Senegal czy Gwinea Bissau to miejsca klimatyczne. Niełatwo tu dotrzeć, ale nie chciało mi się stamtąd wracać: ciekawi ludzie, kolonialna architektura, egzotyczna przyroda. Przeżyłem tu cudowną przygodę.
Na skróty:
Jeszcze w Mauretanii, z której zamierzałem wjechać do Senegalu, spotykam Paula – motocyklistę ze Szkocji, którego poznałem w Maroku. Przy wymianie doświadczeń Paul potwierdza to, o czym słyszałem wcześniej: nie przekracza się granicy z Senegalem w Rosso! „Straszna korupcja i chaos!” – podsumowuje Paul. Po wspólnym biwaku nad oceanem, rano, w podmuchach wiatru i tumanach piachu, kierujemy się w przeciwnych kierunkach.
Skuteczna taktyka
Po siedmiu godzinach jazdy, przed zmierzchem, docieram do granicy. Pora wypróbować nową taktykę: czekam aż zostanie 10 minut do zamknięcia i ruszam z nadzieją, że wszystkim będzie się spieszyć i formalności pójdą sprawnie.
Miałem rację. Najpierw usłyszałem, że zamykają i mam przyjść jutro, ale odstawiłem szopkę, że muszę jechać dalej i w ekspresowym tempie zostają załatwione wszystkie formalności. Po 10 minutach przez groblę docieram pod senegalski szlaban. „Zamknięte” – mówi pogranicznik. „Przyjdź jutro!” Znowu szopka, że muszę… Jedno okienko, drugie i trzecie. Dostaję paszport. „Możesz jechać” – mówi młody pogranicznik. A ja zapalam papierosa i mówię spokojnie, że tu zostaję.
Pogranicznik z kolegą wychodzą do mnie i zaczyna się rozmowa. Po chwili dołącza reszta obsługi. Ja upieram się, że będę spał przy strażnicy, oni, że nie mogę i mam jechać do miasta 20 kilometrów dalej. Ja – że „hotele drogie”, oni – że „nocą zimno” i „moskity”. Gdy przekonują się, że na każdy ich argument mam stosowną odpowiedź, nie wytrzymują i parskają śmiechem. Po chwili cała ekipa pomaga mi rozbić namiot, co oczywiście trwa cztery razy dłużej, ale jest wesoło.
Zostaję zaproszony na kolację tam, gdzie godzinę temu podawałem paszport. Chłopaki wskoczyły w cywilne ciuchy: jedni w krótkie spodenki, inni w białe jalaby, bo część to katolicy a część muzułmanie. Razem siedzimy dookoła wielkiej miski smakowitego ryżu z kurczakiem i warzywami, wcinając oczywiście rękami. Można? Można!
Jak z filmu
Senegal to kraj, który zawsze będzie mi się kojarzył z Saint Louis, pięknymi plażami, propozycjami małżeństwa i okrzykami dzieci „tubab kadu!” (pisownia fonetyczna) – co w języku wolof znaczy „biały człowieku daj pieniądze!”
Generalnie nie lubię miast. Wolę usiąść we wsi przy drodze, rozbić namiot w głuszy, uciec od zgiełku i miejskiego chaosu. Ale w Saint Louis się zakochałem: kolonialne budynki z poprzyklejanymi do nich lepiankami, port pełen kolorowych łodzi, meczety stojące naprzeciw kościołów, kobiety ubrane w tradycyjne, senegalskie suknie i wyzywające mini. Totalny miks!
Miasto wygląda jak scenografia filmu. Dlatego – wyjątkowo jak na mnie – spędzam w nim trzy dni, włócząc się zasypanymi piaskiem uliczkami, gdzie z jednej strony dobiegają śpiewy z meczetu, a z drugiej – z kościoła. I jeszcze z „trzeciej” – z barów – afrykańska muza.
Drugiego wieczoru wchodzę do takiego baru. Jako jedyny wyróżniam się wśród gości. Jedyny napój alkoholowy to piwo. Bar na pewno pamięta czasy kolonialne: stary, zniszczony blat, wiatrak pod sufitem, młócący powietrze zupełnie bez sensu i krzywy stół bilardowy. Po dwóch piwach zaczyna się integracja z lokalnymi klientami. Kolejne dwa – tym razem od przyjaciół z Senegalu – i ciemnymi uliczkami kieruję się w stronę hostelu. Trafiam na wesele! Około 80 gości bawi się przy dźwiękach kapeli, składającej się z siedmiu bębnów. Dostrzegam, że oprócz orkiestry i pana młodego wszyscy goście to kobiety! Wyciągam aparat i… Reakcja jest błyskawiczna: zostaję poproszony o opuszczenie imprezy! Lecz gdy posłusznie wykonuję polecenie, zaczepia mnie kolejna osoba i zaprasza, żebym poznał mamę panny młodej! Dostaję pozwolenie na filmowanie. Więcej, mam wysłać zdjęcia i materiał!
