzewem przy drodze. Niestety, okropnie też przy tym śmiecą.
Z kategorii „nocleg na pustyni”
Pewnego razu pojechaliśmy przespać się w Mesr. To takie miasteczko na pustyni – 120 mieszkańców. Słownie stu dwudziestu. Kontakt telefoniczny do właściciela guest house’u w tejże mieścinie – pana Ahmediego – dostaliśmy jeszcze w Yazd. Nauczeni doświadczeniem, jak bardzo nieprzydatny okazuje się czyjś numer telefonu, jeśli ta osoba nie mówi po angielsku, przezornie zapytaliśmy: – Czy pan Ahmedi mówi po angielsku? – Tak, tak mówi!- usłyszeliśmy w odpowiedzi.
Przyjeżdżamy do Mesr. Pusto. Musicie wiedzieć, że w Iranie z uwagi na upał w wielu miejscach od godziny mniej więcej 12 do godziny 18 obowiązuje „siesta”. Jest tak gorąco, że nikomu nic się nie chce: ani jeść, ani załatwiać spraw, nie wspominając o wychodzeniu z domu, zwłaszcza jeśli sezon turystyczny skończył się parę miesięcy temu. Dzwonię więc do Pana Ahmediego. Wiecie, co potrafił powiedzieć po angielsku? „No english, english – Rohab hotel”. Tyle było ze spania w guest housie.
Musieliśmy więc znaleźć „Rohab hotel”. Trochę to trwało i wymagało wybudzenia z letargu połowy miasteczka, ale udało się. I co to było za szczęście! Rohab, właściciel hoteliku, zaprosił nas na wspólne oglądanie zachodu słońca na piaskowej pustyni. Powiem Wam – nie ma słów, żeby opisać, jakie to było super!
Tekst: Marta Jastrząb
Zdjęcia: Łukasz Jastrząb