Przejechałem wybrzeże Senegalu, nocując na plażach, aż do miejscowości Joal-Fadiouth. Stamtąd, kierując się na azymut, postanawiam przedrzeć się do Kaolack a następnie normalną drogą do Tambakundy i – omijając Gambię – do Ziguinchor, gdzie mam nadzieję otrzymać wizę do Bissau. Cóż za głupi pomysł: jechać na azymut! Pokonanie stu kilometrów w linii prostej zajmuje mi cały dzień i w końcu zmusza do noclegu na sawannie. Wysiłek pokonywania piaszczystych dróg wyznaczonych przez osiołki zaprzężone w dwukółki, przedzierania się przez błota solnisk wynagradzają widoki małych wioseczek przycupniętych w cieniu baobabu oraz zaskoczone miny mieszkańców. A na deser – zachód słońca ze stadem długorogich krów pędzonych w tumanach kurzu. Mogłbym tak zawsze!
Lepiej mieć długopis…
Na płocie okalającym dom, w którym mieści się ambasada Bissau, wisi karteczka z numerem telefonu. Brama zamknięta a ja ni cholery nie wiem, co jest napisane na tym świstku. Znajduję nocleg w oberży w Ziguinchor, prowadzonej przez francuskiego motocyklistę na wózku. Władzę w nogach stracił po wypadku na crossie. Dzwoni do ambasady i dzięki niemu wiem, że jutro będzie czynna! A dzisiaj – wielkie pranie motocykla i ciuchów!
Rano – na płocie nie ma kartki, brama otwarta. Yes! Sympatyczny Pan ambasador zaprasza mnie do biura. Wiza? Oczywiście, już się robi! Jest pełen entuzjazmu. Wkleja wizę do paszportu i sięga po długopis, by wypełnić puste pola… Cholera, nie pisze. Otwiera szufladę i wyciąga garść długopisów. Po minucie okazuje się, że żaden nie pisze… Podaję mu swój, mówiąc, że to w prezencie. Minutę później z wizą numer 1404 dumny i blady wracam oberży. Jutro będę w Bissau!
Ze sznurkiem na szyi
Jestem coraz bliżej. Kolejny punkt kontrolny, kolejny, przydrożny stragan, warsztat pełny chińskich motocykli… Gdzie ta granica? Kolejna wioska. Mijam ją nie zwalniając, ludzi machają, jest fajnie. Patrzę w lusterko – machają trochę bardziej intensywnie niż zwykle. W lusterku widzę chłopaka na skuterze, który – pędząc na złamanie karku – również intensywnie macha i wydaję się, że krzyczy. Zatrzymuję się myśląc, żecoś odpadło z motocykla. Chłopak podjeżdża. „Man, przejechałeś granicę, musisz zawrócić!”
O cholera, zawracam i pełen skruchy tłumaczę się senegalskim pogranicznikom. Skoro tak wygląda granica Senegalu od południa, to jaka będzie Bissau? Powolutku ruszam. „Powolutku” mnie uratowało. Jadąc szybciej, nie zauważyłbym sznurka rozpiętego w poprzek drogi na wysokości mojej szyi. To granica Bissau!
Cel pierwszy – Varela, wioska nad oceanem, o której nasłuchałem się od pana ambasadora. Lecz nie ma tak łatwo: po 100 metrach zostaję zatrzymany w punkcie kontrolnym. Chłopak ubrany w czarny mundur, przepasany białym pasem, w czarnym berecie i lustrzanych okularach marki znanej z filmu Top Gun wygląda jak wyjęty z innego filmu – o złych, afrykańskich bojówkarzach.
„Dokumenty, paszport, dowód rejestracyjny, ubezpieczenie i karta szczepień!” Zsiadam z motocykla i grzecznie podaję wszystkie dokumenty. „Ubezpieczenie jest nieważne” – warczy. Spokojnie – myślę – nie zaczynaj pobytu w tym kraju od kłótni. Zaciskam zęby i grzecznie tłumaczę, że jest ważne na całym świecie. Żeby pokazać, jak mało przejmuję się jego krzykami, wyciągam papieroska i, paląc, powtarzam, że ubezpieczenie jest ok! Lekko traci rezon. „Gdzie reszta?” „Jak reszta? Wszystkie papiery masz w ręce” „Gdzie reszta ekipy?” – precyzuje. „Sam jestem!” „Skąd jedziesz?” „Z Polski”. „Z Polski? Sam?”. Sytuacja zmienia się diametralnie. Na ustach groźnego dotąd funkcjonariusza pojawia się uśmiech. „Ile to kilometrów? A ile czasu?” – zaczyna dopytywać i woła resztę strażników. Za chwilę siedzę pod baobabem z kubkiem kawy a facio, mocno gestykulując, rozmawia z kimś przez telefon. „Do Bissau masz spokój” – mówi. „Wszystkie punkty kontroli wiedzą, że będziesz jechał.”
Nie mogę się nadziwić, jak bardzo zmienił się krajobraz przez ostatni tysiąc kilometrów. Coraz częściej pojawiają się wioski, trzeba uważać na miniaturowe kozy, których życiowym sportem jest wskakiwania wprost przed koło. Jest i Varela. W zmierzchu widzę wybetonowany plac, kawałek kamienistej plaży, jakieś ruiny. A miał być raj..!
Rano, stojąc po kostki w wwodzie, szoruję zęby i wtedy mój wzrok pada na prawo. A tam, za załomem skał, lśniąca bielą aż po horyzont, otoczona palmami, bez jednego śmiecia – idealna, perfekcyjna, plaża. Szczęka mi opada. Dzisiaj szaleję! W wiosce kupuję dwie puszki kurczaka, dwa batoniki, dwie bagietki, garść cukierków i pięciolitrową butlę wody mineralnej i planuję ucztę na plaży.
Z raju do „piekła” i z powrotem
Obładowana Gienia w drodze na plażę powoli zaczyna się zakopywać! Spuszczam powietrze z kół i metr po metrze toczę się w stronę upragnionego celu! Godzinę później i kilometr dalej Gienia na dobre utyka w piachu, lecz od palm dzielą mnie metry. Dookoła pusto, cicho i pięknie, że aż kiczowato! Namiot rozbity, palenisko przygotowane, słoneczko świeci, ocean szumi – odpoczywam, bo to już prawi półtora miesiąca w podróży!
Przypominam sobie, że jutro wigilia i robi mi się jakoś smutno: sam, choć w raju. Niezły tytuł na książkę! Dziesięć minut później raj zamienił się w piekło! Dosłownie znikąd, a właściwie z wioski schowanej za ścianą lasu, pojawia się chmara dzieci: wrzeszczących, ciekawskich i roześmianych. Po kolejnych dziesiąciu minutach, obwieszony dzieciakami, szukam metody, jak zapanować nad towarzystwem. Cukierki znikneły w dwie sekundy, batoniki po kolejnych dwóch. Następnie dzieciarnia wzięła się za moją brodą. Jak je zatrzymać? Skoro mam lekcję kreolskiego, to do dzieła: zaczynam wskazywać na otaczające nas przedmioty i głośno nazywać je po polsku. Podziałało! Dzieciaki obsiadły mnie dookoła i zaczeła się lekcja. Słówek nie spamiętałem, ale przetrwałem następną godzinę.
Lekcja przerwana – pojawiła się młodzież. Teraz kolejne przepytywanie: skąd? Dokąd? Po co? Dlaczego? Aby trochę odetchnąć, częstuję wszystkich kurczakiem z puszki, bagietkami i wodą. Jeden z tubylców wyciąga telefon i zaczyna puszczać reggae. Po chwili pojawia się skręt. Siedzimy w kole, słuchając muzy i palimy. W ostatnich promieniach wskakuję do oceanu, zachęcając miejscowych. Odmownie kręcą głowami, pokazują, że jest za zimno na kąpiel. Nie wierzę – jest ze 30 stopni a woda ma około 20! Dla nich nie ma opcji: przecież jest zima! Uginają się, gdy wchodzę im na ambicję. Gdy wychodzimy, chłopaki trzęsą się z zimna, choć dla mnie dalej jest upał. Żegnają się, a ja głodny i wykończony kładę się spać.
Rano głodny (bo goście objedli mnie ze wszystkiego) zaczynam obmyślać sposób wydostania się z plaży. Niepotrzebnie: jak na zawołanie pojawia się wczorajsza ekipa. Sprawnie pomaga zwinąć obóz, praktycznie wyrywa Gienię z piachu i w ciagu 15 minut dopycha do wsi. Tam czeka herbatka, bagietka i dżem. Najedzony ruszam do stolicy Bissau.
Czego chcieć więcej?
Moje myśli zmierzają do Polski, gdzie wszyscy wkrótce będą siadać do Wigilii. Trafiam na kolejny punkt kontrolny. Obietnica dana przez policjanta działa: pytają, czy jestem z Polski, a gdy potwierdzam, przymuszają, bym został na obiad. Bo w Bissau jest genialne jedzenie, a oni uwielbiają gotować.
W kuchni pomagają trzy dziewczyny. Po chwili przychodzi jeszcze jeden członek obsady punktu z siatką pełną żywych krabów. Będzie uczta! Rozmawiamy przez jedyną osobę, znającą tu angielski – młodego chłopaka, który wydaje się tu najważniejszy.
Jedna rzecz nie daje mi spokoju: jeden z wojskowych kogoś mi przypomina: ciemnoskóry, przystojny, charakterystyczny uśmiech, dokładnie przystrzyżona i rozjaśniona bródka. Rozmyślanie, do kogo jest podobny, przerywa hasło do posiłku. Na stołach lądują cztery ogromne tace pełne smakowicie wyglądającego ryżu z dodatkiem krabów i wszelkiego rodzaju przypraw. Myjemy ręce, po czym chłopak – tłumacz podaje mi oddzielną miskę z tym samym jedzeniem, dodatkowo wyposażoną w łyżkę. „Zwariowałeś? Czy ja jestem jakiś inny?” – mówię po polsku, patrząc na trzymaną przez niego miskę. Zrozumiał. „Sorry, my friend”…
Dosiadam się do tacy i zaczynam regularnie wcinać. W tym momencie połowa z jedzących zrywa się z kucków i zaczyna robić mi zdjęcia. Po posiłku wszyscy zgodnie stwierdzają, że powinienem zostać i trzeba mi znaleźć kobietę. Jeden z żołnierzy woła coś po kreolsku i w tym momencie dziewczyny stają przede mną w rządku. „Wybieraj” – pada hasło. „Ty podobasz się wszystkim!” Dziewczyny, uśmiechając się, starają się wyeksponować wdzięki. Doznaję olśnienia: odwracam się do żołnierza z bródką i wołam: „Już wiem, kogo mi przypominasz – Samuela L. Jacksona!” Ekipa wybucha śmiechem, a ja zostaję zwolniony z wyboru kobiety!
Leżąc w namiocie na przedmieściach Bissau uświadamiam sobie, że dzisiaj była Wigilia: w dużym gronie, pełna śmiechu i dobrego jedzenia. Czego chcieć więcej?
Była i inna sytuacja, gdy przewodnik oprowadzający mnie po rezerwacie w poszukiwaniu szympansów na koniec zażądał podwójnej stawki, niż ustalona wcześniej. Zdaję sobie sprawę, że to my, Europejczycy, jesteśmy odpowiedzialni za postrzeganie nas jak chodzących portfeli. „Nie dostaniesz ani grosza więcej i nie zostanę ani minuty dłużej w tej wiosce”! Wściekły jak nigdy zwijam obóz i wsiadam na motocykl. Przy wyjeździe macha do mnie siedzący na plastikowym krzesełku starszy pan. Gestem zostaję poproszony, abym usiadł. Po chwili zjawia się chłopak, mówiący trochę po angielsku. „To jest starszy wioski” – przedstawia pana na krzesełku. Zostaję przeproszony za sytuację, napojony herbatą. „Przewodnikami rządzi biznesmen ze stolicy i tak każe im postępować! Nie gniewaj się, i odwiedź nas jeszcze” – prosi.
Jaki jest prawdziwy obraz?
Na przedmieściach Bissau zatrzymuję się w hostelu, przy którym można rozbić namiot. Obok mnie rozbija się 67-letni Dirk – backpackers z Holandii. Razem zwiedzamy stolicę. Tylko Afryka potrafi być tak kolorowa. Obraz tego kontynentu, który sprzedają nam media, radykalnie odbiega od rzeczywistości. A może to ja trafiam w „niewłaściwe” miejsca? Dwa dni po powrocie rodzina przyłapuje mnie nad mapą Laosu…
Najważniejsze informacje:
Łącznie z Polski przejechałem około 18 tysięcy kilometrów.
Koszty zamkneły się w około 9 tysiącach złotych.
Opony, których używałem – K60 Scout – wystarczyły jeszcze na powrót do Polski z Hiszpanii.
W hostelach przez cały wyjazd spałem tylko 6 razy.
Najbardziej przydatna rzecz w trakcie wyjazdu: UŚMIECH!
Mój ranking najlepszych miejsc noclegu:
1. Plaża Varela
2. Środek sawanny na południu Senegalu.
3. Plantacja bananów nad rzeką Gambią.
4. Pod mostem na rzece Rio Corubai.
5. W dżungli Bissau pomiędzy Quebo a Candembei.
6. Granica Senegalu.
7. Dom Fixera w Nawzibu.